20 lat od wybuchu wojny w Iraku. Milczanowski: Chcieliśmy wywiązać się z obowiązków wobec NATO

Czytaj dalej
Fot. brak
Wojciech Rogacin

20 lat od wybuchu wojny w Iraku. Milczanowski: Chcieliśmy wywiązać się z obowiązków wobec NATO

Wojciech Rogacin

Mija 20 lat od wybuchu wojny w Iraku. - Mówienie o kwestiach moralnych i ocenianie przyczyn wojny jest trudne, to kwestia skomplikowana. Natomiast stwierdzenie, że polska armia awansowała, zmieniła się dzięki tej wojnie - tu nie można mieć żadnych wątpliwości - mówi dr inż. Maciej Milczanowski, uczestnik w tzw. Siłach Koalicji w Iraku w Taktycznym Centrum Operacyjnym.

Czy Polacy bardziej pamiętają operację z udziałem polskich wojsk w Afganistanie niż w Iraku, gdzie teoretycznie odgrywaliśmy bardziej kluczową rolę?

Możliwe. To może wynikać z osobistych doświadczeń uczestników poszczególnych misji. Ja akurat byłem w Iraku. Wycofanie wojsk zachodnich z tamtego kraju było w miarę zaplanowane, nie nastąpiła tam też natychmiastowa gwałtowna zapaść, dopiero rozwój tzw. Państwa Islamskiego pokazał słabość Sił Bezpieczeństwa Iraku. Natomiast obrazki samolotów startujących z Afganistanu w ostatniej chwili, a nawet ludzi spadających z ich skrzydeł, niestety na zawsze staną się symbolem tej operacji. Do tego zaraz po tych obrazkach doszło zaognienie się sytuacji na Ukrainie, co też miało bezpośredni skutek, który jest wykorzystywany jako argument propagandowy, który uderza w naszą świadomość. Może dlatego Afganistan wbił się w świadomość społeczności bardziej niż Irak.

Proszę wybaczyć, że drążę ten temat, ale wydaje mi się, że nawet przed wybuchem wojny na Ukrainie i wycofaniem wojsk amerykańskich z Afganistanu, o Iraku jednak nieco zapomniano.

Tak, ale operacja w Iraku zakończyła się wcześniej, a po wycofaniu się mieliśmy falę ataków ze strony Państwa Islamskiego, które nie było bezpośrednio kojarzone - być może niesłusznie zresztą - z wycofywaniem się sił amerykańskich. Jeśli chodzi o Afganistan, skala zwycięstwa talibów oraz to, co robili i robią, czyli przywracanie bardzo twardego reżimu, brutalnych zasad życia dla mieszkańców, którzy przez 20 lat obecności sił koalicji przyzwyczaili się do znacznie większych swobód obywatelskich - szczególnie w dużych miastach powoduje, że Afganistan jest częściej na czołówkach gazet. Zauważmy przy tym, że organizacje zajmujące się prawami człowieka, takie jak Amnesty International, monitorują głównie Afganistan. W Iraku specyfika konfliktu jest zupełnie inna. To spór między szyitami, sunnitami i Kurdami. To bardzo niejednoznaczna sytuacja, naprawdę trudno stwierdzić, kto jest bardziej opresyjny.

Czy w 2003 roku miał Pan wrażenie, że Polska przystępując do koalicji, podnosi swoją rangę międzynarodową. I jak Pan patrzy na to z dzisiejszej perspektywy?

Tu występuje pewien paradoks czasu. Wtedy chyba mimo wszystko nie odczuwaliśmy tego jako naszej zasadniczej roli w wojnie irackiej, wszelkie decyzje zapadały w Waszyngtonie i Bagdadzie, tylko to, że jesteśmy częścią NATO. Mieliśmy poczucie, że musimy być odpowiedzialnym członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego i po prostu wywiązać się z naszych zobowiązań. To była główna motywacja. Z drugiej strony nigdy nie mieliśmy złudzeń, że NATO dla nas to są głównie Stany Zjednoczone. Dlatego interes USA łączyliśmy, być może nie do końca słusznie, ze swoim. Ważny jest tu kontekst czasowy - był to czas naszych pierwszych lat w NATO i jednocześnie wielkich zmian w świecie (po 11.09.2001). Natomiast dzisiaj widzimy, że zobowiązania NATO-wskie są ważne i kontekst obecnej wojny jednak wraca. To są skomplikowane kwestie i wbrew części ekspertów nie widzę tej sytuacji w sposób czarno-biały.

