Adam Bielecki: Wejście na K2 zimą jest jak lot na inną planetę. Właśnie się na nią wybieram
W wysokich górach opadają z ciebie wszystkie maski. W ten sposób dowiedziałem się, że nie jestem nieśmiertelny i tak mocny, jak mi się wydawało. I że czasami bardzo się boję - mówi himalaista Adam Bielecki, wybitny wspinacz i autor książki „Spod zamarzniętych powiek”, którą dedykuje najbliższym. „Bez waszej miłości nic nie miałoby sensu” - pisze
- Odważna dedykacja.
- Dlaczego?
- Bo twardzi faceci rzadko mówią o miłości.
- (długa cisza)
- Tyle? A może życie na granicy śmierci nauczyło Cię, co jest najważniejsze?
- Nauczyło i to na szczęście dość szybko, bo byśmy dzisiaj nie rozmawiali.
- Co to była za lekcja?
- Że prawdziwym sensem wcale nie są ośmiotysięczniki, tylko to, co czeka na mnie, kiedy z nich wracam.
- „Żeby coś docenić, trzeba najpierw coś stracić”, piszesz w swojej książce. Jak dużo jesteś w stanie poświęcić?
- Mógłbym powiedzieć, że poświęciłem kilkanaście lat swojego życia, by zostać zawodowym alpinistą. Nie byłaby to jednak do końca prawda, bo kocham to robić. Nawet wtedy, gdy muszę zrezygnować z przyjemności, kiedy miesiącami walczę z górą w ciężkich warunkach, zbieram pieniądze na wyprawę, odmawiam sobie wygody, to, w ostatecznym rozrachunku, nie traktuję tego jak wyrzeczenia. Nie myślę, że coś tracę, choć pewnie nie jest zwykłym przypadkiem fakt, iż swoją ostatnią drogę w Chile, nazwałem Tęsknota. W moim życiu zachodzi zjawisko paradoksu. Bo, będąc tutaj na dole, mam w głowie kolejną wyprawę, a kiedy jestem wysoko, myślę o rodzinie. Jestem na to skazany, bo nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że którejkolwiek z tych tęsknot mógłbym zostać pozbawiony.
- Gdzie jesteś bardziej u siebie?
- I na górze, i na dole staram się być na sto procent. W górach skoncentrowany maksymalnie na wspinaniu, w domu na rodzinie.
- Do momentu, kiedy tak bardzo zaczyna Ci przeszkadzać niezakręcona przez żonę pasta, że wiesz, iż nadszedł czas?
- Nie kryję, że jestem uzależniony. Nie tyle od adrenaliny czy gór, ale od wysiłku fizycznego. I faktycznie bywa, że zbyt długie siedzenie w miejscu sprawia, że staję się niecierpliwy, bardziej wybuchowy. Ale to działa w dwie strony; bo kiedy przez dłuższy czas przebywam w ekstremalnie trudnych warunkach, temperaturach minus 20 czy 30 stopni, to w końcu zaczynam marzyć o spokojnym życiu rodzinnym, ciepłej wodzie i wygodnym łóżku.
- Pytam, bo niektóre żony himalaistów mają wrażenie, że ich mężowie schodzą na dół tylko po to, by spakować się do kolejnej wyprawy.
- Nie w moim przypadku i nie ma w tym żadnej sprzeczności. Wydaję mi się, że bardziej jestem w stanie docenić to wszystko, co czeka na mnie po powrocie, wyłącznie dlatego, że mam swoje drugie życie w górach.
- Ciężkie, tak jak lubisz. Kiedy czytam w Twojej biografii, że cierpienie może być przyjemne, przestaję Ci wierzyć.
- Nie użyłem słowa przyjemne, ale dające szczęście albo rozwijające.
- To chyba jeszcze gorzej.
