500 dni pani premier PiS to 500 na minus? [oś czasu]
Jeszcze żaden rząd III RP nie wyprowadził setek tysięcy Polaków na ulice. Premier Beata Szydło zdaje się tym nie martwić, bo protesty nie mają żadnego znaczenia dla prezesa Kaczyńskiego.
Pod koniec miesiąca minie pięćset dni od powołania gabinetu Beaty Szydło. Nie piszę „rządów”, ponieważ szefowa Rady Ministrów pełni tylko rolę premiera technicznego, a rzeczywistą władzę sprawuje Jarosław Kaczyński. I to on komenderuje panią premier, on wyznacza strategię polityki wewnętrznej i zagranicznej Polski oraz wydaje dyrektywy PiS-owskiej większości w Sejmie. Niemniej umownie można mówić o pięciuset dniach premier Beaty Szydło, bo to na niej ciąży odpowiedzialność za trwającą rewolucję.
Początek sukcesów i kłopotów?
Rząd - jak twierdzi pani premier - oparł swoją strategię o trzy filary: rodzina, bezpieczeństwo, rozwój. Niewątpliwym sukcesem jest program 500 +, dzięki któremu najbiedniejsi mają lżej i rodzi się rocznie kilkanaście tysięcy więcej dzieci. Jednak należy wierzyć jedynie na słowo, że ta gigantyczna suma nie zachwieje budżetem państwa dziś i w przyszłości. Trudno bowiem wyobrazić sobie premiera, który odbierze ludziom to, „co im się należy”. W tym roku rząd musi zarezerwować na ten cel ponad 23 miliardy złotych i zapewnia, że te pieniądze są w kasie. Ale rozdawnictwo programu 500+ to nie jedyny pomysł PiS, dzięki któremu zwyciężyło w wyborach.
Prof. Roman Backer: Podział społeczny na Polskę A i B dotyczy przede wszystkim stosunku do gwałtownych przemian zachodzących w świecie. Ci którzy są za otwartą i ścisłą współpracą z Europą i światem, ze zdziwieniem patrzą na politykę Waszczykowskiego. Natomiast ci, którzy uważają, że jesteśmy jedyni i najlepsi na świecie, zazwyczaj popierają politykę premier Szydło i to z ogromną radością.
Także dzięki obniżeniu wieku emerytalnego PiS zyskał ogromne poparcie. W 2012 roku rząd Donalda Tuska wydłużył wiek emerytalny do 67 lat, przekonując obłudnie, że dzięki temu część emerytur będzie wyższa nawet o 70 proc. To kłamstwo miało krótkie nogi i ministrowie Tuska zaczęli szybko przekonywać nas, że na emerytury najlepiej odkładać samemu, niezależnie od ZUS. Tymczasem już za kilka lat może okazać się, że nie tyle król, co emeryt będzie zupełnie nagi. Minister Henryk Kowalczyk poinformował optymistycznie, że obniżenia wieku emerytalnego kosztować będzie ponad 10 mld zł rocznie, ale świadczenia będą o kilkaset złotych niższe.
Podwyższenie płacy za godzinę do 12 złotych i część bezpłatnych leków dla seniorów powyżej 75 roku życia to kolejne spełnione obietnice. Natomiast trudno mówić o sukcesie - jak chce premier - programu Mieszkanie+. Wprawdzie już istnieje na papierze, a prezes Kaczyński w gierkowskim stylu wbił łopatę pod budowę bloku w Białej Podlaskiej, ale niejasności w programie jest bez liku. Najprościej będzie znaleźć grunty należące do Skarbu Państwa, ale to najwyżej 10 proc. kosztów budowy. A co z resztą nakładów? Rząd zapowiada preferencyjne kredyty, pomoc samorządów i oszczędności na książeczkach mieszkaniowych. Pierwsze książeczki mają być zakładane za rok, a za dwa lata powstaną pierwsze bloki. Ten system do złudzenia przypomina PRL-owski model oczekiwania na mieszkanie. Jak dotąd, program Mieszkanie+ jest na papierze - nie wiadomo kto i na jakich zasadach zakwalifikuje się do kolejki, ile będzie płacił itp.
Rząd dumny jest też z programu „Za życiem”, który przewiduje jednorazową pomoc w wysokości 4 000 złotych, kiedy matka zdecyduje się na urodzenie „żywego dziecka z ciężkim i nieodwracalnym upośledzeniem”. We mnie taki „handel” budzi raczej niesmak, bo łatwiej jest urodzić chorego noworodka, a o niebo trudniej wychować.
