24 lutego 2022 roku. Dzień inwazji i dzień przebudzenia
Niektórzy jak skamienieli siedzieli przed telewizorami. Inni pakowali walizki do samochodów, tak żeby w każdym momencie móc uciekać. Jeszcze inni rzucili się do pomagania uciekającym przed wojną Ukraińcom. Dzień inwazji Rosji na Ukrainę był szokiem dla nas wszystkich
To było coś nierealnego. Jak atak terrorystów na WTC. Kolejny zwiastun filmu grozy. „Patrz, nakręcili coś fajnego! Ciekawe, kiedy wejdzie do kin?” - pytali co niektórzy, kiedy 11 września 2001 roku stacje telewizyjne pokazywały, jak samoloty pasażerskie wbijają się w wielkie wieże. Centrum świata. Nowy Jork. Tu było podobnie: czołgi, wybuchy, samoloty na niebie. Jacyś politycy, którzy mówią, że właśnie się zaczęło, że Putin oszalał. Nie, nie mówili „oszalał”, mówili - „spełnił swoje groźby”. Bo niby pewnych rzeczy można się było spodziewać, niby wywiad amerykański ostrzegał przed inwazją Rosji na Ukrainę. Ale jak to? W środku Europy jedno państwo napada na drugie? Tak po prostu? Na oczach całego świata? To się nie dzieje, to się nie może dziać.
Dzień lęku
Kasia, 33 lata, trójka dzieci: syn lat 12 i dwie córki 4 i 3 lata. Wychowywała się w Sosnowcu, ale dzisiaj mieszka w małej wsi w województwie świętokrzyskim. 24 lutego to dla niej szczególna data - urodziny mamy. - Akurat dzień wcześniej przyjechaliśmy z mężem i dziećmi w odwiedziny do moich rodziców. Rano zrobiłyśmy sobie kawę z mamą i włączyłyśmy telewizję. Na każdym kanale mówili o ataku Rosji na Ukrainę - wspomina. Na początku jakoś to do nich nie docierało. Te wszystkie obrazy wydawały się takie odległe, nierealne. Zajęły się swoimi sprawami, w końcu mama miała swoje święto. Był dobry obiad, potem tort, dzieciaki się cieszyły, były przecież u dziadków. Kolejnego dnia wrócili z mężem i dziećmi do swojej malutkiej wsi ukrytej między polami. Włączyła telewizor. Wszędzie informacje o zabitych, obrazy ludzi uciekających ze swoich domów. Płaczące kobiety i dzieci.
- Poczułam niepokój, sama mam trójkę maluchów. Każdego dnia było tylko gorzej, coraz więcej przerażających informacji. Spirala niepokoju. Wchodziłam na różne strony, portale, czytałam, chciałam być na bieżąco. W domu cały czas oglądaliśmy kanały informacyjne, a jeśli już domownicy mieli dość, to ja siedziałam z telefonem w ręku i śledziłam, co dzieje się w Ukrainie - opowiada.
Bała się. Słuchała opinii specjalistów lub osób, które za takich się podawały. Był też jakiś jasnowidz, potem drugi, jacyś prorocy. - Dostawałam paranoi, naprawdę! Bałam się o siebie i bliskich. Zaczęłam czytać o schronach, szukać ich w najbliższym otoczeniu. Zastanawiałam się, gdzie uciekać za granicę, żeby było bezpiecznie. Czytałam o płynie Lugola, który oczywiście natychmiast musiałam zamówić. Coraz bardziej się nakręcałam - przyznaje dzisiaj.
Przestała normalnie funkcjonować. Wstawała i natychmiast włączała telewizor. Brat, człowiek bardzo racjonalny, zaczął jej tłumaczyć, żeby trochę wyluzowała, żyła normalnie. Tak, tuż obok dzieje się wielkie zło, ale jest bezpieczna. Nie pomagało. Musiała poszukać pomocy u specjalisty. - Miałam konsultację telefoniczną z panią psycholog, która wysłuchała mnie i natychmiast skierowała do psychiatry po leki. Stwierdziła, że, niestety, bez farmakologii się nie obejdzie - wspomina Kasia.
Brała leki. Mijały tygodnie i niewiele zmieniało się z jej perspektywy. Tysiące Ukraińców na granicy, informacje z frontu, groźby Putina, apele Zełenskiego o pomoc. Pierwszy rok był trudny. Dzisiaj wiele osób do obrazków grozy już się przyzwyczaiło, zaczęło normalnie żyć.
