Afera szczepionkowa: Rzeszów na ustach całej Polski. Dr Stanisław Mazur: Proszę nas nie wikłać w politykę
Wciąż nie może pogodzić się z tym, że dotknęło go to polskie piekiełko: wszyscy narzekają, że szczepienia idą byt wolno, a kiedy zerwał z bezwładem państwowego systemu i ruszył sprintem, zalała go fala hejtu. Bo dążył do tego, by społeczeństwo jak najszybciej osiągnęło upragnioną „odporność stadną” i przestało się dusić w kolejnych lockdownach? Bo postąpił, jak powinien postąpić lekarz?
Dla doktora Mazura to był wyjątkowo lany, wielkanocny poniedziałek, bo spadły na niego hektolitry hejtu. Za to, że ponoć w jego „Medyku” szczepi się masowo również młodych ludzi i w ogóle ma to związek ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi w mieście.
- Ja i mój zespół doświadczyliśmy hejtu – wciąż jakby nie wierzy. - Modlę się za tych nawiedzonych polityków, którzy tak buńczucznie się wypowiadają i w sposób nieodpowiedzialny niszczą cały proces szczepienia - mówi doktor.
Nie jestem politycznie uzależniony
Najbardziej dotknęły go insynuacje, że liczba zaszczepionych rzeszowian sięga już 70 procent, bo miasto jest specjalnie traktowane przez rząd, ze względu na zbliżające się wybory przedterminowe w mieście, w których startuje obecna wojewoda.
- Nie jestem politycznie uzależniony od pani wojewody, czy prezydenta Rzeszowa, bo mam niezależną firmę rodzinną – oświadczył w telewizyjnym wywiadzie. - I to jest mój komfort. Nie jestem nominowany przez żadną partię na stanowisko. Nie jestem politykiem ani nigdy o tym nie marzyłem.
Jednak mocno i w przykry sposób zaskoczyły go reakcje społeczne na jego niestandardową, wielkanocną akcję szczepień. Nie rozumie tego, jako człowiek, bo jakże to: nie szczepimy – źle, szczepimy – też źle. I ogóle nie rozumie tego jako lekarz.
- W ostatnim czasie pandemia wpłynęła tak negatywnie na emocje ludzi, że osoby mniej przygotowane, niezależnie od wieku, reagują w sposób na pograniczu zdrowia psychicznego – próbuje tłumaczyć krytykujących. - Taka jest moja opinia lekarska. To typowa postawa społeczeństwa zagrożonego, które czuje się jak osaczone stado. I wtedy wychodzą z ludzi różne reakcje.
Szczepimy w Rzeszowienie nie tylko rzeszowian
I zaznacza, że to nie 70 proc. rzeszowian zaszczepił. Że na Podkarpaciu jest kilkadziesiąt gmin, w których nikt nie chciał szczepić. Dlatego powołali dodatkowe zespoły wyjazdowe do każdej z nich oraz szczepią tam także w domach. W Wielki Piątek „Medyk” dostał 2 tys. dawek Pfitzera, tego i następnego dnia szczepili od godz. 6. do 22. W kilku miejscowościach regionu.
- Zgodnie z prawem i kolejnością Narodowego Programu Szczepień – zapewnia dr Mazur. - Te szczepienia system zalicza nam na Rzeszów. To sztucznie stawia miasto najwyżej w statystyce. Faktyczne zaszczepienie rzeszowian pierwszą dawką jest około 30 - 40 procentowe. W Rzeszowie zaszczepili w sobotę ok. 4080 osób, większość z nich była zarejestrowana. Ale oferowali też możliwość szczepienia bez rejestracji, zgodnie z wystawionymi skierowaniami - przyznaje.
A poza tym „wyduszają do ostatka” każdą fiolkę z preparatem, żeby nie zmarnowała się ani jedna dawka. Bo każda z nich może komuś uratować życie. Tak zrobiono w Izraelu, któremu cały świat zazdrości tempa szczepień.
- CZYTAJ TEŻ: Afera szczepionkowa w Rzeszowie. "Medyka" skontroluje centrala NFZ. Poprosiła o to wojewoda
Prosi, by nie mieszać go do polityki, bo jego partią są Rzeszów, Podkarpacie, Polska i Unia Europejska.