- W cierpieniu, w wyjściu poza strefę komfortu i wygody, tkwi wielka wartość. Wartość, którą jest nabywanie wiedzy o sobie samym, nabieranie dystansu do trywialnych rzeczy i do rzeczywistości. Ale także wartość, którą staje się możliwość oceniania własnej mocy, jak i ograniczeń. Z perspektywy niewygody możemy docenić to, co jest wygodne. Bo brak uświadamia nam, jak wiele mamy.
- Piszesz, że cierpienie to także ten moment, kiedy zrzuca się maski, bo po prostu nie ma się siły, by je nosić.
- Tak, to okrutne, bo czasami ukazują ci się twarze, które nie do końca chciałbyś zobaczyć.
- Jaka była Twoja? Co z niej opadło?
- Przekonanie, że jestem nieśmiertelny i niesamowicie silny. Zobaczyłem, że czasami się boję, ale też, że jestem typem, który walczy do końca. Widziałem w górach ludzi, którzy się poddawali. Ja należę do tych, którzy się czołgają, ale wciąż podnoszą głowę, potrafią włączyć awaryjne turbodoładowanie. Wysiłek, niewyobrażalnie trudne warunki, balansowanie na granicy staje się lustrem, w którym nagle stajemy nadzy, tacy, jacy jesteśmy naprawdę, a nie jakimi chcielibyśmy się widzieć.
-Dowiedziałeś się też, czym jest ambicja, i że może kosztować życie. Czegoś Cię to nauczyło?
- Nauczyło. Przykładem może być kolejna wyprawa na Kanczendzongę, podczas której mój zespół za wszelką cenę chciał iść do góry, a ja się zbuntowałem. Uznałem, że to zbyt niebezpieczne i że powinniśmy zawrócić. Wycofanie się z ataku szczytowego w pewnym stopniu było konsekwencją tragicznych wydarzeń sprzed dwóch lat. Nauczyłem się, że jest pewna granica ryzyka, której nie zamierzam przekraczać. Nie tylko ze względu na siebie, ale i partnerów.
- Przypomina mi się Twoja rozmowa spod Broad Peaku z Maćkiem Berbeką, kiedy zaproponowałeś nieśmiało, żebyście odpuścili, wrócili, bo jest za późno. Dziś powiedziałbyś to mocniejszym głosem?
- Na pewno. Ale wtedy, w 2013 roku, była to dopiero moja czwarta wyprawa w Himalaje. Do tego wyruszyłem na nią z bohaterami dzieciństwa; himalaistami, którzy mnie onieśmielali. Maciej Berbeka był dla mnie ogromnym autorytetem. To nie była osoba, której mógłbym powiedzieć: „Stary, co ty opowiadasz, musimy schodzić!”. Teraz jestem silniejszy o przekonanie, że nie ma ludzi nieomylnych, a autorytety nie mogą zaślepiać, kiedy na szali stawia się ludzkie życie.
-Wraz z tą świadomością skończył się „młody Bielecki”, do którego ci starsi mówili „idź, toruj drogę”?
- To był cały proces dojrzewania. Ważne w nim były kluczowe sytuacje, choćby pierwszy ośmiotysięcznik, pierwsza wyprawa zimowa, czy każda kolejna wspinaczka, która zmuszała do weryfikowania moich wcześniejszych wyobrażeń. Broad Peak także.
-A odpowiedzialność, którą brałeś za ludzi podczas wyjazdów komercyjnych?
-Było to doświadczenie formujące, skutkujące istotną zmianą perspektywy. Z chłopaka z głową w chmurach, a właściwie w górach, który chce się wspinać i robić świetne przejścia, w człowieka, który uczy się kalkulować ryzyko. Bo dużo łatwiej ryzykuje się własnym tyłkiem niż cudzym.
- A ojcostwo?
- Nie, bo bezpiecznym wspinaczem stałem się wcześniej. Dziś jestem zaprzeczeniem tej osoby, z którą rozmawiałabyś 20 lat temu. Rodzina sprawiła, że trudniej wyrusza mi się w góry, bo okrutnie tęsknie za domem. I o ile kiedyś spędzałem poza nim sześć z dwunastu miesięcy w roku, teraz sobie tego nie wyobrażam.