- A ja? Niby też, ale kiedy usłyszę samolot, wchodzę na radar i sprawdzam, czy to nie rosyjski. Wciąż się boję - mówi młoda kobieta.
Nowa Srebrenica
Rosja zaczęła gromadzić swoje wojska wzdłuż granicy z Ukrainą na przełomie października i listopada 2021 r. W lutym 2022 przeprowadziła ćwiczenia wojskowe na Białorusi, po których wojska rosyjskie nie wróciły już do Rosji.
17 lutego w rejonie frontu z separatystycznymi republikami, Ługańską i Doniecką, nasilił się ostrzał, o który Rosja oskarżała Ukraińców. To był pierwszy krok, trzeba było pretekstu. Potem Rosja wysunęła oskarżenia pod adresem Ukraińców - o „ludobójstwo”, a pod adresem Zachodu - o „zachęcanie Kijowa do agresji militarnej”. 21 lutego Rosja uznała niepodległość „republik”, które 23 lutego zwróciły się do niej z prośbą o pomoc w odparciu „ukraińskiej agresji”. Zachodnie wywiady ostrzegały: będzie wojna, Rosja uderzy na swojego sąsiada.
24 lutego o godzinie 4.00 czasu polskiego, wojska zgromadzone wzdłuż granic Ukrainy ruszyły do natarcia.
Wojtek, 45-latek, informatyk. Ojciec trójki dzieci. Spokojny, wyważony, domator. - To był dla mnie szok - przyznaje. - Byłem jak w transie, cały czas śledziłem kanały informacyjne. W pracy słuchaliśmy radia, po powrocie do domu natychmiast włączałem telewizor - opowiada. Dzieci odrabiały lekcje, a on z żoną siedzieli wpatrzeni w ekrany. Zanim wyszedł do pracy, też włączał TVN24, sprawdzał, co na froncie, czy Kijów się trzyma.
- Na początku wydawało mi się to wszystko bardzo nierealne, ale szybko zrozumiałem, że to się dzieje naprawdę. Czy się bałem? Nie, byłem potwornie wkurzony, że jeden człowiek może zmienić życie tylu ludzi - tak mówi.
To wkurzenie rosło z każdym dniem. Dołączył do Telegrama, komunikatora internetowego, z którego korzystają Ukraińcy. Trzymał za nich kciuki, mentalnie walczył razem z nimi. Chciał wszystko wiedzieć. Wydawało mu się niepojęte, że w XXI wieku dzieje się coś takiego i to tuż obok, dosłownie za miedzą. Śledził każdego newsa, żona przez pierwsze dni razem z nim, potem jakby zapadła się w sobie.
- Była przerażona. Bała się, że wojna dotrze także do nas, że zostanę zmobilizowany, a dzieci znajdą się w niebezpieczeństwie - wylicza. Próbował Annę uspokajać, w pewnym momencie nie oglądał nawet przy niej programów informacyjnych. Ale nie dało się uciec od wojny.
Jak mówią psychologowie, funkcjonujemy w rzeczywistości, w której z jednego kryzysu, jednego stresu, jakim była pandemia, przeszliśmy niemal natychmiast w drugi. I trzeba sobie radzić na kilku poziomach. Pierwszy to rozładowywanie napięcia emocjonalnego, trzeba to robić na bieżąco. Mówić o emocjach, bo nazywanie emocji i mówienie o nich pełni funkcję terapeutyczną. Drugi poziom to poziom konstruktywnego działania. Wszystko, co jest konstruktywnym, pozytywnym działaniem, jest na wagę złota. Dlatego mówimy, że pomagając innym, pomagamy sobie.
- Dużo rozmawiałem z żoną. Wyjeżdżaliśmy całą rodziną na weekendy, chciałem ją oderwać od tego natłoku informacji. Chyba pomogło. Czas też zrobił swoje. Dzisiaj jest spokojniejsza, normalnie funkcjonuje, ale nie było łatwo - przyznaje Wojtek.
Najtrudniejszy moment?
- Bucza - odpowiada krótko.
Bucza to był szok nawet dla najtwardszych. „Moralny koniec świata” - jak mówią niektórzy. Drogi, którymi od północy Rosjanie szli na Kijów, były drogami śmierci i niebywałego wręcz okrucieństwa. Pierwsze zdjęcia grozy ujrzeliśmy, kiedy wojska ukraińskie weszły do Buczy opuszczonej przez Rosjan. Na drodze i poboczu leżały ciała w cywilnych ubraniach: mężczyzna na rowerze, kobieta z zakupami, starszy mężczyzna, młody chłopak.
