A to był taki piękny dzień. Sobota, która zmieniła się w koniec świata
Leżał na betonowej posadzce z wyciągniętymi do przodu rękami, z jakimś ciężarem na plecach. Czuł, że opada z sił, a ból się wzmaga. „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…” zaczął się modlić. Czy ktoś wie, że tu jestem? - pytał sam siebie. Wokół było cicho i ciemno. Dzwonił jego telefon komórkowy, ale nie był w stanie go odebrać.
- I nagle pojawił się mój anioł stróż, Lucjan z Zabrza. Spytał, jak się nazywam, skąd jestem - przypomina Zdzisław Karoń. - Chciał zapamiętać, żeby potem powiedzieć innym, że to ja tu umarłem. Czuwał przy mnie do końca.
Lucjan też był hodowcą gołębi, ale zdążył uciec przed opadającą konstrukcją dachu. Jak tylko się uspokoiło, wrócił do zawalonej hali. Górnik, ratownik medyczny, ze strachem umiał się mierzyć. Więc cały czas mówił do Karonia, że na pewno ratownicy wkrótce tu będą, że tak już jest, ludzie pomagają innym, gdy trzeba. Mówił, że to wielki klimatyzator na nim leży i nie da się go tak łatwo podnieść. Zdzisław Karoń pamiętał, że w pewnym momencie miał wrażenie, jakby ciężki walec przetoczył się przez niego sunąc od stóp. Zatrzymał się dopiero przy głowie, na szczęście.
Łzy same cisnęły się do oczu, jak teraz. Nie dlatego, że bolało, człowiek dużo zniesie, ale że śmierć była tak blisko
A to był taki piękny, sobotni dzień, 28 stycznia 2006 roku na VII Międzynarodowych Targach Gołębi Pocztowych oraz 56. Ogólnopolskiej Wystawie Gołębi Pocztowych. Odbyła się już dekoracja mistrzów, zjedli uroczysty obiad z hodowcami gołębi. Zdzisław Karoń wstąpił jeszcze na halę, żeby się nieco rozejrzeć. Szedł środkiem z kolegą z Austrii i Niemiec, gdy usłyszał straszny rumor. Odwrócił się w stronę tego hałasu i zobaczył, jak spadają płyty dachowe, jedna za drugą. Lecą jak klocki domina. Rzucił się do ucieczki, ale gdy dach opadł, powstała fala uderzeniowa, która rzuciła go na posadzkę. Wtedy zaczął dociskać go ten ciężki „walec”.
- Dla mnie to był koniec świata - przypomina Zdzisław Karoń coraz bardziej drżącym głosem.
- Myślałem, że coś złego stało się na zewnątrz i dlatego hala runęła. Zacząłem sprawdzać, czy mam cały kręgosłup. Poruszyłem palcami stóp i dłoni, więc było dobrze.
Jacyś ludzie złapali go za wystające ręce i próbowali ciągnąć. „Nie da rady, on musi tu zostać” - usłyszał od nich po chwili. Poczuł, że umiera, że to jest ta chwila, w której wszystko się kończy. „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…” - powtarzał. I wtedy właśnie zjawił się przy nim Lucjan, ten jego anioł stróż. Będzie dobrze - przekonywał. Słyszysz?
Odgłosy karetek jadących na sygnale nigdy wcześniej nie wydawały się Zdzisławowi Karoniowi tak piękne.
Nad ratownikami fruwały gołębie
Szef Grupy Ratownictwa PCK w Bielsku-Białej, Janusz Głaz, właśnie usiadł przed telewizorem, żeby obejrzeć skoki Adama Małysza, ale pierwsza informacja, jaką zobaczył, to ta, że w Katowicach zawaliła się hala targowa. Zanim zdążył pomyśleć, jak wielka to może być tragedia, rozległ się telefon od komendanta wojewódzkiego policji. Potrzebna pomoc, natychmiast, czy może przyjechać ze swoją grupą ratownictwa medycznego? Zebrał w sumie sześć osób i karetką w ciągu godziny byli na miejscu. Dochodziła 19.00.
Ich namiot - polowy punkt pierwszej pomocy - stanął najbliżej drzwi i ściany hali, która się nie zawaliła. Najpierw tutaj trafiali na noszach ranni wydobywani spod rumowiska, a dopiero z tego miejsca, po pierwszej ocenie stanu zdrowia, kierowano ich do karetek i dalej do szpitali.
