500 plus rak. Łatwiej rozdać „po pińćset” niż zapewnić skuteczne leczenie nowotworów. Źli wyborcy?
Ola, studentka UJ, dwudziestoletnia córka mojej koleżanki, Małgosi, nauczycielki akademickiej z Krakowa, wstała z łóżka przerażona. W lewej piersi wyczuła „twarde coś”, wielkości wiśni. Matka natychmiast wysłała ją do lekarza. Ale w przychodni dziki tłum. Ich lekarz rodzinny właśnie się zwolnił (ponoć wyjeżdża na kontrakt do Norwegii), dwaj inni się rozchorowali, na posterunku został wiceszef miejscowego ZOZ-u (internista), który ściągnął do pomocy 70-letnią koleżankę-emerytkę (specjalność: otolaryngologia).
W ośrodku zarejestrowanych jest prawie 15 tys. dusz, nic dziwnego, że każdego dnia zgłasza się do lekarzy rodzinnych ponad stu chorych, a w sezonie grypowo-przeziębieniowym nawet pięciuset. Teraz jest akurat sezon przejściowy, więc pod gabinetami dwójki lekarzy koczuje jakieś dwieście osób. Dziś dostanie się góra sto. Część doczłapie po południu do ambulatorium. „Naprawdę umierający” mają pojechać do pobliskiego szpitala, na izbę przyjęć (choć tam też tłum). Reszta ma „iść do apteki i coś sobie kupić”, po czym – „spróbować jutro, może pojutrze”.
- A jak to rak? – spytała w kolejce rozedrgana dziewczyna. Odpowiedziała jej cisza.
- Pani lepiej pójdzie prywatnie. Moja córka też poszła prywatnie – poradziła jej na odchodne pielęgniarka, która chwilę wcześniej przykleiła nad okienkiem w rejestracji kartkę „Numerków brak”.
Tata młodej kobiety, inżynier w firmie chemicznej, wpłaca na NFZ jakieś 10 tys. zł rocznie. Mama pracuje od 30 lat na dwóch etatach (przejściowo nawet na trzech), więc też przykładnie płaci podatki i składki na NFZ i ZUS. Ale swoje poważne problemy z oczami, grożące nawet całkowitą utratą wzroku, również rozwiązuje prywatnie. Publiczna służba zdrowia ma jej do zaoferowania dwie rzeczy: kolejki i „nic się z tym nie da zrobić”. Prywatne kliniki – przyjęcie w rozsądnym terminie (choć i z tym jest ostatnio kłopot) i skuteczne zabiegi, bazujące na najnowszych osiągnięciach nauki. Tylko dzięki owym zabiegom Małgosia jeszcze widzi, pracuje – i płaci te wszystkie podatki i składki.
Coraz mniej rozumie, po co. Nie ma z NFZ żadnego, ale to żadnego pożytku; nawet, gdy dopadnie ją grypa, leczy ją sama, a jak już nie daje rady – idzie do prywatnej poradni. Zwolnień w praktyce nie bierze. Przez 30 lat na L-4 była dwa razy, w sumie przez dwa tygodnie. Zaś prywatne ratowanie wzroku kosztowało ją dotąd 60 tysięcy złotych. Państwo nie dołożyło ani grosza. Pardon, kiedy musiała kupić specjalne szkła, wstrzymujące rozwój schorzenia (koszt: 2,5 tys. zł), NFZ dopłacił jej dokładnie 18 złotych. Papiery, które musiała w tym celu wypełnić, były warte więcej. Straconego czasu nawet nie liczy.
A co z Olą i jej „czymś, wielkości wiśni”? Małgosia ma koleżankę, która wygrała z rakiem piersi. Właśnie jechała na kontrolę do „sprawdzonego ludzkiego lekarza”. Pojedźcie ze mną – poradziła. Pojechały. Koleżanka szepnęła w trakcie badania, że „za drzwiami czeka roztrzęsiona dziewczyna”. Doktor się zlitował, przyjął bez kolejki, jeszcze tego samego dnia zrobił biopsję.
„Trzeba by to wyciąć” – stwierdził miesiąc później. „Ale publicznie będą panią miesiącami odsyłać, zwodzić. Niech pani idzie prywatnie” – dodał wręczając dziewczynie telefon do kolegi. Zaznaczył, że „to będzie kosztować 1500 zł”.
„Urodzę trójkę dzieci, to będzie mnie stać” – pomyślała Ola. „Tylko czy zdążę?”.