Wiele jest obietnic, z których po cichu musiał wycofać się rząd - to m.in. podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8 000 złotych oraz pomoc frankowiczom. Ci ostatni setkami tysięcy zagłosowali na PiS, wierząc w obietnicę Andrzeja Dudy, że kredyty zostaną rozliczone po kursie, kiedy były zaciągane. Z kolei wicepremier Mateusz Morawiecki złożył już tyle nierealnych lub dyskusyjnych obietnic gospodarczych, że może się zakręcić w głowie. Od miliona samochodów elektrycznych w 10 lat aż po - ostatnio - wielkie lotnisko budowane na rżysku, im. Lecha Kaczyńskiego (jeśli PiS utrzyma się u władzy). Zresztą, wicepremier Morawiecki znany jest głównie z prezentowania wizualizacji przyszłych inwestycji. Kilka dni temu zapowiedział, że ten rok będzie rokiem gospodarki. Nie wspomniał jednak o długu publicznym, który w 2016 r. wzrósł niemal o 100 mld złotuch. Tak szybkiego tempa zadłużania nie było od dekady.
Wszystko pod nóż prezesa
Pomijając ekonomiczne, czasem korzystne, aspekty rządów PiS twierdzę, że o wiele bardziej niebezpieczna jest sytuacja społeczno-polityczna w Polsce, którą stworzył Jarosław Kaczyński. Dwa dni przed wyborami w 2015 roku pisałem:
„Jeżeli PiS zdobędzie większość w Sejmie, możemy spodziewać się rewolucyjnych zmian w wielu dziedzinach. Rozpocznie się szukanie haków - Tuskowi rząd PiS będzie chciał udowodnić, że sprzedał Polskę za brukselski fotel (...) Jednoosobowe rządy rewolucyjnej RP będą wielkim zagrożeniem dla sytuacji Polski w Europie”.
A kilka dni po wyborach przewidywałem, że czeka nas wielki chaos, bowiem Jarosław Kaczyński nie był i nigdy nie będzie człowiekiem kompromisu. Nie przypuszczałem jednak, tak jak niemal wszyscy, że pierwszy pod nóż Kaczyńskiego pójdzie fundament praworządności - Trybunał Konstytucyjny. W dodatku ten nóż firmowany będzie przez b. członka PZPR i prokuratora stanu wojennego. Nie można zapominać, że to właśnie od nowelizowanych nowelizacji - bodaj pięciu - ustawy o TK rozpoczęły się masowe protesty obywateli. W ostatnich 27 latach nie było rządu, który w czasie pięciuset dni wyprowadziłby tyle setek tysięcy Polaków na ulice.
Prognozowałem wprawdzie błyskawiczne przejęcie mediów publicznych, lecz nie w takiej skali. Jeśli dodać do tego całkowitą czystkę w wojsku (dziura po 30 doświadczonych generałach i kilkuset pułkownikach) oraz groteskowe zjawisko „pisiewiczów” - można zacząć się bać. Absurdalna, niesamowicie szkodząca Polsce polityka zagraniczna jest zwieńczeniem 500 dni premier Szydło.
To wszystko spowodowało niezwykle groźną sytuację społeczną. Mam na myśli nieprawdopodobny podział Polaków na dwa nienawidzące się plemiona. Obawiam się, że z tym będziemy borykać się przez całe lata. Podział na komuchów i solidaruchów po 1989 roku nie był tak groźny, jak obecny. Wówczas się nie lubiliśmy, dziś coraz częściej nienawidzimy. Czy da się zasypać rowy zacietrzewienia w dającej się przewidzieć perspektywie?
- Te podziały są coraz ostrzejsze, także ze względu na retorykę partii rządzącej - tłumaczy prof. Roman Bäcker, politolog toruńskiego UMK. - Gdy ktoś nie popiera PiS i słyszy, że z tego względu jest gorszego sortu, to budzi się w nim sprzeciw. Mało kto lubi być obrażany, i to w dodatku z powodu swoich poglądów politycznych.
Profesor dodaje, że nie ma jednak wyraźniejszych form agresji między dwoma polskimi plemionami. Pierwszy raz mieliśmy z tym do czynienia na ostatniej miesięcznicy, kiedy pocięto żyletkami kurtki anty-PiSowskim demonstrantom. - Wcześniej nie spotykało się z tak widoczną agresją fizyczną wśród protestujących. Tym samym nie ma przesłanek do tego, by wybuchły gwałtowne niepokoje czy starcia uliczne, ale temperatura sporu wzrasta i wszystko wskazuje na to, że napięcie nie opadnie - przekonuje politolog.
Z kolei prof. Kazimierz Kik, politolog Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach jest większym pesymistą i nie wyklucza poważniejszych wydarzeń. - Mamy słabe państwo i silne partie - tłumaczy. - Polska jest Polską partyjną, co warunkuje w istotny sposób podziały. Na postawy Polaków rzutuje także fakt, że mamy wodzowskie partie łatwo popadające w konflikty. Myślę np. o personalnych niechęciach między Tuskiem a Kaczyńskim. Rodzą się więc złe emocje, które „zarażają” elektorat.
Tymczasem coraz częściej słychać powtarzane hasło „Zima wasza, wiosna nasza”. Nasza - czyli czyja?