- W czasie tej akcji żaden ranny nie czekał na pomoc - mówi Janusz Głaz. - Gdy tylko ratownicy uwolnili go z tej śmiertelnej pułapki, od razu miał zapewnioną opiekę medyczną.
W całym regionie wszystkie służby zostały poderwane do działań. Zgłosiło się 197 ratowników medycznych. Zorganizowano cztery takie polowe punkty przyjmowania poszkodowanych.
Strażacy, ratownicy górniczy nawoływali: „Czy ktoś mnie słyszy? Jeśli tak, niech odpowie lub zastuka w metalowe części”. Potem szli za tym głosem.
- Ranni byli spanikowani i wyziębieni, czasem nieprzytomni. Często milczeli z przerażenia albo pytali, co się stało. Płakali ze szczęścia, że żyją i pytali o innych - przypomina Janusz Głaz. - Nad uwijającymi się ratownikami co rusz fruwał jakiś gołąb, pobudzony hałasem. Wydostawały się z porozbijanych klatek i wracały w miejsce, gdzie je zostawiono. Siadały na ocalałej ścianie hali, nawoływały się wzajemnie. To było przejmujące.
Jeszcze dziś słychać wśród hodowców gołębi historię, jak to gołąb odnalazł w rumowisku unieruchomionego właściciela i przytulił się do niego.
Janusz Głaz nieraz już był w sytuacjach kryzysowych, zwłaszcza na drogach. Teraz patrzył, z jakim wysiłkiem i z jaką sprawnością ratownicy górniczy poruszają się wśród tej plątaniny blach, metalowych słupów, brył lodu, które spadły razem z dachem. Na kolanach, na brzuchu wczołgiwali się po zimnej i mokrej posadzce pod te blachy, żeby dojść do rannych. Każde nieostrożne stąpnięcie, każde uniesienie elementów metalowej konstrukcji mogło spowodować przemieszczenie się rumowiska i przygniecenie rannych. Mogło uwięzić samych ratowników. A oni wycinali fragmenty blach i belek. Przy pomocy podnośników pneumatycznych podnosili połamane niczym zapałki wielkie konstrukcje stalowe. Janusz Głaz patrzył na nich z podziwem, ale i z przerażeniem, że zaraz coś im się stanie. A oni szli bez widocznego strachu.
Dowodzący akcją ratunkową śląski komendant wojewódzki Państwowej Straży Pożarnej, nadbrygadier Janusz Skulich, mówił potem, że nie ma słów, by wyrazić uznanie dla odwagi, fachowości, zdyscyplinowania ratowników górniczych. Polecenia zostały przekazane pierwszym trzem zastępom. Kolejne wiedziały, co mają robić. Jedyne, co im przeszkadzało, to zimno. Przyzwyczajeni są do pracy w wysokich temperaturach, nie mają potrzeby zakładania ciepłych ubrań, a tu w nocy temperatura spadła do minus 17 stopni. Od akcji w zawalonej hali ratownicy górniczy mają także służbowe ciepłe uniformy.
Ciężka belka wisiała nad głową
Do Zdzisława Karonia pierwszy dotarł ratownik medyczny i dał mu zastrzyk. Potem poczuł snop sprężonego powietrza skierowanego w jego stronę. Słyszał komendy wydawane ratownikom górniczym i krótkie odpowiedzi: „Nie da rady, nie da rady”.
Lucjan, anioł stróż z Zabrza, którego Karoń odnalazł, gdy już stanął na nogi, opowiadał mu potem, że najpierw ratownicy podkładali specjalne poduszki pneumatyczne, które podnosiły przygniatające go elementy metalowej konstrukcji. Jedna z ciężkich belek zawisła tuż nad jego głową. Gdyby pod własnym ciężarem oderwała się od słupa, do którego była przytwierdzona, byłby bez szans.
Karoń słyszał, że włącza się silnik i ratownicy tną konstrukcję. Wydawało mu się, że to trwa chwilę, a w rumowisku był uwięziony dwie godziny. Zorientował się w karetce pogotowia, gdy spojrzał na telefon komórkowy i nieodebrane połączenia.