- Wytrzymuję i wytrzymam dużo - mówi. - Jestem człowiekiem szczęśliwym. Mam żonę, którą kocham. Mam dzieci i rodzinę. Medyk jest moim piątym dzieckiem. Też mi na nim bardzo zależy, a szczególnie na świetnym personelu, który buduję od 33 lat. Ci ludzie byli w Wielką Niedzielę ogłuszeni tymi kłamstwami, które nas dotyczyły. Większość krytykujących uczepiła się promila tych młodszych, aniżeli się należało przyjętych pacjentów. A nie skupiła się na istocie sprawy. To jest przerażające. Potrafimy jako społeczeństwo być aż tak tendencyjni. Mimo to pracujemy i nadal będziemy pracować, bo zdrowie i życie pacjentów jest dla nas na pierwszym miejscu.
Pokazuje smsy, otrzymane od swojego nauczyciela, za co jest mu dozgonnie wdzięczny: "Wspieram jak mogę i jestem z pana dumny" - czyta słowa wsparcia od profesora Marka Grzywy.
- On zawsze nam powtarzał, że zdrowie i życie pacjenta ma być najważniejsze – podkreśla. - Mam prawo w sytuacjach szczególnych decydować, kogo zaszczepić. Jako szefowi 1000- osobowej firmy, z 30-letnim stażem szpitalnym, będącym aktualnie przewodniczącym Towarzystwa Kardiologicznego, żaden urzędnik nie powinien mi dyktować co ja mam wówczas robić.
Umiesz, potrafisz, dasz radę
Wielkanocna akcja szczepień, to nie był pierwszy raz, kiedy łamał uwierające go i krępujące schematy. Miał odziedziczyć gospodarstwo po rodzicach, bo starsze rodzeństwo „poszło w inżyniery”. Sam marzył o zawodzie weterynarza, może ogrodnika, ale do zmiany kierunku życiowego nakłonił go poznany w Albigowej lekarz. Czego ojciec nie był w stanie wybaczyć mu przez następne 20 lat, bo marzył o synu – ogrodniku, a „dostał” syna-lekarza.
Kiedy po studiach trafił do pracy w rzeszowskim szpitalu przy ul. Szopena, zderzył się z ówczesną rzeczywistością polskiego systemu opieki zdrowotne: braki medykamentów, zdezelowany sprzęt, sfrustrowany personel lekarski, który zarabiał miesięcznie równowartość 20 USD. I żadnych perspektyw, że ta prowizorka kiedyś się skończy. Kilka lat wytrzymał, w 1987 r. doszedł do wniosku, nie pierwszy raz zresztą – że trzeba ruszyć do przodu, wyciągnął amerykańską wizę na pół roku, którą dostał na podstawie zaproszenia z USA, zostawił ciężarną żonę i małe dziecko i ruszył za wielką wodę. Na pół roku – miało być, a było półtora roku.
Dziś nie bardzo chętnie wspomina publicznie tamten czas, ale trafił do firmy Donalda Trumpa. Dostał beżową liberię i został portierem w apartamentowcu. Polski lekarz amerykańskim portierem? Nad Wisłą wciąż wielu uznaje taką metamorfozę za społeczno – zawodowy mezalians, ale on w USA przyswoił sobie tamtejszą zasadę postrzegania ludzi: nie jest ważne, co robisz zawodowo, ważne jest, czy robisz to dobrze.
Zresztą była to również zasada miliardera Trumpa Seniora, którego poznał, a jego żona Mary częstowała polskiego gościa herbatą. Trumpa Juniora też poznał, choć długo nie przyznał mu się, że jest lekarzem. Ani – że pracuje u niego „na czarno”. I nie tylko u niego, bo kiedy przestawał być doormanem, szedł do sklepu, układać na półkach towar. Albo do przychodni na Greenpoincie, gdzie faktycznie pracował, jako lekarz, choć formalnie nie. Poznał za to amerykański sposób prowadzenia biznesu, co później bardzo mu się przydało. I poznał mnóstwo ludzi, co później przydało mu się równie bardzo.
Wrócił do Polski z furą pieniędzy, jak na polskie realia końca lat 80. Kupił aparat USG, ponoć pierwszy w tej części kraju. Wrócił też do państwowego szpitala, ale transformacja ustrojowa i ekonomiczna dawała szansę na to, że „pójdzie na swoje”, bo państwowa służba zdrowia nie była wówczas skłonna do skoku do przodu. Wciąż jeszcze pracując w państwowym szpitalu, założył prywatnego „Medyka”. Biznes obarczony sporym ryzykiem ekonomiczny, ale dr Mazur już udowadniał, że ryzyko nie obezwładnia, a w USA nauczył się, że ryzyko, to brat przyrodni biznesu.
