Adopcja: Dzieci kocha się tak samo. Bez względu na to czy są adoptowane czy biologiczne
Córka była skrajnym wcześniakiem z prognozą powikłań tak drastycznych, że „odstraszyła” dwie pary, które już miały ją adoptować. – Mi wystarczyło jedno spojrzenie na to maleństwo, żeby wiedzieć, że to jest moja córka – mówi Jacek, ojciec dwójki adoptowanych dzieci oraz jednego biologicznego.
Z tapety na wyświetlaczu smartfona pana Jacka uśmiecha się cała trójka dzieci. Czarnowłosa dziewczynka ma figlarne oczka i zawadiacki uśmiech. Od razu widać, że rządzi w domu braćmi. I nie przeszkadza jej w tym to, że jest młodsza i mniejsza od 6-letniego starszego brata o 2 lata. Blondynek z czułością otula ramieniem 1,5 rocznego młodszego brata, który jest najmłodszy w rodzinie.
– To są skarby, które nadają mi i żonie sens życia - mówi z dumą Jacek, ojciec, który w swoim telefonie i laptopie ma setki zdjęć i filmików całej trójki. Jest tam zachowana na pamiątkę rodzinna wyprawa nad jezioro i „glajdy”, które z błota budowała córka. Są też zdjęcia z podania pierwszej zjedzonej łyżeczki marchewki, czy film z pierwszej jazdy konnej.
– Dla mnie nie ma absolutnie znaczenia to, że dwójka dzieci jest adoptowana, a jedno jest dzieckiem biologicznym. Do każdego podchodzę tak samo. Tak samo je karmię, tak samo się o nie troszczę gdy chorują, tak samo jestem dumny, gdy osiągają sukcesy. Jedyna różnica jest tylko taka, że fizycznie byłem przy narodzinach tylko najmłodszego syna, a gdy na świat przychodziła córka i starszy syn, to nawet nie wiedziałem wtedy, że będę ich tatą
- podkreśla Jacek.
Jacek jest lekarzem specjalistą medycyny ratunkowej. Przez wiele lat jeździł w karetce. Ma stamtąd wspomnienia i nie są one związane wyłącznie z niesieniem pomocy w sensie medycznej interwencji.
- Byłem świadkiem wielu rozmaitych sytuacji, do których dochodziło w rodzinach, do których przyjeżdżała karetka. Widziałem dzieci głodne, brudne, zaniedbane, które na nasz widok wołały „wujku”, „tato”. Widziałem pijanych i agresywnych ojców, oraz pijane i palące papierosy matki będące w kolejnych ciążach. Wiele razy zmuszeni byliśmy interweniować. Dziecko jest przecież dzieckiem i nie ważne skąd pochodzi – teoretycznie wszyscy się z tym zgadzamy - w praktyce niestety bywa różnie. Czy dziecko jest w rodzinie biologicznej czy adopcyjnej, każdemu należy się miłość i bezpieczeństwo
- dodaje.
Jacek pochodzi z rodziny nauczycielskiej. Jego żona podobnie, sama też jest pedagogiem. Dlatego w ich słownikach nigdy nie funkcjonowało słowo „obce” dziecko. Zawsze dzieci kojarzyły się z kimś ważnym, bliskim, najbliższym. Po ślubie w 2004 roku planowali powiększyć rodzinę i marzyli o dwójce, trójce dzieciaków. - Było jedno niepowodzenie, nie załamaliśmy się. - Kiedy kolejne starania nie przynosiły efektów, zgłosili się na badania. I jak mówią był to bardzo trudny czas, bo w Polsce na wiele ze specjalistycznych badań czekać trzeba dość długo i nie należą one do najprzyjemniejszych. Cierpliwie jednak chodzili tam, gdzie ich kierowano, by tylko znaleźć przyczynę. A kiedy okazało się, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by w naturalny sposób zostali rodzicami, sądzili, że niebawem ich marzenie się spełni. Mijały miesiące, lata, a pokój dziecinny wciąż stał pusty.
- Spróbowaliśmy także metody in-vitro, która jednak w naszym przypadku także nie zadziałała
- wyznaje ojciec.
Postanowili już nie czekać, zapisali się na kurs dla rodziców adopcyjnych. Trzy miesiące spotkań z psychologami, pedagogami, zaproszonymi rodzinami adopcyjnymi, rozmowy z kuratorem, oczekiwanie na trzy opinie znajomych (które musiały być pozytywne) oraz wizyty przedstawicieli ośrodka adopcyjnego w domu. Wszystko trwało kilka miesięcy.
- Kiedy już przeszliśmy wszystkie procedury, to „ustawiliśmy się w kolejce” po dziecko. Długiej, bardzo długiej. Bo na adopcję małego dziecka w Polsce się czeka – w Poznaniu około dwóch lat – opowiada Jacek i dodaje: – Zależało nam na tym, by adoptować małe dziecko. Nie byliśmy też gotowi na to, by przyjąć do domu dziecko z syndromem FAS czy cechami schizofrenii. Nie czuliśmy się w tamtym momencie na siłach, by stawić czoła takim wyzwaniom.
Telefon z informacją, że w ośrodku jest 4-miesięczny chłopiec, który czeka na rodziców, Jacek odebrał pod koniec sierpnia.