W szpitalu chirurg go pytał, czym się tak strasznie poparzył, a on nawet nie wiedział, że ma taką ranę. Musiał go porazić prąd z zerwanego kabla elektrycznego. W ogóle tego nie odczuł. Tak jak nie czuł zimna. Rana długo nie chciała się goić. Noga długo nie odzyskiwała sprawności. Najgorsze wcale nie minęło.
Społecznik z Kobióra
Stefan Ślisz z Pszczyny ze Stanisławem Koisem z Tychów pełnili w tym dniu dyżur przy gołębiach prezentowanych na wystawie. - Staszek jak zawsze skory do żartów, wesoły, o gołębiach, zwłaszcza o swoich czempionach, potrafił opowiadać godzinami - przypomina Ślisz. - W jakich zginął okolicznościach? Nie wiem. Już byłem w domu, oglądałem Adama Małysza w telewizji, gdy doszło do tej tragedii.
Stanisław Kois dostał pierwsze gołębie w prezencie na 50. urodziny od swojego zięcia. Tak go wciągnęły w wir swojego życia i swoich możliwości, że po paru latach miał ich ponad 400 w eleganckim gołębniku, a w domu pełną półkę nagród. Wszystkie inne zainteresowania poszły na boczny tor. Za wyjątkiem piłki nożnej. Był od lat szkoleniowcem i prezesem klubu Ogrodnik Cielmice. Wychowawca i społecznik, były radny Tychów.
- Śmiał się, że najpierw zostawił piłkę dla mnie, a potem znów zostawił mnie dla piłki - przypomina żona Grażyna. On patrzył w niebo za swoimi gołębiami, a ona dla odmiany, patrzyła za swoimi pszczołami z pasieki, którą się sama zajmowała. Mieli trzy dorosłe już córki i pięknie poukładane życie.
W ten sobotni wieczór Grażyna Kois też siedziała przed włączonym telewizorem, ale z serwetką do haftowania, więc raczej słuchała relacji ze skoków narciarskich niż je oglądała. Nie widziała paska z napisem o katastrofie budowlanej podczas wystawy gołębi. Dopiero telefon, gdzie jest Staszek, zburzył ten spokój.
O godzinie 22.00 sztab akcji ratowniczej podał komunikat, że liczba ofiar śmiertelnych wzrosła do 20, ale Stanisława Koisa wśród nich nie było.
Jan Piwoń z Rudy Śląskiej stracił przytomność, gdy runął dach hali targowej. Nie wie, jak długo przed nim uciekał, jak go znaleźli ratownicy. Nigdy ich o to nie pytał, nie chce tych wspomnień. |
- W nocy poczułam nagle, że mąż nie żyje. To był ten rodzaj kobiecej intuicji, której słowami nie da się wytłumaczyć, bo to się wie - wyjaśnia Grażyna Kois. - Leżałam z radiem przy uchu, bo o spaniu nie było mowy i w nocy usłyszałam kolejny komunikat, że wydobyto ciała siedmiu osób. W tym właśnie momencie poczułam, że mąż jest wśród tych siedmiu ofiar. Gdy potem dostałam kopertę z jego rzeczami, nosiła numer: „27”.
Stanisław Kois prowadził własną firmę, handlował materiałami budowlanymi. Budował dla nich w Kobiórze dom, do którego planowali się przenieść na wiosnę, ale on zginął 28 stycznia.
Gołębie Grażyna Kois zaczęła sprzedawać miesiąc później po 5, 10 zł, nawet czempiony, byle starczyło pieniędzy na posprzątanie klatek. Niektóre potem wracały, bo już taka ich natura. Mają nadzwyczajne rozeznanie w terenie, ptasią mądrość, są wierne i bardzo towarzyskie. Dlatego pilnują swojego domu. Wzywała więc nabywców, że po raz drugi sprzedawać ich nie będzie.
- Na dziesiątą rocznicę tej tragedii postanowiłam sprzedać też dom, bo z mojej nauczycielskiej emerytury trudno go utrzymać - mówi żona Grażyna. - Po śmierci męża wróciłam do pracy, ale już nie daję rady.
