Admirał Fleming i tajemnica Kristiny
Historia szwedzkiego okrętu admiralskiego od lat rozbudza wyobraźnię pisarzy, historyków, archeologów, ale też mieszkańców Półwyspu Helskiego. Wiele wskazuje na to, że jego szczątki spoczywają w cieniu Góry Szwedów.
Na monitorze służbowego komputera dr. Tomasza Bednarza przesuwają się zdjęcia wraków. Jest Solen, Miedziowiec, General Carleton. Jest i Kristina, a w zasadzie coś, co Kristiną być mogło. Och, gdyby się udało potwierdzić, że to szczątki okrętu szwedzkiego admirała!
Szwedzi kontra imć Lanckoroński
Wraki żaglowców to dla Tomasza Bednarza, archeologa podwodnego w Narodowym Muzeum Morskim i pomysłodawcy Wirtualnego Skansenu Zatoki Gdańskiej, rzecz całkiem zwyczajna. Badał ich wiele. Ale ostatnimi czasy coraz częściej głowę zaprząta mu myśl o Kristinie. To jednak nie dziwi. Bo i historia ciekawa, i tajemnica wielka.
- Kristina była okrętem szwedzkiego admirała Clasa Fleminga - mówi dr Bednarz. - Osiadła w czasie sztormu na płyciźnie w okolicach Góry Szwedów na Półwyspie Helskim, a potem została zniszczona. Tyle wiemy na pewno.
Archeolog zaznacza, że dokładniejsze poznanie okoliczności zdarzenia wymaga wnikliwej analizy relacji źródłowych i porównywania ich z materiałem archeologicznym. Sęk w tym, że wystarczy lekko temat ruszyć, a już wyskakują znaki zapytania. To jednak go nie zniechęca.
Gdybyśmy spróbowali uzupełnić wytyczone przez dr. Bednarza ramy opowieści, trzeba by się cofnąć do września roku 1628. Oto niespełna w rok po bitwie pod Oliwą, gdy polsko-szwedzka wojna o ujście Wisły wciąż jeszcze trwała, u helskich wybrzeży zjawiły się okręty Gustawa II Adolfa. Akilles i Kristina - bo to o nich jest mowa - płynęły z Piławy aż do Stralsundu. Po drodze trafiły na burzę, która obie jednostki rzuciła na mieliznę. Akillesowi udało się wrócić na głębię, ale Kristina tyle szczęścia nie miała. Ugrzęzła, ściągając uwagę wojsk strzegących półwyspu.
Pierwszy atak Polaków zakończył się niepowodzeniem. Płynące w stronę okrętu łodzie trafiły na gęsty ogień i zostały zmuszone do odwrotu. Wtedy zastosowano inną taktykę: zaczęto na brzegu usypywać szańce i podciągać na nie armaty. Szwedów to nie zdeprymowało. Zdecydowali, że tanio skóry nie sprzedadzą, tym bardziej że nadeszła odsiecz. W raporcie dowódcy wojsk polskich, pułkownika Jana Bąk-Lanckorońskiego, sytuacja wyglądała następująco: „Wtem dziewięć okrętów [szwedzkich] nastąpiło, poczęli nas byli strychować [razić] z dział, a najbardziej z tego okrętu, który zawiązł [ugrzązł na mieliźnie]; (…) potem zdarzył Pan Bóg, że fala uderzyła taka, że się okręty żadną miarą na morzu ostać się nie mogły. Zaczem gdy okręty odeszły, tem lepiej począłem ich z działek strychować i z muszkietów i bliżej się pod nie szańcować”.
W końcu, pod gwarancją darowania życia, Szwedzi skapitulowali. Wśród pojmanych nie było jednak admirała Fleminga, który - jak twierdził Lanckoroński - został wraz z trzema oficerami ewakuowany przez inny okręt. Na pocieszenie - Polakom udało się przejąć 19 z 36 armat, w jakie uzbrojony był okręt. Przewiezienie na ląd pozostałych uniemożliwiły szwedzkie okręty, które ponownie zjawiły się na miejscu katastrofy. Widząc je, Lanckoroński kazał Kristinę ostrzelać z dział nabrzeżnych - nie chciał, żeby okręt został odbity, choć inna wersja mówi, że los jednostki przypieczętował ogień floty szwedzkiej.
Jakkolwiek by nie było, Kristina została unicestwiona.
Co mówią szczątki okrętu?
Pamięć o zdarzeniu przetrwała w lokalnej tradycji. Żeby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć do powieści Augustyna Necela, pisarza rodem z Chłapowa, który w „Krwawym sztormie” barwnie odmalował scenę zdobycia korabia. Ponadto, postać pułkownika Lanckorońskiego znajdziemy na kartach książek Deotymy, Ferdynanda Ossendowskiego czy też Sławomira Siereckiego. Inna sprawa, że nawet najlepsza literatura nie przekaże nam tego, co mówią artefakty, których odnalezienie stało się udziałem gdańskich archeologów.