- Natychmiast tam pojechaliśmy. Weszliśmy do pokoju, zobaczyliśmy i wzięliśmy Go na ręce, przewinęliśmy pieluszkę i wiedzieliśmy, że już go nie oddamy nikomu, że to jest nasz synek - wspomina tata chłopca i pokazuje zdjęcie z tego pierwszego spotkania. Maluch w objęciach Marty i Jacka uśmiecha się do aparatu. – Odwiedzaliśmy go w każdej wolnej chwili, a z każdym kolejnym spotkaniem zależało nam coraz bardziej na tym, by jak najszybciej móc zabrać go do domu.
Niestety w Polsce sądy w różny sposób rozpatrują wnioski o adopcję, jedne życzliwie, inne zaś opieszale – wówczas prosząc o oczywiste czujesz się jak oskarżony.
- Nie chcieliśmy tracić ani czasu ani przerywać więzi, która się między nami a dzieckiem narodziła. Dlatego w zasadzie wisieliśmy jak psy na klamkach ośrodka i cały czas widywaliśmy się z synkiem
- wspomina tata chłopca.
Dni bez dziecka w domu dłużyły się niemiłosiernie. Każda wizyta w sądzie wydawała się katorgą, bo przecież nie było przeciwskazań, by chłopiec mógł pójść do domu. W końcu trzy dni przed świętami Bożego Narodzenia dziecko trafiło do domu adopcyjnych rodziców. Było tak wyczekane i wymarzone, że wszyscy członkowie rodziny natychmiast go zaakceptowali.
– Wujkowie, ciocie, teściowie zawsze nam kibicowali i wspierali w trudnych momentach, dlatego pojawienie się syna było spełnieniem, na które czekała cała moja i żony rodzina - opowiada Jacek i przegląda zdjęcia z pierwszej wspólnej Gwiazdki i wielu innych wyjątkowych i całkiem zwyczajnych chwil. Zdjęcia syna na koniu, na mini quadzie, na boisku, z plastikową szablą. Najnowsze są z młodszym bratem – najstarszy syn jest bardzo związany z rodzeństwem. Szczególnie właśnie z młodszym bratem, który całkiem niespodziewanie pojawił się w rodzinie półtora roku temu.
Ale wcześniej była córka - pomiędzy chłopakami. Jej pojawienie się było nieprzypadkowe, ale zdarzyło się znacznie szybciej niż rodzice się tego spodziewali. Po pierwszej adopcji złożyli ponownie wniosek i przeszli uproszczoną procedurę przybliżającą ich do kolejnej adopcji. Nie spodziewali się jednak tego, że telefon zadzwoni tak szybko.
- Jak ty jej nie weźmiesz, to już nikt jej nie weźmie - usłyszałem w telefonie głos pani z ośrodka, które opowiedziała mi o dwóch parach, które „zrezygnowały” z dziewczynki, kiedy zapoznały się z dokumentacja medyczną. Skrajne wcześniactwo to jest wielkie wyzwanie - mówi Jacek. Urodziła się w 23 tygodniu ciąży. A to oznacza, że mogła mieć rozmaite problemy ze zdrowiem od ślepoty począwszy na wadzie serca skończywszy. To jednak nie przestraszyło Jacka i Marty. - Pojechaliśmy do ośrodka. Wszedłem do pokoju i wystarczyło jedno spojrzenie, żeby wiedzieć, że to jest moja córka - mówi.
Tym razem na decyzję sądu nie musieli czekać miesiącami. Pani sędzina bardzo szybko zrozumiała, że maluszek będzie się lepiej rozwijał i rehabilitował wśród kochających ją ludzi niż w ośrodku adopcyjnym. I tak trafiła do domu ze starszym bratem i rodzicami.
Wcześniactwo sprawiło jednak, że pierwsze miesiące wcale nie były łatwe. Dziewczynka trzykrotnie trafiła z ciężkim zapaleniem płuc do szpitala. Mama musiała się wtedy opiekować starszym synem, więc tata dzielił dobę na część, którą spędzał w szpitalu w pracy i część, którą spędzał przy szpitalnym łóżeczku swojej „iskierki”. Czuwali tam przy niej też na zmianę wujkowie, ciocie, babcie i dziadkowie. W końcu kryzys minął i córeczka „wyszła na prostą”. Dziś ma cztery lata, siłę i apetyt za dwóch. Niczym nie różni się od swoich rówieśników. Wielu bije na głowę swoim sprytem, intelektem i zwinnością. Potrafi walczyć na plastikowe miecze, robi pokazowe „glajdy” z błota i doskonale „zdobi” dom plasteliną. A wszystko to z zawadiackim uśmiechem i iskierkami w oczach, które gasną tylko wtedy, gdy zamyka je do snu.
– Ona zawojuje świat - przewiduje tata i uśmiecha się, gdy ogląda zdjęcia córki. Szczególnie takie, na których widać, jak doskonale czuje się w towarzystwie braci. I choć większym opiekunem najmłodszego synka wydaje się być dziś syn najstarszy, to jednak tata nie ma wątpliwości, że córka także kocha braci.
Ten najmłodszy pojawił się w rodzinie zupełnie niespodziewanie. - Pewnego dnia żona przyszła i usiadła naprzeciw mnie patrząc mi głęboko w oczy. Pomyślałem, o kurcze, zbity reflektor, a może zderzak urwany albo coś gorszego z autem? - wspomina Jacek. - Tymczasem Marta powiedziała, że spodziewa się dziecka. I to był trzeci cud, który przytrafił się w mojej rodzinie – dzieci w prezencie dostały od nas najmłodszego braciszka.