A może Kim chciał dać Guam prawa wyborcze?
Świat odetchnął z ulgą. Korea Północna nie wystrzeli rakiet w kierunku amerykańskiej wyspy Guam. Kim Dzong Un stwierdził, że na razie będzie „obserwować głupich jankesów”, ale plan ataku jest gotowy. Zapewne zapisany w zeszytach generałów, którzy muszą biegać za dyktatorem i notować to co mówi, bo inaczej stracą stanowisko, a może nawet i życie.
Znów demokratyczna Ameryka triumfuje. Skutecznie postraszyła, bo na Guam ma bombowce strategiczne B-52 i nuklearne okręty podwodne oraz lotniskowce. Taki arsenał może zmieść Półwysep Koreański z powierzchni ziemi, zanim rakiety Una doleciałyby do celu, zakładając, że w ogóle trafiłyby w malutką wyspę, bo przecież jak Un coś wystrzeli to nigdy do końca nie wiadomo, gdzie to coś spadnie.
Przy okazji tego incydentu mało kto jednak zauważył, że USA, zaciekle broniące wartości demokratycznych na całym świecie, akurat na Guam mają z nimi problem. Wyspa, na której żyje 160 tys. obywateli Amerykańskich, jest terytorium zależnym od Stanów, ale nie stanem. Choć mogą tam sobie wybrać gubernatora, nie mają prawa wyboru prezydenta USA. Co prawda przeprowadza się tam głosowanie w tej kwestii, ale jako sondaż przedwyborczy, aby demokraci i republikanie wiedzieli na czym stoją przed walką na kontynencie.
Podobnie jak Guam terytoriami zależnymi są Portoryko, Wyspy Dziewicze, Mariany Północne, Samoa Amerykańskie. Żyje na nich łącznie ponad 4 mln ludzi, obywateli USA, ale nie mają oni równych praw wyborczych jak ich rodacy w Kalifornii, czy Chicago, choć to przecież terytoria ważne strategicznie, narażone na pierwsze ataki w razie wybuchu wojny.
Źródłem problemu jest to, że ponad 90 proc. ludności tam zamieszkałej stanowią rasowe lub etniczne mniejszości. Białych jest zaledwie kilka procent. Np. na Guam ok. 1/3 ludności to Mikronezyjczycy Czamorro, a drugą grupą są Filipińczycy.
W dokumentach z początków XX wieku zapisano, że na tych terytoriach żyją „obce rasy” (ang. alien races) i nadal tak są traktowane, choć nawet twórcy tych zapisów zapowiadali, że będą one tylko czasowe. Ponadto terytoria zależne cierpią na poważne problemy finansowe, wiele osób żyje tam w biedzie, w tym weterani, którzy służyli w amerykańskiej armii. Szczególnie dużo jest ich właśnie na Guam.
Delegaci z wysp, występujący w Kongresie, ale nie mający prawa w nim głosować, domagali się zmiany prawa i sposobu patrzenia Waszyngtonu na ich małe ojczyzny. Bezskutecznie.
Nadal, nawet w mediach, kiedy mówi się o kimś z wysp, kto mieszka w USA, nazywa się go często „imigrantem”. A przecież to obywatel USA, który się tylko przeprowadził. Gdyby Jennifer Lopez, słynna piosenkarka pochodząca z rodziny z Portoryko, urodziła się tam, a nie w Nowym Jorku, nie miałaby pełni praw wyborczych. To byłby skandal, ale wtedy może byśmy o niej nigdy nie usłyszeli.