W zawodzie: nieprzerwanie od 1981 r.
Trochę czasu spędził w USA, napatrzył się, doświadczył i przyswoił amerykański sposób myślenia o prowadzeniu interesów. Uwierzył w skuteczność amerykańskiej maksymy: umiesz, potrafisz, dasz radę. Umiał, bo 10 lat spędził w jednym rzeszowskim szpitalu wojewódzki, następne 15 lat w drugim. A jeszcze stypendia naukowe w Hamburgu i Filadelfii, podpatrzył, jak funkcjonuje amerykański i niemiecki systemy zarządzania zdrowiem publicznym.
Wystarczy doświadczenia, żeby umieć. Trzeba było jeszcze przekonać się, że potrafi wejść w prywatny biznes. Kredyt – kolejny element ryzyka. Pewnego razu zwierzył się rozmówcy, że posadził żonę i czwórkę swoich dzieci, żeby zapytać ich o zdanie, czy powinien zaciągnąć kredyt biznesowy na swoje piąte dziecko, czyli „Medyka”. W końcu – jeśli to ma być firma rodzinna, to i rodzinne o niej decydowanie strategiczne. A zaczęło się od jednego gabinetu z aparatem USG, kilku lekarzy – wspólników i 10 pracowników. Potem wspólnicy „poszli na swoje” zakładając swoje prywatne ośrodki zdrowia, „Madyk” po 33 latach istnienia ma sieć placówek i 1000 pracowników.
Alleluja, i do przodu
Uchodzi za regionalnego prekursora prywatnego lecznictwa. W uznaniu zasług dla popularyzacji zdrowego trybu życia, uczestnictwa w przeróżnych akcjach prozdrowotnych, w 2014 roku nadano mu tytuł Zasłużonego dla Miasta Rzeszowa.
Współorganizuje Światowe Dni Serca i Dni Transplantologiczne, mnóstwo innych przedsięwzięć prozdrowotnych. Przed czterema laty planował nawet zaprosić do Rzeszowa Ivankę Trump na kongres o zdrowiu i urodzie.
W połowie 2019 r. przekonywał uczestników „Kongresu 60 mln”, że dla Polski turystyka medyczna może stać się zupełnie intratną gałęzią narodowej gospodarki. Skoro mamy znakomicie wykształconych medyków, sprzęt o najwyższych standardach jakościowych, relatywnie niskie koszty i konkurencyjne ceny, to możemy odpłatnie leczyć czwartą część Europy. To może zapobiec odpływowi naszych kadr medycznych do bogatszych części świata. A jeszcze skorzystają na tym polskie uzdrowiska i ośrodki SPA.
I to nie jedyny z pozoru szalony pomysł dr. Mazura. Podczas tego samego kongresu zaskoczył uczestników oświadczeniem, że za punkt honoru postawił sobie „repolonizowanie” lekarzy. By ci jego koledzy – rodacy, którzy wyjechali „za chlebem” mieli powód wrócił na łono ojczyzny.
- Mamy pomysł i pierwsze sukcesy tego pomysłu, żeby lekarze wracali do ojczyzny – tłumaczył wówczas. – I pierwsze deklaracje, także pochodzącego z Łańcuta profesora Marka Rudnickiego, przewodniczącego Ogólnoświatowego Stowarzyszenia Lekarzy Polonijnych, który chce tu wrócić, zainwestować, już mamy wspólne plany. Za rok chcemy tu zrobić największy z dotychczasowych Kongres Lekarzy Polonijnych.
To miał być pomysł na to, jak zminimalizować deficyt kadr medycznych w Polsce. „Za rok” Covid-19 zdemolował plany wszystkim.
A wcześniej jeszcze szef „Madyka” zamierzał zupełnie pioniersko i pilotażowo wprowadzić w Rzeszowie i na Podkarpaciu pomysł diagnostycznych usług telemedycznych. Dziś wciąż jeszcze nieco futurystyczny, za 100 lat pewnie będzie powszechny.
I przy takim sposobie i zasięgu postrzegania świata, potrzebie dynamiki działań i niezgodzie na pozostawanie w obstrukcyjnych koleinach systemu, wielkanocne szczepienia w „Medyku” stają się czymś oczywistym. Kto na tym stracił? A ilu zyskało? Także życie?