Afera, która objęła cały kraj, wykryto ją także w łódzkich zakładach i sklepach
Afera mięsna wstrząsnęła Polską lat 60. Do więzień trafiło ponad tysiąc osób, a dla Stanisława Wawrzeckiego, ojca znanego aktora Pawła, skończyła się wyrokiem śmierci. Wyroki później uchylono.
Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej na trop tej afery wpadli na początku lat 60. Zaczęło się w Warszawie, ale szybko jej „macki” objęły inne miasta w kraju. Także Łódź. Był 1963 r. Do warszawskich komisariatów zaczęły napływać anonimy. Pisano w nich, że w sklepach mięsnych kradnie się towar, wielu pracowników jest zmuszanych do takich kradzieży. W sprawę zamieszane były sklepy, przetwórnie oraz zakłady Miejskiego Handlu Mięsem. Znajdowały się w każdym większym mieście.
- Wszystko zaczynało się zakładach przetwórstwa mięsem - opowiada nam pan Jacek z Łodzi, którego mama była zamieszana w aferę. - Wiadomo, że do tych zakładów trafiało mięso różnej jakości, z różnych źródeł. Przez to można było dowolnie określać tzw. limity ubytków. To co zaoszczędzono rozprowadzano na własną rękę. Zyskami dzielili się ludzie z wytwórni mięsa, pracownicy sklepów i Miejski Handel Mięsem. Bywało, że dodawano na przykład do szynki czy kiełbasy wodę, przez to więcej ważyła. Dziś też tak jest, ale nikogo to specjalnie nie dziwi. Czasami do mielonego mięsa dodawano jakieś kości, podroby, ale sprzedawano jako towar najwyższej jakości. Dziś pewnie taką aferą nikt, by się nie zainteresował. A moja mama zapłaciła za to bardzo wysoką cenę - wspomina.
Afera rozpoczęła się w warszawskich zakładach Miejskiego Handlu Mięsem. Milicjanci obliczyli, że do listopada 1964 r. dokonano oszust na 17 mln. zł. Do tego dochodziły liczone w milionach łapówki. Głównym oskarżonym w tej sprawie był Stanisław Wawrzecki. Miał wtedy 43 lata i był dyrektorem zakładów MHM Warszawa. Obliczono, że tylko on przyjął łapówki warte 3,5 miliona złotych!
Stanisław Wawrzecki był ojcem Pawła, znanego aktora. Stanisława Wawrzeckiego skazano na karę śmierci. Nie pomogły apelacje. 9 marca 1965 r. został stracony. W 2004 r. Sąd Najwyższy uchylił wyroki w aferze mięsnej.
Jak się później okazało proces Wawrzeckiego był dopiero początkiem tej afery. Między 1964 a 1969 roku wykryto afery w ponad 90 zakładach mięsnych w kraju. Do więzień trafiło ponad 1,7 tysiąca osób. Wśród nich była Maria, matka pana Jacka. Nie chce podawać nazwiska. Ta sprawa jeszcze dziś jest dla niego bolesna. Przez lata nie zdradzał, że mama siedziała w więzieniu. Wiele osób o tym nie wie
- Nie ma co teraz pod nazwiskiem wywlekać tej sprawy - tłumaczy 65-letni dziś mężczyzna. - Poza tym wiem, że moja mama była winna. Oszukiwała, ale wymiar kary nie był adekwatny do tego co zrobiła.
Dziadkowie jego mamy przyjechali do Łodzi w latach 30. Otworzyli masarnię. Mieli tam też sklep rzeźniczy, jak się wtedy nazywało taką placówkę.
- Dziadek skupował w okolicy mięso, przetwarzał na kiełbasy, szynki, inne wyroby i sprzedawał - opowiada pan Jacek. - Mama więc od dziecka znała ten mięsny przemysł.
Po wojnie dziadkowie jeszcze chyba rok prowadzili sklep mięsny na Widzewie. Potem dziadek zaczął pracować w zakładach mięsnych. Był tam jednym z szeregowych pracowników. Jego córka Maria też rozpoczęła pracę w branży mięsnej. Została kierowniczką sklepu „Pasztecik”, który znajdował się w podcieniach, przy zbiegu ul. Piotrkowskiej i Zielonej. Potem przeniosła się do sklepu na dzisiejszą ul. Pomorską, wtedy Nowotki, w pobliżu Placu Wolności.
- Kiedy ta afera wybuchła to dziadek był już na emeryturze - dodaje pan Jacek.
