A zegarek wciąż chodził...
80 lat temu latem kop. "Hiledebrand" zmienia nazwę na "Lech". Ale nie ma gali, bo znowu doszło do katastrofy
Władze kopalni w Nowej Wsi szykują się w lipcu 1935 roku do uroczystej zmiany dotychczasowej niemieckiej nazwy "Hildebrand" na polską "Lech". Ma to nastąpić oficjalnie pierwszego sierpnia i ma duże znaczenie dla patriotycznej propagandy. Zaproszono wielu szacownych gości. Dyrektor kopalni Dobleben i główny inżynier Urban mają nadzieję, że nic nie zakłóci tego wydarzenia, o którym napiszą przecież wszystkie gazety. I rzeczywiście piszą, ale będą to małe wzmianki. Czołówki zajmie o wiele ważniejszy temat, też związany z kopalnią "Hildebrand".
Nie będzie żadnej gali na cześć "Lecha"; mało kto zainteresuje się zmianą nazwy. Właśnie w lipcu 1935 roku zdarza się tutaj kolejna tragedia. Na pokładzie Gerhard, 600 metrów pod ziemią, silny podziemny wstrząs zasypuje sześć osób. Dwóch żywych górników cudem udaje się wydostać, ale po pozostałych czterech nie ma śladu. Przez dziewięć dni trwa akcja ratunkowa; bardzo trudna, bo kolejne tąpnięcia zasypią również ratowników. W kopalni pojawią się różni oficjele, ale tylko w sprawie wypadku. Nie są tu po raz pierwszy, bo niestety, katastrofy w tej kopalni to nic nowego.
Pożary i tąpnięcia
Zaledwie kilka lat temu, w 1929 roku dochodzi do jednej z najstraszniejszych katastrof; wybuchają gazy, pokład Gerhard płonie. 16 górników spaliło się żywcem, wielu uległo poparzeniu. Wielki pożar nie pozwolił wtedy na natychmiastową akcję ratunkową, górnicy byli bez szans. Nowa Wieś i okoliczne miejscowości pogrążają się w żałobie. Kopalnie odwiedzają przedstawiciele różnych ważnych ministerstw, niewiele jednak udało się wtedy wymyślić. Wkrótce dochodzi do kolejnych śmiertelnych wypadków. Tej serii nie ma końca. Kopalnia jest niebezpieczna; nigdy nie wiadomo, z której strony nadejdzie nieszczęście.
Tym razem pod ziemią dochodzi do gwałtownego wstrząsu. Skały zasypują nagle czterech górników, którzy nie zdążyli uciec. Są to: ciskacz Stefan Kościelny z Kochłowic, zamieszkały przy ulicy Gajowej 37. Rębacz Franciszek Chraplak z Nowej Wsi, z ulicy Poniatowskiego 33. Ciskacz Karol Klima z Kochłowic, z ulicy Poprzecznej 3 i rębacz Roman Blusik z Nowej Wsi, z ulicy Piłsudskiego 23. Wszyscy , z rodzinami. Żony i dzieci stoją pod kopalnią.
Wołają, nie ma odpowiedzi
Górnicy nie odmawiają roboty nawet w najgorszych warunkach, idą tam, gdzie jest największe zagrożenie. W czasach kryzysu praca na kopalni jest bezcenna. Daje godność. Dzięki niej rodzina nie musi zbierać węgla na hałdzie, ma co jeść, gdzie mieszkać. Nie wiadomo, czy górnicy wiedzieli, że z pokładem Gerhard tego dnia jest coś nie w porządku. Czy były jakieś znaki przed zawaleniem się stropu? Kopalnia twierdzi, że wszystko nastąpiło niespodziewanie. Do głosu doszedł żywioł i tej tragedii nie można było przewidzieć.
Śląskie gazety także piszą, że wstrząs był nagły i gwałtowny. Skały spadają na około 70 metrów chodnika. Zasypują korytarz nierówno, dwóm górnikom udaje się wydostać własnymi siłami.
Jeden z nich, Giza, po tąpnięciu ma trochę powietrza. Decyduje się sam wygrzebać, chociaż jest ranny i nie wie, co właściwie się stało , czy przedziera się w dobrą stronę. Instynkt podpowiada mu trafnie, po kilku godzinach dociera do nienaruszonej części chodnika. Tam znajduje osłabionego i rannego kolegę Ulmana, który też samodzielnie wydostał się z pułapki. Ale co zresztą kamratów? Wołają, ale nie ma żadnej odpowiedzi.
Ocaleni górnicy mówią potem, że tąpnięcie przyszło znienacka i było bardzo silne. Chodnik zasypało w ciągu kilku chwil. Ale jeśli im udało się uratować, skały nie roztrzaskały im głów, nie stracili przytomności, to są szanse, że i pozostała czwórka górników się znajdzie. Ekipa ratownicza najszybciej jak może staje u wylotu zasypanego korytarza.
