70-lecie teatru lalkowego w Gdańsku. Jak wszystko się zaczęło?
W tym roku świętujemy 70-lecie teatru lalkowego w Gdańsku. Wszystko zaczęło się od „Gwiazdki z nieba”. Spektakl wystawił 12 lipca 1947 roku teatr Łątek, który przybył na Wybrzeże z Wilna.
Był czas, gdy w dniu imienin Kunegundy do Teatru Lalki i Aktora Miniatura przychodziły życzenia dla... Krowy Kunegundy, słynnej lalki ze spektaklu „Latający wiatrak”. Zdarzyło się też, że kiedy na scenie w sztuce „Szewczyk Dratewka” nad parawanem fruwał latający konik, pojawiła się za nim pochylona sylwetka skoczka narciarskiego - Adama Małysza (lalka cieniowa) - taki to żart wymyślił aktor Andrzej Żak.
70 lat teatru lalkowego w Gdańsku to wiele wspomnień i barwnych opowieści.
Są smoki i muzycy
W magazynach Miniatury w drewnianych skrzyniach wiszą lalki z dawnych świetnych przedstawień. Jakby czekały, aby wprowadzić je znów na scenę. Są pacynki z najczęściej grywanego na Zachodzie spektaklu „Bo w Mazurze taka dusza” Natalii Gołębskiej. Są smoki, muzycy, wiedźmy i... lalki z najnowszych przedstawień.
A wszystko zaczęło się od „Gwiazdki z nieba”, którą 12 lipca 1947 roku wystawił marionetkowy teatr Łątek.
Łątek (czyli ważka) przyjechał do nas z Wilna. Założyły go Olga, Ewa i Irena Totwen. Istniał do 1951 roku. Wtedy to Olga Totwen musiała zrezygnować z dyrektorowania. Cóż, takie były czasy. Ważkę upaństwowiono, dyrekcję objął wybitny scenograf Ali Bunsch, a nazwę zmieniono na Teatr Miniatura.
Jedną z najszczęśliwszych decyzji Bunscha było podjęcie współpracy z Natalią Gołębską. Kierownikiem literackim został Lech Bądkowski - po latach pierwszy rzecznik Solidarności Stoczni Gdańskiej. Były to złote lata Miniatury. Wspaniałe spektakle. Nagrody na festiwalach. Wyjazdy zagraniczne. Wielkie nazwiska reżyserów i scenografów. Któż tam wtedy nie pracował, któż nie był adeptem...
Jednym z najstarszych aktorów jest Aleksander Skowroński. Zaczynał jako tańczący chłopiec w sztuce „Kolorowe piosenki”. Potem był Melchior w „Pastorałce” Schillera. Do teatru lalkowego w Gdańsku ściągnął go właśnie Ali Bunsch. Aleksander Skowroński zagrał wiele ciekawych ról u najlepszych reżyserów i we wszystkich ważnych spektaklach. Ze spektaklem „Bo w Mazurze taka dusza” (grano go przez 25 lat) zwiedził całą Europę.
Jawajki z juty
Znakomity scenograf, związana z Miniaturą przez wiele lat Gizela Bachtin-Karłowska, wspominała: - Ali Bunsch zaprosił mnie do pracy przy „Koziołku Matołku” i tak zostałam. Chyba największym sentymentem darzę „Ilię Muromca” (reż. Michał Zarzecki). Przedstawienie szlachetne w formie. Jawajki zrobione były z juty, a akcja działa się niezmiennie w tych samych dekoracjach. Lubiłam też „Latający wiatrak” (na podstawie bajki Aliny i Jerzego Afanasjewów, reżyseria Michał Zarzecki), ze słynną Krową Kunegundą. Poruszali nią aktorzy Józefina Unczur i Henryk Zalesiński. Na Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Lalkowych w Bukareszcie dostali za tę rolę I nagrodę.
Niestety, Krowa Kunegunda się nie zachowała, zostały tylko projekty i zdjęcia.
Cukierki, aniołki i kramik
Ciekawą historię ma „Kramik Mikołaja Gwiazdora”, najdowcipniejsza i najweselsza sztuka Natalii Gołębskiej.