- Potrafisz uwolnić się z tego transu, którym jest zdobywanie góry. Od momentu, kiedy, jak piszesz, ze wspinacza stajesz się wspinaniem?
- Bywa ciężko, bo ten moment, nazywany flow, jest dość przyjemny. Kiedy sięgasz tak głęboko i w zgodzie z samym sobą, udaje ci się wyjść poza czasoprzestrzeń. To oczyszczające i piękne chwile pełnego zanurzenia w tu i w teraz. Takie, kiedy ucicha gonitwa myśli, a ty istniejesz poza lękiem, polityką, problemami. Wszystkim tym, co dzieje się na dole.
-Dlatego kiedy piszesz „himalaizm nie ma w sobie niczego, co czyniłoby nas wyjątkowymi”, albo jeszcze dosadniej „Nie uważam, żeby himalaizm czy życie w ogóle miały jakiś głęboki sens”, traktuję to jak prowokację.
- Piszę, że życie nie ma jakiegoś większego sensu, dopóki ktoś przez swoje działania mu go nie nada. I dla mnie tym sensem jest rodzina i wspinanie.
-Kręcisz.
- Nie. Po prostu nie wierzę w uniwersalne wartości. W mocno przesadzony etos himalaisty, jako człowieka mocnego, szlachetnego i odważnego. Jesteśmy jak inni, czasem skłóceni, o różnych, bywa, że trudnych charakterach. To, że wychodzę na ośmiotysięcznik, wcale nie czyni mnie kimś lepszym.
-Zgoda, ale sam twierdzisz, że wejście na taką górę to jak podróż na inną planetę. Ilu z nas na niej było?
- Ale ktoś inny jest mistrzem w szachach i robi to tak dobrze, że dla mnie ten poziom zdaje się kosmosem. Nie odważyłbym się powiedzieć, że himalaizm jest bardziej wartościowy od grania w szachy. To, co definiuje, jak bardzo nasze działanie ma sens, to fakt, jakim przez to stajesz się człowiekiem i jaką daje ci to radość. Nie wierzę w sensy uniwersalne.
- W co zatem wierzy Bielecki?
- Wierzę w duchowość, choć jestem ateistą. Góry są dla mnie świecką formą metafizyki, która wymyka się słowom i każda próba, jaką teraz podejmę, by ująć te stany w słowa, skończy się niepowodzeniem. I wielkim banałem.
- „Kto pierwszy zdobędzie K2 będzie wielki”, powiedział Zawada po nieudanej próbie dotarcia na szczyt na przełomie 1987/88 roku. Jak dziś, tuż przed wyjazdem, myślisz o tej piekielnej górze?
- Że nie będzie łatwo, a na sukces musi złożyć się wiele czynników. Tak jak z puzzlami, które będą musiały znaleźć się we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Ale by ułożył się kompletny obrazek, jakim jest wejście i bezpieczne zejście z K2, kluczowa będzie dobra pogoda.
- Śni Ci się ta góra?
- Nie, nie śnię zbyt dużo. Nie przywiązuję wagi do snów i nie miewam koszmarów.
- Nie boisz się?
- Pewnie, że się boję.
- Konfliktów też?
- Nie myślę o nich. Czasami trzeba sobie wygarnąć po męsku i tyle. Nie wszyscy ze wszystkimi musimy się zgadzać, co wcale nie oznacza, że nie będziemy w stanie stworzyć zgranego zespołu i osiągnąć cel. W zespole silnych osobowości takie tarcia będą się zdarzać. Ważne, by się nie pozabijać, szanować nawzajem i umiejętnie wypracować wspólne stanowisko. Mamy świadomość powagi sytuacji i chyba każdy z nas zdaje sobie sprawę, że jeśli się nie dogadamy, nie mamy szans na sukces.