Nie spodziewałem się od Pana prostych odpowiedzi.

Takich nie ma. Tak samo jak porównywanie Iraku z obecną wojną w Ukrainie, to jest propaganda - niesłuszna i nieprawdziwa. Wiele osób te dwie wojny porównuje i zestawia.

Przyznam, że ja się z takim zestawieniem nie spotkałem.

Nie? A ja odwrotnie - muszę się wręcz tłumaczyć, że nie widzę tu żadnego podobieństwa. Napisałem nawet w mediach społecznościowych, że to rosyjska propaganda i wiele osób, których bym o to nie posądzał, było zdziwionych. Pisali, że przecież Amerykanie robili to samo. Oczywiście, że dochodziło do tragicznych wydarzeń, sam o tym pisałem w artykułach i książce, jak wielkie znaczenie miały wydarzenia z Abu Ghraib, Faludży czy Haditha, ale skala, metody i cele wojny były zupełnie inne. Mówię o tym dlatego, że w Polsce często możemy nie zdawać sobie sprawy, jak mocno propaganda w Rosji naprawdę w nas uderza. To między innymi dlatego wojna iracka jest teraz zupełnie inaczej postrzegana niż wtedy, gdy trwała.

Wojna w Iraku była dla Polski większym wyzwaniem politycznym, czy wojskowym?

Powiem szczerze, że rozdzielanie tych dwóch kwestii jest bardzo wygodne.

Proszę to w takim razie wytłumaczyć.

Mówienie o kwestiach moralnych i ocenianie przyczyn wojny jest trudne, to kwestia skomplikowana. Kwestia polityczna jest wątpliwa. Natomiast stwierdzenie, że polska armia awansowała, zmieniła się dzięki tej wojnie - tu nie można mieć żadnych wątpliwości. To było ogromne wyzwanie dla polskiego wojska. Okazało się, że nie mieliśmy możliwości przerzutowych, logistycznych, że mieliśmy trudności w dowodzeniu dużymi związkami taktycznymi, więc z tego punktu widzenia to było dla nas bardzo ważne doświadczenie i jednocześnie kluczowy sprawdzian dotyczący tego, jak możemy armię zmieniać. Dlatego wojna w Iraku od strony czysto technicznej, pomijając kwestie moralne, była dla nas ogromnym polem doświadczalnym. W jej trakcie bardzo dużo się w polskim wojsku zmieniło.

Nie chcę Pana pytać o bardzo osobiste doświadczenia, ale jakie są Pańskie pierwsze wspomnienia z pobytu w Iraku?

Lubię rozmawiać z ludźmi. Więc to, co pamiętam, to chaos informacyjny. Ja tam byłem w 2005 i 2006 roku i ludzie na miejscu przywykli do tego, że wojna trwa. Mówili o tym, że jest niebezpiecznie, że chcą żyć normalnie, choć jest trudno, a oni że czekają na stabilizację i spokój. W ogóle nie porównywali tego natomiast do czasów sprzed wybuchu wojny. Oczywiście czasami pojawiały się stwierdzenia, że Saddam Husajn był brutalnym dyktatorem, ale jednak było w miarę stabilnie i bezpiecznie. To był moment, gdzie w Iraku były siły koalicji, grupy terrorystyczne, rebelianci. Chaos był duży i ludzie czuli bardzo dużą niepewność w codziennym funkcjonowaniu.

Irakijczycy traktowali Polaków jako okupantów?

Na pewno nie. Różne nacje miały zupełnie inny odbiór. Irakijczycy mieli świadomość i widzieli, że metody działań w różnych kontyngentach są inne. Jeżeli ktoś był traktowany jako okupant, to raczej Amerykanie. To nie było łatwe, bo przecież USA prowadziły akcję stabilizacyjną, a nie okupacyjną. Ale to trzeba umieć uświadomić społeczeństwu i państwu, w którym dana armia przebywa. Sądzę, że administracja amerykańska zawiodła wiele nadziei Irakijczyków i to miało dla wszystkich zgubny skutek. Kluczowym momentem było odsunięcie decyzją Paula Bremera, wszystkich sunnitów od niemal wszystkich urzędów administracji publicznej, infrastruktury itd. Taka rzesza bezrobotnych, a wcześniej nieźle sytuowanych ludzi, i to z jednej grupy społecznej, z dnia na dzień zmieniła wiele.