Kopalnia daje i zabiera
Kopalnia nie od razu informuje gazety, co się stało. To jak widać stary zwyczaj. Dyrekcja liczy na to, że górników uda się szybko znaleźć i obejdzie się bez większego rozgłosu. Ale nadzieja z każdą godziną gaśnie. Prawdy nie można ukryć, tym bardziej, że rodziny zaginionych nie ruszają się spod kopalni. Ludzie domagają się prawdziwych informacji. Pojawiają się także dziennikarze.
Mieszkańcy Nowej Wsi związani są z kopalnią, wiedzą jednak, co może wydarzyć się pod ziemią. Nie mają złudzeń. Przez dziesiątki lat, jeszcze pod nazwą "Błogosławieństwo Boże" kopalnia ich żywiła, ale także była przekleństwem. Katastrofy wciąż pochłaniały ludzkie istnienia; o niektórych pamiętano, inne odchodziły w niepamięć. W 1895 roku zginęło tutaj w okropnej katastrofie 30 górników, o tym dramacie przypomina pomnik.
W 1904 roku kopalnia "Błogosławieństwo Boże" otrzymuje nową nazwę wziętą od szybu "Hildebrand". Nadal zabiera życie, ale także daje chleb. Nowa Wieś się rozrasta. Znana jako mała miejscowość w XVII wieku, z początkiem XIX wieku rozwija się wokół huty żelaza "Antonia", nazwanej tak na cześć żony hrabiego Donnesmarcka, który sporo tutaj inwestuje. Historia miejscowości jest dość zawiła. W 1828 z gminy Nowa Wieś wydzielono Wirek, potem nazwany Antonienhütte. W czasie I wojny światowej Nowa Wieś jest samodzielną gminą, i wchodzi w skład powiatu katowickiego.
Są gdzieś blisko
Po podziale Górnego Śląska Nowa Wieś i Wirek znajdują się w granicach Polski. W 1924 roku do Nowej Wsi znowu przyłączono Wirek. Dla mieszkańców liczy się jednak to, że wcale nie żyje się łatwiej.
Światowy kryzys dzieli mieszkańcy na szczęściarzy, którzy mają pracę lub nie. Właścicielem kopalni "Hildebrand" jest wtedy Spółka Akcyjna "Wirek Kopalnie"; z głównym udziałowcem, koncernem The Henckel von Donnersmarck Beuthen Estates Limited. To ona decyduje o zatrudnieniu, o być albo nie być. Rodziny zasypanych górników rozpaczają, ale nie maja pretensji do kopalni.
Mijają kolejne dni, ekipa dziesięciu ratowników próbuje dostać się do zasypanych. Jest tym trudniej, że co chwilę następują mniejsze wstrząsy. Gdy po wielu godzinach grupa przekopuje się parę metrów w głąb chodnika, żywioł znowu daje o sobie znać. Na ratujących spadają tony kamienia. Ranni są dwaj ratownicy, reszcie ledwo udaje się cało wycofać. Nie rezygnują jednak z dalszych poszukiwań.
Pokład Gerhard jest pułapką i wszyscy dobrze o tym wiedzą. Nie wiadomo, kiedy nadejdzie kolejna katastrofa. Stropy co jakiś czas ostrzegają, że szykują się do kolejnego tapnięcia.
Zasypani mężczyźni nie dają znaku życia. Ratownicy znajdują jednak wśród kamieni zegarek, kilof i marynarkę; przedmioty należą do zaginionych. To znak, że są już blisko. Zegarek zachował się cały, nadal chodzi. Ratownicy i rodziny nabierają nadziei, że może górnicy jeszcze żyją. Ale godziny i dni mijają, a górników nie można odnaleźć.
Koniec akcji
W tym samym czasie, również w lipcu 1935 roku w kopalni "Delbrück" w Zabrzu, później to kopalnia Makoszowy, zdarza się prawdziwy cud. Odnaleziono zasypanego górnika po dziewięciu dniach od katastrofy. Nikt nie spodziewał się takiego zakończenia. Maszynista Walla jest żywy i w całkiem dobrej kondycji. Podmuch rzucił go pod rurę kopalnianego wodociągu. I chociaż był mocno poturbowany, ledwo mógł się poruszać, to miał jednak dostęp do wody i powietrza. Czy górnicy z pokładu Gerhard też mają tyle szczęścia w nieszczęściu?
Do kopalni "Hildebrand" zjeżdżają się delegaci z Wyższego Urzędu Górniczego i z Ministerstwa Przemysłu i Handlu, ale nie mają nic do powiedzenia rodzinom zasypanych górników. Mijają kolejne dni i nie ma żadnych nowych wiadomości. W końcu jednak niestrudzona ekipa ratowników znajduje zwłoki czterech górników. Zginęli natychmiast, ale siła wstrząsu niemal zmiażdżyła ich kości. Ratownicy mogą odpocząć.