20 lat temu ze szpitala w Nysie ewakuowano 175 pacjentów
Nie było innego wyjścia, skoro w szpitalu nie było prądu, a chorzy mieli tylko chleb i wodę - wspomina opolski strażak, brygadier Adam Janiuk. - Chorych wynosiliśmy na noszach, a gdy ich brakło - na materacach. Trzy dni po ewakuacji nyskiego szpitala usłyszałem w Radiu Opole podziękowania biskupa Alfonsa Nossola i informację, że wszyscy pacjenci przeżyli naszą akcje. Dopiero wtedy odetchnąłem z ulgą - wspomina brygadier.
Razem z brygadierem Janiukiem oglądam powodziowe zdjęcia z 1997 roku. Dostał je od kolegi strażaka z Wrocławia, bo choć jest pasjonatem fotografii, wtedy do sięgnięcia po aparat nie miał głowy. Zdjęć jest ledwo kilka, a i tak potwierdzają mądrość chińskiego przysłowia, iż jeden obraz wart jest więcej niż tysiąc słów. Bo jak nie popatrzeć z uwagą na taki obrazek: na pontonie dwie kobiety, każda z malutkim - zawiniętym w kocyk - dzieciaczkiem. Pani z prawej uśmiechnięta, trzyma w rękach synka.
- Rok temu udało mi się dowiedzieć, że jej syn, dziś dwudziestoletni młody mężczyzna, jest strażakiem ochotnikiem - opowiada Adam Janiuk. - Może to kogoś dziwi, że przy całym dramatyzmie tej sytuacji pani na pontonie się uśmiecha. A ona po prostu otoczona strażakami i asekurowana przez nich w bezpieczne miejsce poczuła się bezpiecznie. I ma to wypisane na twarzy.
Właśnie pontonami ewakuowano z nyskiego szpitala pacjentki oddziału położniczego. Strażacy w piankach szli obok pontonu, brodząc w brudnej brei, i trzymali go, by ostry nurt nie porwał pojazdu razem z „ładunkiem”.
Dodatkowo jeden strażak szedł do przodu, przekazywał linę, dzięki której można było ciągnąć ponton do brzegu.
Na koniec z kostnicy nyskiego szpitala wywieziono zwłoki człowieka. Dziś nie wiadomo, czy zmarł podczas powodzi, czy jeszcze przed nią
Do szpitala młodszy kapitan Janiuk (taki miał wtedy stopień) dopłynął razem z kolegą strażakiem, by przywrócić placówce łączność i zasilić w prąd lodówki, w których przechowywana była krew.
- Płynęliśmy, przeciągając się wzdłuż ogrodzeń - opowiada. - Tuż nad zaparkowanymi przy tych płotach samochodami. Nad niektórymi było nie więcej niż 10 centymetrów wody. Zastanawiałem się, czy właściciele nas obserwują i czy nam potem wystawią rachunki za porysowane auta. Miało się okazać, że zniszczenia są tak duże, że te nasze rysy nie mają żadnego znaczenia. Kiedy podpłynęliśmy pod szpital, przywitały nas okrzyki: „Kogo tam niesie?!”, wzmocnione dodatkowo grubym słowem. Kiedy odkrzyknąłem, że straż pożarna, ton pielęgniarek, bo to z nimi rozmawialiśmy, znacznie złagodniał. One były zwyczajnie przestraszone. Zresztą i ja byłem przerażony, kiedy się zorientowałem, jak wielu pacjentów trzeba ze szpitala ewakuować. Nad nami krążył helikopter. Potem mi powiedziano, że leciał nim ówczesny premier Cimoszewicz, szukając - zresztą daremnie - miejsca do lądowania w sąsiedztwie szpitala.
Pamięć po dwóch dekadach zatarła szczegóły. Na szczęście pan Janiuk odnalazł niedawno swoje notatki z tamtej akcji. Trochę jak relikwię bierzemy do ręki nieduże żółte kartki zapełnione drobnym, pospiesznym pismem. Dowiadujemy się z nich, że ze szpitala ewakuowano dokładnie 175 chorych.
Z niewielkich kartek sprzed dwudziestu lat odczytujemy, jak wielką akcją była ewakuacja nyskiego szpitala. Wśród 175 pacjentów były 44 osoby pozostające wyłącznie w pozycji leżącej. Na opuszczenie szpitala czekało ponadto osiem noworodków z mamami, piętnaścioro dzieci. Na chirurgii 33 osoby, 7 leżących, na położniczym 24 panie, na OIOM-ie dwie osoby, ale pozbawione jakichkolwiek urządzeń, bo nie ma prądu, na neurologii 26 pacjentów leżących, 10 osób na okulistyce, w stacji dializ kolejnych siedem itd.
Do ich dyspozycji razem ze strażakami było 7 lekarzy, 35 pielęgniarek, 7 salowych, 20 pracowników warsztatów. W ewakuacji uczestniczyło także 20 żołnierzy, nurkowie i woprowcy z Wrocławia i z Nysy oraz kapelan z nyskiej jednostki wojskowej.