W moim zamierzeniu nie jest to pytanie z tezą, ale czy dostrzega Pan partykularne interesy w rozpoczęciu tej wojny?

Trudno powiedzieć. Z jednej strony trzeba stwierdzić, że ta wojna nie zaczęła się przecież w 2003 roku. To pierwsza inwazja na Irak spowodowała pewne procesy, które miały określone efekty w późniejszych latach. Natomiast co do pierwszej wojny nikt nie ma wątpliwości, że ona była słuszna - mam na myśli rezolucję ONZ po irackim ataku na Kuwejt. Saddam Husajn był człowiekiem, który był skonfliktowany ze wszystkimi - z Arabią Saudyjską, Iranem, Turcją. Te wszystkie państwa także nakłaniały USA do drugiej wojny bardziej niż państwa europejskie. Nawet bardziej niż Wielka Brytania. Więc to nie jest tak, że wojska amerykańskie pojechały do Iraku po ropę naftową. To wielkie uproszczenie, choć oczywiście wpływ na ceny surowców energetycznych jest wciąż ważnym wyznacznikiem potęgi mocarstw. Partykularne interesy USA były realizowane, ale przez pryzmat pewnych ideologii.

Jakich?

Amerykanie być może za mocno uznali, że budowanie demokracji tworzy warunki dla budowania pokojowego współistnienia. A przez to, że USA dominowały wtedy globalnie, uznali że zapanują nad całym teatrem działań na Bliskim Wschodzie. A zatem pewne kalkulacje dotyczące interesów energetycznych na pewno były, ale nie było tam próby budowania kolejnego autorytaryzmu. Było to - oczywiście naiwne - stawianie na demokrację. Jednoznaczne powiedzenie, czy Amerykanie byli w Iraku źli, czy dobrzy, jest absurdalne. W polityce amerykańskiej było wtedy wiele nurtów, wygrał neokonserwatywny, który skłaniał do konfrontacji i wojny.

Słusznie?

Wskazane powody rozpoczęcia wojny całkowicie kompromitują USA. Dwie z trzech przyczyn były fałszywe (posiadanie przez Irak broni masowego rażenia i związki z Al-Kaidą). To niestety stawia urzędującego wówczas prezydenta George’a W. Busha, ale i sekretarza stanu Colina Powella i innych dążących do wojny w Iraku w bardzo złym świetle.

Przyznam, że dalej nie rozumiem, jakie jest Pańskie osobiste zdanie jako uczestnika tej wojny.

Wszystko spisałem w mojej książce „Sztuka budowania pokoju”. W czasie operacji irackiej kilkukrotnie zmieniana była strategia działania. Naprawdę szukano możliwości ustabilizowania sytuacji w Iraku, a nie sposobów na wydobycie ropy. Cel , jakim była stabilizacja, wymagał innych kompetencji niż wojskowe - bo finałem miało być ułożenie relacji wewnętrznych w tym kraju, a nie zwycięstwo w konfrontacji militarnej. Żołnierz pyta, z kim ma walczyć, a nie jak zbudować studnię czy doprowadzić prąd do domów. Dowódcy tacy jak m.in. Jim Mattis, David Petraeus, czy Herbert McMaster rozumieli tę specyfikę konfliktu w Iraku i zmieniali metody szkolenia i działania wojska, tak by odpowiadać na potrzeby społeczne Irakijczyków. A na czym polega stabilność? Na tym, że dzieci mogą chodzić do szkoły, że ludzie mają wodę i prąd oraz mogą chodzić do pracy. W pewnym momencie Amerykanie to zrozumieli, że nie będzie stabilizacji, jeśli skupimy się na zabijaniu terrorystów, tylko wtedy, gdy ludzie będą mogli w miarę normalnie funkcjonować. Taka zmiana sposobu działań wymagała wyprowadzenia wojska z bezpiecznych baz - często potężnie ufortyfikowanych i wprowadzenia ich do miast - organizacji wspólnych z Irakijczykami posterunków. Jednocześnie zwiększało to jednak zagrożenie dla samych żołnierzy. Problemem było to, że po takich operacjach, gdy sytuacja się stabilizowała, podejmowano decyzję o wycofaniu z powrotem do baz, a na koniec o zakończeniu misji. Za każdym razem terroryści wracali i brutalnie rozliczali się z tymi, którzy współpracowali z Siłami Koalicji, a na końcu to tzw. Państwo Islamskie zrobiło to samo na większą skalę i przejęło władzę nad całym tzw. Sunnickim Trójkątem.