Przed laty opowiadała tak: „1946 - zima, przypominam sobie, jak z Anią Michałowską i Iwo Gallem czekamy na tramwaj. Jest nam bardzo zimno, stoimy na przystanku i ja zaczynam Ani truć, że chciałabym kramik mieć, żeby w nim były cukierki, aniołki i zabawki i żeby je dzieciom rozdawać. Okropnie się nam ten kramik spodobał. A tu choinką pachnie. Po latach siedzę nad wodą i przypominam sobie tę rozmowę sprzed 30 lat. Rynek krakowski, Mikołaja Gwiazdora, który rozdawał dzieciom prezenty, i pomyślałam - trzeba to ocalić od zapomnienia, zachować ten folklor. Tak mi się ten pomysł podobał, Dickensem pachniało, „Dziewczynką z zapałkami”, „Małym lordem” - to wszystko gdzieś tkwiło w podświadomości. „Kramik Mikołaja Gwiazdora” to mnóstwo fantazji, oprócz tego własne reminiscencje. Chciałam ująć w nim to, co dzieci tak lubią. Nie samą Gwiazdkę, tylko przygotowania do Gwiazdki.
Ani posłałam napisaną już sztukę z dedykacją: „Pamięci naszej rozmowy sprzed lat trzydziestu”. Proszę pomyśleć, ile lat czekał „Kramik”, żeby się zrealizował (rozmowa przeprowadzona 10 kwietnia 1975 roku).
Czasy znakomite były też za dyrekcji perfekcjonisty reżysera Michała Zarzeckiego czy niezrównanej pary Tomaszuk i Słobodzianek, którzy od Gdańska i Miniatury rozpoczęli swoje teatralne sukcesy.
W oliwskim Pałacu Opatów zobaczyć można wystawę „Od marionetek do robotów. Historia teatrów lalkowych w Gdańsku”.
- To sentymentalna podróż w czasie - mówi Małgorzata Abramowicz z Muzeum Narodowego, kuratorka ekspozycji. - Jest okazją nie tylko do wspomnień, ale też do wspólnego poznawania historii Miniatury. Odkrywaliśmy w niej magię teatru i sympatycznych, a nierzadko też przerażających bohaterów. Opowiadały o nich marionetki, kukły, pacynki, jawajki, lalki cieniowe, maski - będące wytworem fantazji scenografów. Są także gliniane figurki do nagrodzonego spektaklu „Krzyżacy” oraz lalki ze sztuki „Bajki robotów”. Opowieść o gdańskim teatrze lalek uzupełniają programy, afisze i plakaty oraz projekty scenograficzne.
Na wystawie zjawił się Zdzisław Kordecki, w Miniaturze debiutował w 1954 roku rolą Holgera w „Dumnej legendzie” .
- Potem były Car w „Wielkim Iwanie”, Megamon w „Złocie króla Megamona”, sekretarka, rola specjalnie dla mnie napisana przez reżysera Jana Goska w „Smoku w Nieswarowie”, wreszcie Jan Chryzostom Pasek w „Żarcie olszowieckim” - mówi aktor. - Scenografię do wszystkich tych spektakli zaprojektował Bunsch. „Złoto króla Megamona” przywróciło w projekcie scenograficznym starożytną Grecję, co było nadzwyczaj oryginalne. Lalka, którą operowałem w tym przedstawieniu, miała tunikę zdobioną złotymi blaszkami, przez to - pamiętam - była dość ciężka.
Same lalki z tego spektaklu, nadzwyczaj pomysłowe, charakterystyczne, niestety, nie ocalały.
Grałam chętnie Baby Jagi
Aktorka Irena Sawicka przybyła do Miniatury znacznie później - w 1978 roku.
- Po ukończeniu szkoły teatralnej bardzo chciałam zagrać wiedźmę, bo na studiach moją pierwszą lalkową rolą była Baba Jaga. Niestety, u nas w Miniaturze znakomita aktorka Józefina Unczur „zawodowo” grała Baby Jagi, więc dostałam rolę Rokitniczka, małego diabełka, ale później moje marzenia się spełniły - wspomina Irena Sawicka. - Lubiłam Babuchę Burmuchę („Bajka o dobrym smoku”), która się naburmuszała, była Czarownica, siedziała przy ognisku i czarowała. Grałam Baby Jagi notorycznie - w maskach i lalkowe. Kiedy dostawałam scenariusz sztuki, a nie było w niej dla mnie roli wiedźmy, ogarniał mnie smutek. Nigdy nie grałam królewianek - zapewnia.
Wśród ciekawych ról zdarzyła się Lisica. W sztuce „Tymoteusz wśród ptaków” walczyła ze zwierzętami, kradła jajka i wysiadywała je. Reakcja publiczności na jej pojawienie się była ogromna.
- Pewnego razu zjawiam się na scenie z zepsutym autem, zgodnie ze scenariuszem muszę zapłacić Lisowi (grał go Michał Zarzecki) za reperację. Płacę 200, 300 złotych, a dzieci wołają: „Nie płać mu, nie płać mu!”. Ale ja muszę. Daję Lisowi 500 złotych i ruszam. Kiedy samochód rozkraczył się za parawanem, na scenę wbiegł mały zapłakany chłopczyk, chwycił mnie za spodnie, krzycząc: „Mówiłem ci, nie płać, ty stara wariatko!”. Koledzy za kulisami padli ze śmiechu.