„Nowa Srebrenica. Ukraińskie miasto Bucza było w rękach rosyjskich bydlaków przez kilka tygodni. Miejscowi cywile byli poddawani arbitralnym egzekucjom, niektórzy z rękami związanymi na plecach, ich ciała rozrzucone są na ulicach miasta” - pisał ukraiński szef resortu obrony.
W zbiorowych mogiłach trzeba było pochować w Buczy ponad trzystu cywili.
Reporterzy Agencji Reutera, którzy byli na miejscu, widzieli kilka ciał mężczyzn w cywilnych ubraniach, leżących na ulicach. Każdy z zabitych miał ranę postrzałową głowy, część miała związane ręce i ślady oparzeń na twarzy, które mogą świadczyć o tym, że zostali zastrzeleni z bliskiej odległości.
Dziennikarze rozmawiali też z tymi, którzy przeżyli rosyjską okupację. Jedna z mieszkanek opowiadała, że rosyjski żołnierz więził ją przez kilka dni, groził, że ją poćwiartuje. Po wyjściu na wolność próbowała odnaleźć męża. Dowiedziała się, że w piwnicy budynku, w którym z nim mieszkała, leżą jakieś zwłoki. Rozpoznała męża po butach i spodniach. Był okaleczony, jego ciało zimne. Został postrzelony w głowę, okaleczony, torturowany. W kolejnym grobie spoczywały ciała dwóch mężczyzn zabranych przez rosyjskie wojsko. Obaj zostali postrzeleni w lewe oko.
Nie tylko Bucza spływała krwią ludności cywilnej. Ukraińcy w pierwszych tygodniach wojny zajęli przeszło 30 miast i wsi w okolicach Kijowa, które opanowali Rosjanie. Większość z nich została zrównana z ziemią, niemal w każdej znajdowane są dowody okrutnych zbrodni na ludności cywilnej.
Dziennikarka portalu Kyiv Independent Anastazja Lapatina pisała na Twitterze, że na drodze w pobliżu Kijowa znaleziono ciała czterech lub pięciu nagich kobiet. „Rosjanie ponoć próbowali je spalić. Bóg wie, co wydarzyło się wcześniej”- dwa wstrząsające zdania.
Portal Nexta opublikował zdjęcia zrujnowanych domów i pojazdów w miasteczku Irpień pod Kijowem. Mer Irpienia Ołeksandr Markuszyn mówił wprost, że w wyniku działań rosyjskich wojsk zniszczona została połowa miasta. Ale nie to było najgorsze.
„W Irpieniu znaleziono ciała dzieci poniżej 10. roku życia ze śladami gwałtu i tortur” - napisała we wtorek na Facebooku ukraińska rzeczniczka praw człowieka Ludmyła Denisowa. W swoim wpisie podała także inne miejsca, w których Rosjanie dopuścili się zbrodni na ukraińskich cywilach.
„Niezliczone przypadki tortur na cywilach są odnotowywane na obszarach wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji” - dodała Denisowa.
Arseniusz Milewski, prezes związku Polaków w Borodziance, opowiadał, że w pierwszych dniach inwazji Rosjanie robili w mieście polowanie na ludzi. Jeśli kogoś złapali: strzelali bez ostrzeżenia. Strzelali do dzieci, kobiet, osób starszych. W Borodziance mieli stacjonować m.in. kadyrowcy, czeczeńskie oddziały słynące ze szczególnej brutalności. Dochodziło tam do strasznych zbrodni. Przy blokach powstały prowizoryczne groby, na których wisiały plakietki „Miał około 40 lat, nie byliśmy w stanie go rozpoznać”, był tak zmasakrowany. Po miejscowościach wokół Kijowa przyszedł czas na inne ukraińskie miasta.
W Mariupolu sytuacja mieszkańców miasta stawała się coraz tragiczniejsza. Brakowało jedzenia i wody, nie było ogrzewania, a temperatura często spadała poniżej zera. W mieście zaczęły działać rosyjskie mobilne krematoria. Po tym, gdy ludobójstwo w Buczy zyskało szeroki międzynarodowy rozgłos, władze Rosji nakazały zniszczyć wszelkie świadectwa zbrodni swojej armii w Mariupolu. Dlatego Rosja nie wydawała zgody na działania ratunkowe i ewakuacyjne. Świadkowie informowali, że Rosjanie zaangażowali „do specjalnych brygad oczyszczających miejscowych i terrorystów z tzw. Donieckiej Republiki Ludowej”, to oni zbierali i palili ciała zamordowanych i zabitych.