- Na kartce jest napisane, że mieliśmy do dyspozycji 20 sztuk noszy. To i tak było za mało – wspomina Adam Janiuk. – Ale ja mam w pamięci, że tych noszy było zaledwie siedem. Na pewno na noszach ewakuowaliśmy osoby z uszkodzeniami neurologicznymi i pacjentów w najtrudniejszych stanach. Pamiętam mężczyznę ewakuowanego z neurologii, który ważył może trzydzieści kilogramów. Niosło się go jak dziecko, tak był lekki. Ale strażacy szybko zameldowali, że nosze się skończyły. I wtedy wpadłem na pomysł, że będziemy chorych wynosić na podgumowanych materacach. One miały specjalne uchwyty i w sześć osób można je było złapać i nieść. Jeśli chory korzystał z kroplówki, sam trzymał sobie butelkę nad głową.
Pielęgniarki w kajaku
Pytam pana Adama, jakie obrazy przechowuje po dwudziestu latach pod powiekami. Pamięta między innymi swoje zdziwienie, kiedy zobaczył, że w pewnym momencie do szpitala zaczynają podpływać kajaki, kolorowe turystyczne pontony i inne niesłużbowe „pojazdy”, a w nich mężczyźni przywozili pod placówkę kobiety. Okazało się, że to – z pomocą mężów – przypływają na dyżur kolejne pielęgniarki, żeby pomóc koleżankom na oddziałach.
– Chcę to podkreślić, bo wiele z nich mieszkało niedaleko szpitala, ich domy i mieszkania były pod wodą, a mimo to były z nami. To było coś o wiele większego niż dyżur, to była prawdziwa służba. Przecież sami, bez personelu medycznego nie dalibyśmy sobie rady – przyznaje Janiuk.
Na stykach między strażakami a medykami czasem trochę iskrzyło, ale po latach wspomina się takie sytuacje ze śmiechem.
– Z wieloma decyzjami męża nie zgadzała się ówczesna przełożona (dość charakterna kobietka zresztą) – opowiada Ewa Janiuk, żona Adama i znana opolska położna. – Gdy wszyscy zajęci byli przygotowywaniem pacjentów do ewakuacji, podpłynęła łódź z rodzącą. Nikt się nią zbytnio nie zajął, bo też i nie było komu. Trafiła na Adama. Zebrał więc skrócony wywiad położniczy od kobiety i ocenił, że jednak chyba powinna trafić pod opiekę położnej. Podszedł więc do wspomnianej przełożonej i grzecznie poinformował, że pani wymaga opieki, ponieważ jest rodzącą, ciąża II, poród II, po odpływie wód płodowych z regularną czynnością co 10 minut od jakiegoś tam czasu itd. Na co pani zaniemówiła na chwilę, po czym fuknęła na męża: „Nie mów pan, że położną, k…, też pan jesteś!”. Na co Adam rozbawiony odpowiedział jej, że położną to nie jest, ale mężem położnej to i owszem.
Państwo Janiukowie mierzyli się z powodzią każde na swoim posterunku. Jedenastoletniego wówczas syna wysłali na kolonie (ojciec sprawdził, dzwoniąc do strażaków, że dzieci dojadą tam bezpiecznie i na miejscu nic im nie będzie groziło), trzyletnią córeczkę pani Ewa zawiozła do dziadków w Strzelcach Opolskich.
- Organizowałam punkt medyczny w żłobku na opolskim Damboniowie – opowiada pani Ewa. - Mąż akurat przez chwilę był w domu. Nie tylko pilnował, czy mamy wodę i wszystko co na takim punkcie potrzebne, ale i pojechał ze mną na lądowisko na stadionie Gwardii. Pierwszy raz miałam stamtąd lecieć śmigłowcem. Już z jego pokładu patrzyłam na męża i widziałam, że zielenieje. Ma coraz bardziej wyłupiaste oczy i coraz bardziej przerażony wyraz twarzy. Nie wiedziałam dlaczego i kiwałam mu radośnie. A nasz śmigłowiec dziwnie się kolebał nie tylko do przodu i do tyłu, ale i na boki. Jakby stara maszyna zbierała siły, żeby się wznieść. A jak już znaleźliśmy się wysoko, to sobie uświadomiłam, że to, czego nie widzę przez okno, mogę swobodnie obserwować przez dziury w podłodze. Kolejne loty – innymi helikopterami z jednostki wojskowej - już odbywały się normalnie, ale za pierwszym razem nie bałam się tylko dlatego, że nie wiedziałam, jak ma być. A z góry Opole wyglądało jak wielka brudna, brejowata paskudna kałuża, z której wystają jak klocki bardziej lub mniej zalane domy.