- Zmieniają się mali widzowie - dodaje pani Irena. - Kiedy przed laty graliśmy sztukę „Tomcio Paluszek”, Tomcio właził do dziupli, a zły Zbój Madej mówił: „Kto mi pokaże Tomcia kryjówkę, temu dam stuzłotówkę”. Dzieci co prawda widziały lalkę siedzącą w dziupli, ale nie reagowały na jego zachęty, ale już na początku lat 80. podniósł się na widowni las rąk.
Jak nosiłem Syrenkę
- Kiedy po maturze nie dostałem się do szkoły teatralnej, przyjechałem z rodzinnego Poznania do Gdańska - wspomina aktor Teatru z Polski 6 Ryszard Jaśniewicz. - Natalia Gołębska, która przygotowywała mnie do egzaminów, zaproponowała, abym wstąpił do zespołu Miniatury. Pierwszym spektaklem, w którym wziąłem udział, był „Flisak i Przydróżka”, główną rolę grał w nim Henryk Zalesiński, a mnie kazano znosić z podestu piękną Syrenkę. Tyle razy ją nosiłem, ze spektaklu na spektakl, że się w tej dziewczynie... zakochałem. Po latach została nawet moją żoną! Była to Zosia Miklińska, później wieloletnia dyrektor Teatru Tęcza w Słupsku. Zawsze mijając Miniaturę, widzę tę dziewczynę sprzed lat, która wychodzi z teatru, a ja czekam na nią pod pobliskim dębem...
Później zaczęły się próby do „Pastorałki” Schillera, premiera odbyła się w grudniu 1957 roku, jeszcze przed słynną premierą w Warszawie.
Prawdziwą rolę dostałem jednak dopiero w sztuce „Trzy niedźwiadki”, zagrałem Liska Rudka. Niedawno spotkałem w kawiarni jednego z aktorów tamtego czasu. Na mój widok zawołał „Cześć, Rudek!”.
Miałem na spektaklach jednego stałego fana, mojego kilkuletniego kuzyna. Gdy pojawiałem się na scenie, wstawał i z dumą oznajmiał widowni: - A to jest mój brat!
Tym małym teatromanem był późniejszy choreograf Wojciech Misiuro.
Teatr Miniatura odegrał w moim życiu wielką rolę. Najważniejszą dla mnie sztuką była „Zaklęta królewianka” Lecha Bądkowskiego. Znakomity tekst i spektakl, z lalkami i maskami. Grałem w żywym planie - Pastuszka. Na premierze pojawił się słynny Władysław Jarema, dyrektor teatru Groteska w Krakowie. Zaproponował mi studia w Szkole Teatralnej na Wydziale Lalkarskim, zostałem przyjęty bez egzaminów. Ale potem on sam powiedział: - Po co ci pod deskami siedzieć, ty musisz grać w teatrze dramatycznym. I tak przeszedłem na Wydział Aktorski.
Po turecku
- Nieustającą radość dają mi reakcje małych widzów - opowiada Andrzej Żak. - Niedawno, gdy graliśmy „Baloniarzy”, na podłodze siedziała po turecku mała dziewczynka. Skończyliśmy grać, zbieramy rekwizyty, wyglądam zza kulis, a ona siedzi i... milczy. W pewnym momencie zawołała: - Cudnie, cudnie! Bardzo nas rozbawiła i... wzruszyła.
Nasza gdańska Miniatura
Polski teatr lalkowy, mimo że nie ma tak bogatej tradycji jak francuski, angielski czy włoski, jest teatrem, który wniósł wiele nowego do inscenizacji, plastyki i dramaturgii lalkarskiej.
Swój udział ma też nasza gdańska Miniatura. Wysoki poziom artystyczny zawdzięcza wybitnym indywidualnościom, które ją ukształtowały, takim jak np. Michał Zarzecki, który przekształcił Miniaturę w teatr wielkich inscenizacji lalkowych, a w przeciwieństwie do Bunscha i Gołębskiej - unikał żywego planu.
Cóż, przez lata przeplatała się walka lalki z żywym planem, lalki nie znikały jednak ze sceny. Niezmiennie Miniatura pozostawała sceną ukochaną przez małych widzów. Pamiętajmy, że jest to Teatr Lalki i Aktora. Mam nadzieję, że nie stanie się teatrem, który lalkę ma tylko w nazwie. I doczekam czasów, gdy powrócą klasyczne lalki, takie jak jawajki czy marionetki, tak bardzo kochane przez dzieci. Czego sobie i widzom życzę z okazji tak zacnego jubileuszu.