„Skala tragedii w Mariupolu nie była widziana na świecie od czasów istnienia nazistowskich obozów koncentracyjnych. Rosjanie przekształcili całe nasze miasto w obóz śmierci. Niestety straszna analogia coraz bardziej się potwierdza. To już nie Czeczenia czy Aleppo. To nowy Oświęcim i Majdanek. Świat musi pomóc ukarać putinowskich nieludzi” - alarmował mer Mariupola Wadym Bojczenko.
Powszechna pomoc
Te obrazy musiały budzić grozę, a pojawiały się każdego dnia. Podobnie jak pytania: skąd w ludziach tyle okrucieństwa?
- Sposób istnienia rosyjskiej armii jest taki, że ta armia żywi się czymś, czym nie żywią się już nowoczesne armie, mianowicie maruderstwem. Z tą zasadą, że wojna wyżywi wojnę i że na wojnie funkcjonuje się właśnie na sposób marudera, czyli uprawia mord, uprawia gwałt, uprawia rabunek, uprawia szaleńcze zniszczenie. Wszystkie wojny są oczywiście okrutne, żołnierze wszystkich armii potrafią zachować się strasznie. Ale jednak Zachód szeroko pojęty zbudował pewne normy, pewne zasady, pewną dyscyplinę żołnierską, również z pragmatycznych powodów - komentował na gorąco prof. Zbigniew Mikołejko, etyk, filozof. Inni dodawali: rosyjscy żołnierze traktowani jak armatnie mięso, wychowani w pogardzie do życia, do wartości, traktują innych tak jak sami są traktowani.
Bucza zadziałała na Irenę: twarda kobieta, energiczna. Ma 59 lat i niejedno w życiu widziała. Kiedy jednak na ekranie pojawiały się kolejne obrazki z podkijowskich miejscowości, przeszył ją paraliżujący strach.
- Taki sam poczułam, kiedy oglądałam film dokumentalny ze Srebrenicy.
Trudno opisać to uczucie: przeszywający, obezwładniający strach - tak mówi.
Przez pierwsze dwa dni wojny słuchała i oglądała. Dzień i noc, na okrągło. Pracowała zdalnie, więc nawet nie musiała specjalnie kombinować. Potem postanowiła działać.
- Mówiąc szczerze, ta wojna bardzo mnie zmobilizowała. Miałam „doła”, przeszłam trochę w ostatnim czasie. Jak to się mówi: wpadałam w ciemną dziurę. Nie wiem, czy nazwać to depresją, ale nie było dobrze. Ukraina, paradoksalnie, ocuciła mnie i dała niezłego kopa - wspomina.
Mieszka w Starej Miłosnej, to część dzielnicy Wesoła w Warszawie. Tu ludzie skrzyknęli się już 26 lutego, w trzecim dniu wojny w Ukrainie. Mieli na Facebooku swoje grupy, znajomych. Zaczęła Ela. Napisała, że kupiła 120 bułek w piekarni, klient, który stał za nią, zapytał, czy to dla Ukraińców, czy kanapki pojadą na granicę, odpowiedziała, że tak. Wyjął z portfela 100 złotych. „To ja się dorzucam” - powiedział. Z czasem liczba dorzucających się rosła. Ela założyła zeszycik, w którym zapisywała wszystkie wydatki. Robiła i publikowała na fb zdjęcia paragonów.
- Z Facebooka dowiedziałam się, że ludzie pomagają. Zapytałam, czy czegoś nie dokupić do tych kanapek. Brakowało ogórków, poszłam, kupiłam i zaniosłam do Eli - wspominała Irena. Jak poszła, tak została. W mieszkaniu było już kilka osób. Produkcja kanapek szła niemal taśmowo, na dodatek na piecu gotowały się dwa gary pysznej zupy. Zupę na Ukrainę zabrał Mikołaj, kierowca autobusu. Irena do godz. 3.00 nad ranem podgrzewała ją i przelewała do termosów - w Starej Miłosnej zabrakło ich zresztą w sklepach. Kanapki pojechały pod Pałac Kultury.