- Pierwsze informacje o pozostałościach żaglowca przy Górze Szwedów pojawiły się w 1992 roku, ale ostatecznie został on zlokalizowany dopiero dziewięć lat później - wspomina Tomasz Bednarz. - Na stanowisku pracowaliśmy przez miesiąc, a było to jesienią roku 2002.
Archeolodzy sporządzili stosowną dokumentację i zabezpieczyli zabytki, których, niestety, nie było wiele - raptem czterdzieści fragmentów misy ceramicznej z XVII wieku, do tego szare kamionkowe denko kufla, fragmenty kamionki z Westerwald oraz elementy kuchennego rondelka na trzech nóżkach.
To wszystko.
- Fakt, że znaleźliśmy tak mało zabytków może świadczyć, że w ciągu wieków wrak został poddany procesom podepozycyjnym - mówi dr Bednarz. - W tej części morza są silne prądy, które przemieszczają zalegający na dnie materiał, mogły więc rozproszyć to, co było na okręcie. Poza tym, nie można wykluczyć, że jakieś zabytki nadal spoczywają w piaszczystym dnie w rejonie wraka. No i trzeba pamiętać, iż większość wyposażenia najprawdopodobniej została zabrana z jednostki bezpośrednio po jej unieruchomieniu w niewielkiej odległości od brzegu.
Archeolodzy przyznają, że w badaniach podwodnych liczy się nie tylko wiedza, ale i szczęście. Wraki zalegające w strefie brzegowej mają to do siebie, że „pojawiają się i znikają”. Raz są na wyciągnięcie ręki, kiedy indziej przykrywa je gruba warstwa piachu. Sytuacja zmienia się niemal po każdym większym sztormie.
O domniemanej Kristinie wiadomo, że spoczywa około 200 metrów od plaży na głębokości pięciu metrów. Wrak w chwili odkrycia przedstawiał się jako owalne usypisko kamieni o długości około 20 metrów, szerokości 11 metrów i wysokości 1,5 metra z wystającymi drewnianymi elementami konstrukcji.
- Ustaliliśmy, że jednostka była zbudowana metodą karawelową (klepki łączone na styk), z poszyciem z drewna sosnowego, natomiast elementy usztywnienia poprzecznego wykonano z dębiny - tłumaczy Tomasz Bednarz.- Stwierdziliśmy też, że do uszczelniania połączenia stępki z klepkami użyto sierści zwierzęcej. Spod kamieni odsłoniliśmy nadstępkę i charakterystyczne gniazdo masztu ze specjalnymi wzmocnieniami.
Drewno z wraku zostało poddane analizie dendrochronologicznej. W sumie przebadano dziewięć próbek ustalając, że drzewa, jakie wykorzystano do budowy jednostki, zostały ścięte w okolicach Sztokholmu najwcześniej w połowie XVI wieku.
I tu pojawia się zagadka dotycząca pochodzenia okrętu. Wiadomo bowiem, że Kristina była w grupie okrętów, które w latach 20. XVI wieku Szwecja zakupiła w Holandii.
Pytanie, czy jednostki te były w Holandii również budowane, a jeśli tak, to z jakiego surowca? Ze szwedzkiej sośniny? I czy odnaleziony wrak to galeon, którym - jak wynika ze źródeł - była Kristina?
- Patrząc na wielkość wraku można powiedzieć, że jego rozmiary są zbliżone do tych, jakie miały XVII-wieczne galeony - przyznaje archeolog. - Podobnej wielkości był na przykład Solen, który zatonął w bitwie pod Oliwą.
Analizując relikty wraku dr Bednarz zwrócił uwagę na jeszcze jeden, często niedoceniany „szczegół”, a mianowicie na... balast.
- Patrząc jak w tamtych wiekach były balastowane jednostki pływające, to okaże się, że mamy do czynienia z pewną prawidłowością: okręty zawsze miały balast kamienny, tak jak na wraku spod Góry Szwedów. W przypadku statków handlowych zazwyczaj używano piasku, który był materiałem bardziej dostępnym i łatwiejszym w załadunku. Na przykład w Gdańsku były okresy, gdy piasek pozyskany przy pogłębianiu toru wodnego można było pobierać nieodpłatnie w celu balastowania statków, a miasto dostarczało nawet niezbędny sprzęt do jego załadunku.
Po Kristinie (o ile faktycznie to właśnie ten okręt odnaleziono) pozostały jedynie nieliczne szczątki. Wyobrażenie o tym, jak wyglądał galeon tamtych czasów daje okręt Vasa, choć trzeba zaznaczyć, że Kristina była znacznie mniejsza. Miała tylko jeden pokład działowy. Vasa zatonął podczas próbnego rejsu 10 sierpnia 1628 roku, na który zgodę wydał... admirał Clas Fleming. Po ponad 300 latach okręt podniesiono z dna i wyeksponowano, ale to już całkiem inna historia.