Nie starała się o odszkodowanie. Prawnik od razu dał jej do zrozumienia, że śmierć człowieka to za mało, by w sądzie dochodzić jakichś pieniędzy. Postanowiła żyć do przodu, na ile się da. - Ci, co doprowadzili do tej katastrofy, też pewnie żyją z piętnem tej śmierci - tłumaczy.
Pod zawalonym dachem hali targowej zginął także przyjaciel Stanisława Koisa z Tychów - Jan Sornek, 45-letni właściciel firmy transportowej, hodowca gołębi.
Telefon dzwonił bez przerwy
O godzinie 22.15 zarządzono ciszę. Umilkły agregaty, by wyłapać najmniejszy nawet szept. Ratownicy nasłuchiwali jakiejś nadziei. Nikt nie odpowiedział. O 23.00 sztab akcji zarządził jeszcze krótką przerwę na ciepły posiłek i odpoczynek, bo przed ratownikami były teraz najgorsze chwile.
- Ludzie z sąsiednich bloków podchodzili do ogrodzenia terenów targowych i wołali: „Mamy dla was termosy z herbatą i kawą, kanapki, podejdźcie” - przypomina Janusz Głaz, ratownik medyczny PCK. - Czuło się wielką solidarność w ogromnym nieszczęściu. Tacy już jesteśmy; tragedia zawsze nas konsoliduje. Nikt wtedy nie liczy czasu, pieniędzy, łez.
Na ratunek przyjechał Aleksander Malcher z Pszczyny, szef tamtejszego pogotowia. - Nie miał pojęcia, że w tym złomowisku leżą jego dwaj bracia: Zbyszek i Andrzej, zapaleni gołębiarze - mówi Janusz Głaz. - Dowiedział się o nich, gdy rodzina zaczęła za nimi wydzwaniać. Był w tej akcji całą noc, ale braci nie uratował.
37-letni Zbigniew Malcher, który też pracował w pogotowiu, zginął na miejscu. Jego ciało zidentyfikowano około 1.30 w nocy na podstawie telefonu komórkowego, który dzwonił bez przerwy. Gdy ratownicy do niego dotarli, policjanci w końcu odebrali połączenie i wypytali, kim jest właściciel telefonu. 50-letni Andrzej Malcher zmarł nad ranem w klinice w Katowicach-Ochojcu.
Tam już nie ma żywych
Po północy najwięcej wyciągnięto z rumowiska zmiażdżonych, zdeformowanych ludzi, także dzieci. - Nawet moi ludzie nie wytrzymali wtedy tego napięcia, schowali się na chwilę w karetce - mówi Janusz Głaz. - Nie było ratownika bez łez, a przecież to ludzie zaprawienie w boju. Wysiłek fizyczny, ale także psychiczny, był ponad siły.
Psy labradory wskazywały ciała ofiar. Na łapach miały specjalne ochraniacze, by było im łatwiej przedzierać się przez zwałowisko pełne ostrych elementów. Gdy wracały z hali, szły z łbami blisko ziemi i także po nich widać było zmęczenie.
Ciała przynoszono najpierw do namiotu, w którym pracował Janusz Głaz. Sprawdzał, czy rzeczywiście uleciało z nich życie, bo może zdarzył się cud? Potem sprawdzał ich jeszcze lekarz.
O brzasku zagubione gołębie budziły się do porannych lotów. Wzbijały w górę i siadały rzędem na ocalałej jeszcze ścianie hali. Czekały na swoich właścicieli. Gołębiarze opowiadają, że nad ranem ratownicy usłyszeli pianie koguta. Wielu się wtedy rozpłakało, jakby ten kogut dał sygnał, że tam już nie ma życia.
W niedzielę, 29 stycznia, o godzinie 7.00 rano nastąpiła zmiana ratowników. Janusz Głaz poprosił o posiłki z Bielska-Białej, sam został na miejscu. Szukano jeszcze dwóch osób i sztab akcji prosił, żeby zaczekali, bo może jakimś cudem uda się znaleźć żywych. Nie czuł zimna, niewyspania, wysiłek fizyczny połączony z silną motywacją psychiczną podnosi poziom adrenaliny.
Tuż przed godziną 17.00, w niedzielę Janusz Skulich podjął decyzję o zakończeniu akcji ratunkowej, bo nikogo nie da się już uratować. Wszyscy zaczęli pakować się do domu. Policjant pytał tylko ratowników, czy nie potrzebują psychologa. Nie chcieli.
Janusz Głaz jest społecznym ratownikiem medycznym PCK. Na co dzień prowadzi warsztat samochodowy w Skoczowie.
- Tego nie da się zapomnieć i nie da się z tym żyć - mówi. Gdy w Zarządzie Głównym PCK podsumowywali tę akcję, pytano go, jak to możliwe, że przy zawalonej hali zgromadziło się tyle służb ratowniczych i aż jedna trzecia stała tylko w odwodzie. Nie brała bezpośredniego udziału w akcji. Nie potrafili tego zrozumieć, że na Śląsku potrzeba wspólnego działania w kryzysowych sytuacjach istnieje od dawna. Gdyby do podobnego nieszczęścia doszło w regionie, gdzie nie ma ratowników górniczych, ta akcja wyglądałaby inaczej, na pewno byłoby trudniej - mówi.
We wtorek, 31 stycznia, runęła niezawalona część dachu. Ciało ostatniej ofiary wydobyto dopiero 14 lutego, gdy na rumowisku pracował już ciężki sprzęt. 19 lutego natrafiono jeszcze na dwa żywe gołębie, które pod tym żelastwem przeżyły 22 dni.
Wspomnienia z zawalonej hali targowej wracały jeszcze długo po tej tragedii. Nie pozwalały spać, stawały się nie do zniesienia także w dzień.
Gdy pierwszy raz rodzina zawiozła Jana Piwonia z Rudy Śląskiej do kościoła, siedział przy filarze i przez całą mszę patrzył tylko w sufit; ten strop wytrzyma czy też się zawali, pytał sam siebie.
Gołąbki, jak mówi o nich czule, wciąż ma na placu. Kiedy spotyka się ze znajomymi gołębiarzami - tłumaczy - nie rozmawiają o gorzale czy babach, tylko patrzą w niebo, jak te gołąbki ich latają. Odkąd znów zdrowie pozwala, jeździ na wystawy tych ptaków, taka tradycja.
10 lat temu razem z kolegą, Jerzym Olszowskim, pilnował gołębi prezentowanych na wystawie w hali Międzynarodowych Targów Katowickich. - Jak dach zaczął spadać z hukiem, wołałem do Jurka, żeby uciekał, bo coś złego się dzieje. Czy mnie usłyszał? - nie wiem. On zabity, a ja zostałem dziadem. Mam 33 proc. uszczerbku na zdrowiu - mówi Jan Piwoń.
Nie wie, co się z nim później działo. Zapamiętał tylko, że od strony wejścia głównego hali zgasło światło, a pozrywane kable elektryczne iskrzyły niczym sztuczne ognie. Za daleko chyba nie uciekł, bo stracił przytomność. Musiał czymś dostać w plecy, skoro miał złamany kręgosłup, kręgi przesunięte o 6 milimetrów. - Na szczęście rdzeń nie został przerwany, więc chodzę jak na 77-latka przystało - żartuje.
Henryk Fiszer, hodowca gołębi z Katowic: - Pracowałem w kopalni „Murcki”, sporządzałem dokumentację po wypadkach na dole. Było mi łatwiej, gdy runął dach i zapadła ciemność. Wiedziałem, jak się zachować, żeby nie wpadać w panikę. Ciemność i huk mnie nie przeraziły. |
Ocknął się dopiero na zewnątrz, kiedy ratownicy wkładali go do sanitarki. Nie pytał, co się stało, bo nie potrafił pozbierać myśli. Dopiero w szpitalu w Katowicach, gdy po szybkich badaniach od razu jechał na salę operacyjną, usłyszał: lewa noga uszkodzona, kręgosłup złamany, żebro złamane, głowa potrzaskana. Spojrzał jeszcze na zegar. Dochodziła północ. Musiał być jedną z ostatnich osób wyrwanych spod zawalonego dachu. - Na szczęście chwilę przed tą katastrofą zepsuł się w domu telewizor, więc żona nie wiedziała, że mogło mi się coś złego przytrafić - wspomina. - Gdy wychodziłem w sobotę rano, poruszona jakąś niezrozumiałą intuicją, prosiła, żebym może został w domu.