- Strażacy pracowali na co dzień w tej brudnej wodzie - dodaje Adam Janiuk. - I moja żona zaproponowała, że może warto by ich zaszczepić, m.in. przeciw tężcowi. Szczepionki szybko się znalazły, ale okazało się, że nie bardzo ma kto te zastrzyki podać. I ten problem udało się w końcu rozwiązać. Jeden ze strażaków zajmował się dokumentacją, ja też pomagałem przy szczepieniu. I wtedy okazało się, po pierwsze, że na zastrzyki czeka nie kilka czy kilkanaście osób, ale około stu pięćdziesięciu chłopa. Ale nie to było największym zaskoczeniem. Dużo bardziej zdziwiło mnie, że w oczach przynajmniej niektórych z tych ludzi, którzy przez wiele dni ratowali innych, najdosłowniej narażając własne życie, na widok strzykawki i igły pojawiło się jednak coś w rodzaju lęku.
Zostawiamy tę opowieść i wracamy do Nysy.
- Po sprawdzeniu, ilu jest pacjentów na poszczególnych oddziałach, i po rozmowie z oddziałowymi udałem się do ordynatora, by mu powiedzieć, że pacjentów trzeba ewakuować – opowiada Adam Janiuk. - Jak już mówiłem, sam byłem przerażony ich liczbą. Dyrektor szpitala, zanim Nysa znalazła się pod wodą, wypisał do domu pacjentów chodzących. Resztę zostawił, bo obawiał się transportu. Dziś można się temu dziwić albo uważać to za nieodpowiedzialne, ale wtedy przed nadejściem wody nie ewakuowano ani opolskiego zoo, ani bibliotek, szkoły muzycznej itd. Po prostu to była naprawdę powódź tysiąclecia, która przerosła wyobrażenie. Pierwsza rozmowa z ordynatorem też skończyła się konfliktem. „Pan chyba oszalał” – mówił. „Jak pan chce ewakuować tych chorych? Trzy osoby są w stanie agonalnym”. Wtedy iskrzyło, ale jak spotkaliśmy się rok temu, wyściskaliśmy się serdecznie i wspominaliśmy ten spór bez żadnych pretensji.
Na bocznicy w Nysie czekały dwa składy pociągów, które miały zabrać pacjentów do dwóch szpitali w regionie. Ale trzeba było chorych do tych pociągów dostarczyć.Młodszy kapitan Janiuk posłużył się fortelem. Raz jeszcze odwiedził oddział za oddziałem i przekonywał personel, że woda wcale szybko nie zejdzie, a i wtedy – najwcześniej za kilka dni - nadal nie będzie prądu. Pytał oddziałowe, czy zamierzają chorych po operacjach brzusznych i noworodki karmić chlebem i wodą, bo innej żywności nie ma. Opór stopniał.
Ponton lepszy od pojazdu
- Dostałem do ewakuacji PTS-y, czyli opancerzone transportery na gąsienicach – opowiada pan Adam. - To był dobry sprzęt na podtopienia, ale nie na taką powódź. Silny nurt te metalowe skrzynie po prostu znosił. Pamiętam co najmniej dwie takie sytuacje, że ludzi z transportera trzeba było ewakuować, bo gdzieś utknęli. U nas jeden się zepsuł, drugi nie dojechał, trzeci zawiesił się na przyszpitalnym ogrodzeniu i tylko młócił gąsienicami wodę, stojąc w miejscu. Wtedy pojawił się pomysł, by ewakuację poprowadzić przy pomocy pontonów. Jak oficer na wojnie przejąłem ponton, który właśnie przepływał, wraz z załogą. Ci strażacy nawiązali łączność ze swoimi kolegami, którzy też mieli pontony. Poleciłem, by każdy pacjent miał ze sobą kartę choroby (bez niej w nowym szpitalu nie będą wiedzieli, jak był leczony, co przyjmował itd.) i zapas leków na 24 godziny.
Ewakuacja odbywała się także wojskowymi samochodami ciężarowymi z napędem na wszystkie osie, ich kierowcy znaleźli bezpieczną trasę na bocznicę. Najciężej chorych przewożono jako ostatnich, by w pociągu czekali na przejazd jak najkrócej.
Na sam koniec z nyskiego szpitala - wspomina pan Janiuk - wywieziono zwłoki człowieka, przechowywane w szpitalnej kostnicy. Po latach nie wiadomo, czy człowiek ten zmarł jeszcze przed powodzią, a potem wielka woda nie pozwoliła przekazać ciała rodzinie, czy stało się to już podczas klęski żywiołowej. W transporcie ciała uczestniczył, towarzysząc zmarłemu modlitwą, wojskowy kapelan.
- Do końca nie wiedziałem, czy podjąłem słuszne decyzje, ani jaki jest stan zdrowia chorych, których ewakuowaliśmy – przyznaje Adam Janiuk. - Dopiero Po trzech dniach usłyszałem w Radiu Opole, jak biskup Alfons Nossol dziękował Opolanom za solidarność, w tym także za ewakuację nyskiego szpitala. Dowiedziałem się wówczas, że żaden z pacjentów nie umarł. I dopiero wtedy odetchnąłem z ulgą.