- Wiele osób oszczędziłeś w książce?
- Bardzo mi zależało, by nie wyrządzić nią nikomu krzywdy, więc pewne sytuacje przemilczałem. Z drugiej strony nie ma w niej lukrowania rzeczywistości.
- Siebie jednak nie oszczędziłeś.
- Mam prawo oceniać siebie, ale kimże jestem, by oceniać innych? To nie moja rola.
- Pisząc ją, chciałeś zamknąć sprawę Broad Peaku?
- Nie miałem takiego zamysłu, by cała książka zmierzała do opisania tej jednej wyprawy. Ale prawdą jest, że z nią miałem najtrudniej. I nie chodzi mi o zrelacjonowanie tego, co się wydarzyło. Problemem było opowiedzenie tego, co stało się po Broad Peaku. Powstały trzy wersje, do druku poszła ta, którą napisałem najszybciej, od razu. I choć dobrze wiem, że jest emocjonalna, to właśnie tak to wtedy czułem. Nie umiałem dokonać chłodnej analizy, bo zbudowałoby to fałszywy obraz tej sytuacji, kiedy pozbawiono mnie żałoby i kiedy musiałem radzić sobie z medialną nagonką.
-Pozostał w Tobie jakiś żal?
- Żal? Tak, do chłopaków, że nie zeszli, że nie zawrócili wcześniej, że coś może schrzanili. I mam żal do siebie. Bo może powinienem powiedzieć bardziej stanowczo, że zawracamy; bo może po zejściu ze szczytu mogłem im odradzać wejście. Ale z drugiej strony rozumiem swoją motywację, wiem, dlaczego tak się zachowałem. Każdy z nas dokonał tam swojego wyboru. Swojej oceny sytuacji.
- Kiedy Cię rozszarpywano, rozmawiałam akurat z prof. Zdzisławem Rynem, psychiatrą, który badał zachowania himalaistów powyżej granicy śmierci. Cytujesz go zresztą w swojej książce. Przy okazji zapytałam, co myśli o nagonce na Ciebie. Powiedział, że nigdy nie odważyłby się oceniać zachowania na tej wysokości. I zabierać głosu w tym niesprawiedliwym sądzie. Chciałam Ci to powiedzieć.
- To bardzo dla mnie ważne.
- W książce piszesz „Oglądając dziś filmiki z bazy, widzę, jakimi byliśmy wtedy szczęśliwymi ludźmi”. Byliście?
Po Broad Peaku zostało wrażenie wielkiej krzywdy, żalu i smutku. Dotknęło to moich bliskich, dotknęło osobiście mnie. Dlatego myśląc o tej wyprawie, najchętniej bym ją wymazał, chciałbym, żeby nigdy się nie wydarzyła. Ale przygotowując prelekcje i przeglądając filmy, uświadomiłem sobie, że przez to, co się działo później, mam spaczony obraz Broad Peaku. Bo w trakcie wyprawy byliśmy radośni i szczęśliwi. Tak jak radosny i szczęśliwy jest ten, kto robi to, co kocha. Nikt nie znalazł się tam przypadkowo. Byliśmy właściwymi ludźmi na właściwym miejscu. I bardzo chciałbym, by o tym pamiętać. Chłopcy spełniali na tej górze swoje marzenia. I choć zapłacili za to najwyższą z możliwych cenę, to weszli na swój wyśniony szczyt.
Możesz zostać w życiu, kim tylko chcesz, byleby nie górnikiem - usłyszał od ojca Adam Bielecki. Postanowił zostać taternikiem, alpinistą i himalaistą.
Urodził się w Tychach w 1983 roku. Jest absolwentem psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, mężem Dobrochny i ojcem dwójki dzieci
Wywiad z Adamem Bieleckim przeprowadziłam podczas Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju. Za umożliwienie spotkania bardzo dziękuję Organizatorom
WIDEO: Co Ty wiesz o Krakowie - odcinek 22
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto