Agnieszka Bibrzycka. Kariera poszła w dobrą stronę
Najlepsza polska koszykarka Agnieszka Bibrzycka z Basketu Gdynia wspomina swoją przygodę z amerykańską ligą i zdradza, dlaczego nie udało się jej osiągnąć sukcesu z polską reprezentacją.
W ostatniej kolejce Basket wygrał w Gorzowie. Chyba zgodzi się pani z opinią, że w dużej mierze to pani zasługa?
Taka moja rola w Gdyni. Ode mnie wszystko się zaczyna. Jestem głową drużyny, a szyją rozgrywająca Jelena Skerović. To fajnie funkcjonuje. Do tego mamy kilka młodych, zdolnych dziewczyn oraz ciekawe Amerykanki. Z meczu na mecz jest coraz lepiej, czego efektem jest pewne, ale nie łatwe zwycięstwo z KSSSE AZS PWSZ.
Jaki jest cel Basketu w tym sezonie, bo rzeczywiście wasza gra wygląda bardzo dobrze?
Nie chcę zapeszać, nawet po tak dobrym spotkaniu, że będziemy walczyć o medal. Chcemy być w pierwszej szóstce i to nasza deklaracja.
Jak ocenia pani zespół z Gorzowa?
Akademiczki i trener Dariusz Maciejewski słyną z tego, że są bardzo ambitni, waleczni, szczególnie grając u siebie. Nie ukrywam, że obawiałyśmy się tego meczu. Wyszłyśmy skoncentrowane, a wygrałyśmy obroną. W trzeciej kwarcie defensywa trochę siadła i dlatego gorzowianki nas dogoniły. My jednak konsekwentnie gramy i stąd zwycięskie końcówki, zarówno w Gorzowie, jak i poprzednio w Poznaniu.
Jak to się stało, że w tym sezonie wróciła pani do Gdyni? Po poprzednim mówiło się, że raczej zakończy pani karierę...
Zakończyłam karierę międzynarodową i... chciałam wrócić do Polski. Zawsze marzyłam o Gdyni. Jakoś tak wszystko ładnie się poukładało, że klub został w ekstraklasie, a do tego mogę grać z siostrą Magdą.
Nie żal było rozstania z tym wysokim poziomem? Przecież jeszcze dwa lata temu grała pani w finale Euroligi.
Owszem, mogłam pograć jeszcze przez rok, dwa w dobrym europejskim klubie, ale powiedziałam sobie „koniec”. Kiedyś przychodzi taki moment, że trzeba się wycofać. Decyzję podjęłam już kilka miesięcy temu, jeszcze w trakcie sezonu. Teraz najważniejsza jest dla mnie rodzina, a na pierwszym miejscu córka Gosia. Ma już cztery lata i chciała iść do przedszkola. W Turcji, gdzie ostatnio występowałam, posłaliśmy ją do angielskiego przedszkola, ale to nie zdało egzaminu. To był jeden z głównych powodów, dlaczego zrezygnowałam z gry w zagranicznej lidze i wróciłam do kraju.
Jednym słowem braku motywacji do odnoszenia kolejnych sukcesów w Europie na szczęście u pani nie było?
O nie! (śmiech - dop. red.) Owszem, przez te kilkanaście lat udało się mi wiele osiągnąć, zarówno z Lotosem Gdynia, jak i zespołami z Rosji, Turcji i Stanów Zjednoczonych, gdzie kontynuowałam karierę, ale na pewno się nie wypaliłam. Ciągle chcę wygrywać i nie znoszę porażek. Kiedy w 2007 roku wygrałam Euroligę ze Spartakiem Moskwa, to w kolejnym sezonie też chciałam być najlepsza. Grałam w bardzo mocnych klubach i co roku stawiałam sobie kolejne wysokie cele.
Jest pani zadowolona zprzebiegu swojej kariery?
Jeśli chodzi o klubową część, to na pewno tak. Faktycznie, moja kariera poszła w dobrą stronę i fajnie, że w odpowiednim czasie na mojej drodze stanęły właściwe osoby. Żałuję tylko jednego: braku awansu na Igrzyska Olimpijskie, nie mówiąc już o zdobyciu medalu na tej imprezie. Nie było mnie w kadrze, gdy ta osiągała największe sukcesy, bo byłam wówczas jeszcze za młoda. Potem polska drużyna nie była z kolei już taka silna, jak w latach dziewięćdziesiątych. Stąd też brakuje w moim dorobku krążka z mistrzostw świata i Europy.
12 lat temu na Eurobaskecie podium było jednak bardzo blisko. Czego zabrakło, że skończyło się „tylko” na czwartym miejscu?
Wtedy grałam jeszcze z tą starą gwardią, jak ja to nazywam. Były między innymi Gosia Dydek i Ela Trześniewska. Na tamtym turnieju chyba brakło szczęścia. Potem, mniej więcej w tym samym czasie, z reprezentacją pożegnało się kilka doświadczonych zawodniczek i... nastąpiła czarna dziura. Zawodniczkom, które wchodziły do kadry, brakowało tej rutyny i to się niestety ciągnie już przez kilka lat. Stąd brak szansy dla mnie na choćby brązowy medal na wielkiej międzynarodowej imprezie.
Skoro rozmawiamy o reprezentacji. Jej nowy trener Teodor Mołłow postawił na młode zawodniczki. To dobry ruch ze strony szkoleniowca?
Nie czarujmy się, selekcjoner nie ma za bardzo wyjścia. Jesteśmy w dość trudnej sytuacji kadrowej. Jest źle, ale mam nadzieję, że powoli będziemy odbudowywać naszą narodową drużynę. To słuszna droga.
Pani zrezygnowała z kadry już dwa lata temu. To nie była zbyt pochopna decyzja?
Staram się nie zmieniać zdania. Skoro kiedyś powiedziałam, że kończę ten etap w karierze, to nie było odwrotu. Mimo że poprzedni selekcjoner Jacek Winnicki mocno mnie namawiał do powrotu. Poważnie o tym myślałam, bo gra z orzełkiem na koszulce to zawsze wyzwanie, ale ostatecznie odmówiłam.
Najmilsze wspomnienia z bogatej kariery?
Wygranie finału Euroligi ze Spartakiem i możliwość występów w najsilniejszej lidze świata, czyli WNBA. Byłam w dużym szoku i mocno podekscytowana, gdy Amerykanie wyrazili zainteresowanie moją osobą w wieku 22 lat. Było to dla mnie bardzo duże przeżycie.
Była pani jedną z niewielu Polek, które pokazały się za oceanem.
Gosia Dydek, Krysia Lara, Ewelina Kobryn i ja. To naprawdę duży sukces, że mogłyśmy tam zaistnieć. W San Antonio Silver Stars nie siedziałam na ławie, tylko bardzo dużo grałam. To świetne doświadczenie. Po kilkanaście tysięcy kibiców w hali, cała otoczka meczu, profesjonalizm... Trudno to opisać.
Czym różni się europejska koszykówka od tej w WNBA?
W Europie jest większa dyscyplina taktyczna, zadania na boisku są podporządkowane drużynie. W Stanach natomiast gra jest szybsza, agresywniejsza. Pojedynki opierają się na indywidualnych umiejętnościach zawodniczek. Amerykanki uwielbiają popisy pod publiczkę. Jeśli chciałam osiągnąć tam sukces, musiałam przestawić się na bardziej egoistyczne granie. Na początku mojej przygody z WNBA często zdarzało się, że grałam kilka minut, a w tym czasie nie miałam ani razu piłki w rękach! Musiałam bardzo mocno się starać, by tam zaistnieć. Udało się.