Dlaczego?

Nie udało się wyszkolić odpowiednich lokalnych sił bezpieczeństwa. Proces ich certyfikacji, w tym wojska, według mojej opinii przebiegał w dość prowizoryczny sposób. Tu nie chodzi o dyplom, tylko o faktyczne wyszkolenie, motywację, organizację, ale przede wszystkim spójność pomiędzy poszczególnymi grupami społecznymi i religijnymi w Iraku - to się nie udało. W takim krótkim czasie i przy ciągle zmienianej strategii jest to chyba nierealne zupełnie. Późniejsze sukcesy Państwa Islamskiego w północnym Iraku nie bazowały tylko na poparciu społecznym, ale właśnie na tym, że siły bezpieczeństwa nie miały w sobie woli walki za Irak.

Czyli presja na działania stricte wojskowe zawiodła?

Tak jak wspomniałem, część generałów miała tego świadomość. Ale była też presja polityczna, żeby pewne sporawy załatwiać militarnie. To było lepsze medialnie, albo wydawało się właściwe z Waszyngtonu - gdy terroryści zabijają naszych, to trzeba jak najszybciej dorwać terrorystów. Z tym że pacyfikacja całej dzielnicy w Faludży po ataku terrorystycznym miała dokładnie odwrotny skutek od zamierzonego. Takie metody załamywały całą politykę stabilizacji. Generał Mattis wprost mówił prezydentowi przy okazji walki o Faludżę, że da się to zrobić inaczej - znaleźć faktycznych sprawców i ich osądzić. Ale rozkaz mówił o operacji militarnej i zajmowaniu dom po domu, co spowodowało kolejne powstanie.

Jeśli Pan pozwoli, ponownie spytam o Pańskie wspomnienia.

Zawsze się zastanawialiśmy, kto to jest terrorysta. Nieformalnie mówiono nam, że jest to osoba, która posiada dwie sztuki broni. Oczywiście taka definicja do nikogo nie przemawiała. Niejasności było dużo i sami Amerykanie zastanawiali się, z kim właściwie walczą. Niestety ostateczna odpowiedź na to pytanie nigdy nie padła. W amerykańskich opracowaniach wciąż przewijały się dwie grupy - rebelianci i terroryści. Wojsko nie jest przygotowane do prowadzenia operacji stabilizacyjnych, tylko do walki z określonym wrogiem. Brałem udział w wielu odprawach, czasem także w negocjacjach z lokalnymi władzami. Powstawało tam bardzo wiele nieporozumień, ponieważ sytuacja w Iraku była dynamiczna. W naszej strefie duże wpływy zyskiwał Iran, wielu polityków miało silne powiązania z Teheranem, co torpedowało jakiekolwiek możliwości wpływania na sytuację Sił Koalicji. To, co najczęściej przewija się w opracowaniach na temat tej wojny, to konieczność posiadania nie tylko realistycznego planu wejścia, ale także wyjścia. Amerykanie tego drugiego nie mieli, liczyli, że sytuacja się ułoży w wyniku demokratyzacji. To było nierealistyczne.

Dr Maciej Milczanowski
Historyk, były żołnierz. Uczestnik misji ONZ na Wzgórzach Golan 1997-1998 (dowódca posterunku nr 60) oraz Sił Koalicji w Iraku 2005-2006 na stanowisku Battle Captain. Studia doktoranckie z historii na UJ. Autor czterech książek. Dyrektor Instytutu Badań nad Bezpieczeństwem Narodowym oraz koordynator Centrum Rozwiązywania Konfliktów prof. Zimbardo. Obecnie prowadzi badania nad konfliktem w Iraku od 2003 r.

Wojciech Rogacin

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.