W sklepach były tłumy ludzi, kupowali pampersy, chusteczki. Wiadomo, że nie dla siebie. Któregoś dnia na ich grupie na Facebooku pojawił się post, że do godz. 18.00 na pobliskiej stacji BP czeka autobus, że można przynosić do niego dary dla ukraińskiego wojska. Kiedy poszła do apteki po środki opatrunkowe, leki, okazało się, że wszystko zostało wykupione. Dostała ostatnie opatrunki i sól fizjologiczną, bo wody utlenionej też już nie było. Do autobusu z torbami przyszło pół dzielnicy. Potem na Facebooku odezwał się do nich Jerzy z Garwolina. Wziął na siebie produkcję kanapek, w którą zaangażował kobiety z Koła Gospodyń Wiejskich i znajomych. I tak kilka razy w tygodniu na granicę, na warszawskie dworce trafiały z Garwolina kanapki oklejone niebiesko-żółtymi serduszkami.
Ela z pieniędzy przekazanych przez sąsiadów i znajomych z całego świata kupowała soki, jogurty, słodycze. Jeździli do Dorohuska co dwa dni, najczęściej Krzysztof, właściciel osiedlowego warzywniaka, i Iwan, Ukrainiec, który od swojego polskiego szefa dostawał wtedy wolne. Na granicy byli strażacy, harcerze, bardzo pomocni policjanci, celnicy i Straż Graniczna. Tłum wolontariuszy, przyjeżdżali ludzie z Niemiec i Anglii. Rozdawali uchodźcom najpotrzebniejsze rzeczy, karmili, oferowali dach nad głową i transport. Przedstawiciele operatorów sieci komórkowych rozdali ludziom startery do telefonów, od razu je rejestrując.
Pomagała nie tylko Stara Miłosna, nie tylko Warszawa, cała Polska.
Bo Polacy stanęli na wysokości zadania, skala pomocy niesionej sąsiadom była niespotykana. Została zresztą zauważona na świecie.
„Polska znów pokazała się jako jedna z najbardziej fundamentalnie przyzwoitych kultur w Europie. Jak wszyscy mają swoje złe strony, ale od średniowiecza w sercu polskiej kultury tkwi coś głęboko wyjątkowego” - pisał na Twitterze amerykański pisarz J. Daniel Sawyer.
Rząd, samorządy, fundacje, osoby prywatne pomagały Ukraińcom uciekającym ze swojej ziemi przed ostrzałem rosyjskich wojsk, przed spadającymi bombami, przed śmiercią. Pomoc była tak duża, że w pewnym momencie prezydent Przemyśla Wojciech Bakun prosił o jej wstrzymanie.
W punktach recepcyjnych, które powstały przy granicy, wydawane były uchodźcom ciepłe posiłki, zapewniana była pomoc medyczna, dopełniane formalności związane z przekroczeniem granicy i pobytem w Polsce. Z punktów recepcyjnych autobusami i busami Państwowej Straży Pożarnej przewożono uchodźców do miejsc tymczasowego pobytu, które we wszystkich województwach zostały przygotowane na ich przyjęcie.
Na dworcach kolejowych, przez które przejeżdżały pociągi z Ukrainy, gromadzili się ludzie i przez okna wrzucali uciekającym przed wojną pożywienie, ubrania, pieluchy, koce - wszystko, co może im być potrzebne.
Na takich facebookowych grupach, jak „Widzialna Ręka” czy „Pomoc dla Ukrainy”, co kilka minut pojawiały się nowe posty.
„Udostępnię potrzebującym domek letniskowy. Zmieści się 6-8 osób. Nie ma tam wielkich luksusów, ale jest prąd i woda, a dla dzieci huśtawka i drabinki w ogrodzie” - pisała Małgorzata. Inny post: „Bezpłatnie zapewnimy nocleg, wyżywienie, zabawki dla dzieci i święty spokój”. Polacy pokazali wielkie serce.
Przebudzenie
Irena bardzo weszła w to pomaganie. Zawsze działa konstruktywnie, nie jest typem marudy, ale na początku 2022 roku miała po prostu gorszy czas. Więc ta niewyobrażalna tragedia milionów Ukraińców postawiła ją na nogi.
- Ale nie wszyscy tak do tego podchodzili. Niektórzy skamienieli. Dobra znajoma, właściwie przyjaciółka, przez kilka dni siedziała przed telewizorem, po prostu zamarła. Skończyło się depresją i wizytą u psychiatry. Znajomy spakował samochód, był gotowy, aby całą rodziną ruszyć za Zachód. Reakcje były bardzo różne - tłumaczy.
Dla wielu ludzi 24 lutego 2022 roku był jednak swego rodzaju przebudzeniem. Zobaczyli ogrom tragedii, nieszczęścia, okrucieństwa, czystego zła po prostu. I z jednej strony - ruszyli z pomocą tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Z drugiej - inaczej spojrzeli na swoje własne życie.