Aparatu telefonicznego nie miał, ale trzymał w kieszeni napisany na kartce numer telefonu synowej, by komuś go przekazać. Pielęgniarki zadzwoniły i uspokoiły rodzinę, że żyje i zaraz będzie na stole operacyjnym.
- Wszystko dobrze się skończyło, ta moja świeczka jeszcze ma świecić - mówi dziś z uśmiechem, choć lekko wcale nie było. Przez 10 miesięcy był skazany na opiekę żony. Zaczął tracić wzrok w oku, podobno z powodu uszkodzenia głowy. Lekarze szukali guza, krwiaka. Dopadający go stres za stresem czynił spustoszenia w organizmie. Póki leżał w szpitalu, przychodził psycholog i rozmawiał z rannymi. Przychodzili też koledzy gołębiarze i dodawali otuchy.
Gdy wrócił do domu, przy każdym spotkaniu rodzinnym łzy same wychodziły. Jak teraz. Nie dlatego, że bolało, bo człowiek dużo zniesie, ale że śmierć była tak blisko.
Tego dnia, 28 stycznia 2006 roku, krótko przed godziną 17.00 przechodziła obok niego Lidia Ropolewska z Chorzowa z wnukiem Bartkiem. Przywitał się z nimi. Jej mąż Mieczysław miał na targach stoisko z akcesoriami i ziarnem dla gołębi. Jan Piwoń pamięta, jak mówił, że jedzie do domu po żonę i wnuka, zaraz z nimi tu wróci.
Mieczysław Ropolewski stracił pięć bliskich osób; żonę Lidię z wnuczkiem i jego tatą, córkę z mężem. Trzy lata później mówił w sądzie, że ktoś musi odpowiedzieć za ich śmierć. Był tylko na pierwszej rozprawie, żeby zobaczyć oskarżonych, ale nawet nie doczekał do końca odczytywania aktu oskarżenia. - Więcej ich oglądać nie chcę. Jeśli trzy lata to za krótko, by powiedzieć: przepraszam, to nie ma co dłużej czekać - wyjaśnił.
Prokuratura ustaliła, że w tej sprawie jest 1329 pokrzywdzonych, którzy uczestniczyli w wystawie gołębi pocztowych i wszyscy byli narażeni na niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia. Każda z tych osób mogła wystąpić w charakterze oskarżyciela posiłkowego. Spodziewano się więc tłoku, ale o procesie powiadomiono wyłącznie w mediach i do wielu osób ta informacja nie dotarła. Na rozprawę przyszła garstka.
Zdzisław Karoń przez kilka lat nie był w stanie wymówić słów: katastrofa, hala targowa, nawet u lekarza, gdy pytał, co panu jest. Na żaden proces się nie wybierał. Jak bardzo ta katastrofa zmieniła jego życie i jego samego?
Przed wypadkiem był człowiekiem aktywnym, działał w Polskim Związku Hodowców Gołębi, przez 20 lat jako prezes okręgu częstochowskiego. Prowadził własną działalność gospodarczą. I nagle dostał wózek inwalidzki. Nie był samodzielny, nie mógł prowadzić auta, zresztą bał się nim jeździć, bo wszędzie widział zagrożenie. Nawet na filmy katastroficzne nie mógł już patrzeć. Miesiącami reagował strachem na każdy głośniejszy dźwięk. Fizycznie cztery lata dochodził do siebie. Traumatyczne przeżycia są wciąż w nim.
Gdy leżał w szpitalu, był tak szczęśliwy, że rękę by swoją oddał, gdyby ktoś o to poprosił. Tak był szczęśliwy, że żyje. Ale potem niesprawność stawała się koszmarem. Marzył, by móc rozmawiać z ludźmi patrząc im w oczy, a nie z poziomu wózka inwalidzkiego. Gdy zaczął poruszać się o kulach, było już lepiej. Od razu pojechał na wystawę gołębi do Gdańska. Hodowcy to zżyta grupa, dodają sił.
- Przez długi czas miałem problem w kościele - wraca do wspomnień Zdzisław Karoń. - Gdy zaczynałem: „Ojcze nasz…”, wracała chwila, w której modliłem się, leżąc na posadzce hali targowej przygnieciony czymś ciężkim. Los czasem daje szansę na drugie życie - trzeba umieć to szczęście docenić.
Autor: Teresa Semik