Syn pani Marii przyznaje, że mama była zamieszana w ten proceder. Ale nie miała wyjścia. Nie raz przychodziła do domu i żaliła się, że ma już tego dość. Nie może jednak zrezygnować, bo straci pracę. - Wiedzieli o tym wszyscy, w zakładach Miejskiego Handlu Mięsem, przetwórniach, urzędzie i nie tylko - żali się pan Jacek. - Tyle, że większości nie spadł z głowy włos.
Mama opowiadała, że po paczki z mięsem, wędliną do mamy sklepu przychodzono z Komitetu Łódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, z Miejskiej Komendy Milicji, magistratu.
Pan Jacek przyznaje, że żyło się im nieźle. Mieli domek na przedmieściach Łodzi. Zawsze w lodówce była dobra wędlina. Mogli wyjechać na wczasy. Samochodu jednak nie mieli.
- Może żyło się nam trochę lepiej niż rodzinom moich kolegów - mówi pan Jacek. - Ale chyba nie tylko przez aferę mięsną. Mama jako kierowniczka nieźle zarabiała, tata był majstrem u „Marchlewskiego”.
Był maj czy czerwiec 1969 roku. Jacek przygotowywał się do drugiego podejścia do egzaminu na medycynę. Było już po południu. Mama i tata wrócili z pracy. Nagle w ich domu pojawiła się milicja.
- Powiedzieli, że przyszli po mamę - wspomina. - Robili rewizję w całym domu, wszystko przewracali. Potem mamę zabrali.
Nie wiedzieli długo co się z nią dzieje. Pan Jacek twierdzili, że traktowali ją jak groźnego przestępcę. Nie pozwalali na widzenia.
- Mama w śledztwie nikogo nie wydała, całą winę wzięła na siebie - opowiada. - A wiadomo, że nie robiła tego sama. W areszcie śledczym torturowali ją. Nie było to jakieś wyrywanie paznokci czy bicie, ale inne metody. Potem mama opowiadała, że wystarczyło ją owinąć mokrym kocem i posadzić przy kaloryferze. Mówiła, że wszystkiego się odechciewało. Człowiek czuł jakby chodziły po nim tysiące mrówek.
Maria miał 45 lat, gdy skazano ją na dziewięć lat więzienia. Był to najwyższy wyrok jaki zapadł na tym procesie. Uznano, że przywłaszczyła sobie 1,1 mln złotych.
- Wtedy Warszawa kosztowała około 20 tysięcy złotych - wspomina pan Jacek. - To tak jakby mama ukradła 10 samochodów. Dziś za taką kradzież złodziej nie dostałby pewnie więcej niż dwa lata więzienia.
Pani Maria siedziała najpierw w więzieniu w Łodzi, a później przewieziono ją do bydgoskiego Fordonu. Pan Jacek co miesiąc jeździł z ojcem na widzenia.
- Nie mieliśmy samochodu, więc podróż pociągiem zajmowała nam sześć - siedem godzin - opowiada. - Wyjeżdżaliśmy przed północą, by rano być na miejscu. Nie można było się spóźnić, bo inaczej nie wpuszczali na widzenie. Jeszcze jak dziś przypomnę sobie to więzienie to przechodzą mnie ciarki. Zimne mury, kraty... Na widzeniu nie można było mamy dotknąć, przytulić się do niej. W więzieniu mama uległa wypadkowi. Poślizgnęła się na schodach i złamała kość biodrową. Była kilka miesięcy w więziennym szpitalu w Grudziądzu. Gdy wróciła do Fordonu to pracowała jako asystentka dentystki. Było jej lżej.
Panią Marię zwolniono z więzienia po siedmiu latach. Wróciła do Łodzi. Jej mąż był już na emeryturze. Wyremontowali jeden pokój w domu i prowadzili w nim hotel robotniczy. Jacek w końcu nie dostał się na medycynę. Został inżynierem. Pani Maria zmarła w 1995 roku.
- Po tym jak mama poszła do więzienia żyło się nam ciężko - mówi Jacek. - Wiele osób się od nas odsunęło.
Jacek wie, że jego mama nie była zupełnie bez winy. Ale ona, tak jak wielu innych zamieszanych w aferę mięsną, padła ofiarą polityczno-gospodarczych rozgrywek. W sklepach brakowało mięsa i wędlin. Ludowa władza musiała się z tego wytłumaczyć. Trzeba było znaleźć „szkodników”. I ich znaleziono. Pan Jacek jeszcze dziś słyszy słowa płynące wtedy z głośników radia i telewizora.