Aleksander Korab. Niezwykła kariera w medialnym świecie
Jak zrobić karierę? Nie patrz na trendy. Zostań ekspertem w swojej dziedzinie - radzi Aleksander Korab z Rzeszowa, redaktor naczelny jednej z największych gazet w USA
Zdając maturę w rzeszowskim III LO, myślałeś, że za 20 lat będziesz redaktorem naczelnym czwartej co do nakładu gazety w Stanach Zjednoczonych?
W życiu! Chciałem być politykiem albo historykiem. Jak widać nawaliłem w realizacji obu planów. Można powiedzieć, że jestem życiowym nieudacznikiem...
Jesteś z pokolenia, które dostało swoją wielką szansę na zrobienie kariery zawodowej poza granicami Polski. Ty potrafiłeś ją wykorzystać.
Nie zgodzę się do końca z tą tezą. W Londynie i Nowym Jorku spotkałem mnóstwo ludzi, którzy osiągnęli sukces przed moim pokoleniem. Oczywiście, nam było łatwiej niż im, a dla najnowszych współczesnych pokoleń 20-, 25-latków to już tak naturalne, jak założenie konta na Facebooku. Ale możliwości to nie wszystko.
Zaczynałeś przygodę z dziennikarstwem w Nowinach, w dziale graficznym. Od początku widać było u Ciebie pasję do robienia czegoś nowego, ciąg do wirtualnego świata. Przez kilka lat prowadziłeś w „Nowinach“ kolumnę poświęconą Internetowi, który w Polsce dopiero nabierał rozpędu...
To zabawne, ale ja kocham drukowane gazety. Pamiętam, że kiedy ojciec odprowadzał mnie do zerówki, to przed kioskiem dzieliliśmy łupy: „Nowiny”, „Rzeczpospolitą”, „Politykę”, „Tempo” i „Sport”, bo te gazety ojciec prenumerował. Ja zabierałem swoją połowę - zazwyczaj Rzepę, bo była najlepsza dla szpanu i rozkładałem się wygodnie w mini-ławeczce, wpatrując się w litery, bo nie potrafiłem wtedy jeszcze porządnie czytać. O Internecie zacząłem pisać, bo wtedy byłem jedną z niewielu osób w Rzeszowie, która miała modem. Kupiłem go, żeby zaimponować mojej dziewczynie. Nie miałem pojęcia o Internecie. To tak jakby ktoś poprosił cię, żebyś specjalizował się w dziennikarstwie śledczym, bo właśnie obejrzałeś kryminał…
Ale rzeczywiście, fascynują mnie nowe technologie, teraz na przykład sztuczna inteligencja. Kilkanaście lat temu wymyśliliśmy w „Metrze” dziennikarskiego robota. Projekt nigdy nie powstał, ale teraz są już redakcje używające podobnych rozwiązań.
Po trzech latach postanowiłeś zmienić swoje życie zawodowe i wyrwać się z Rzeszowa. Nie była to łatwa decyzja dla młodego człowieka.
Przeprowadzka z Rzeszowa do Warszawy była najstraszniejszą i najtrudniejszą w całym moim życiu, a pamiętaj, że miałem w swoim dotychczasowym życiu dużo bardzo stresujących projektów i mieszkałem w tuzinie krajów. Wsiadając do pociągu do Warszawy, miałem ogon pod sobą i dziewczyna musiała mnie wpychać do wagonu.
Przez dwa lata byłeś naczelnym warszawskiego dziennika „Metropol”, wchodzącego w skład grupy wydawniczej Metro.
Tak, ale najpierw pomagałem uruchomić tę gazetę. Doświadczenie, które wyniosłem z „Nowin”, było bezcenne. W „Nowinach” pełniłem w różnych momentach z tuzin ról. Na ochotnika angażowałem się do wszystkiego. Ale dzięki temu jak przyszło otwierać nową gazetę w Warszawie, to wiedziałem, jak działa cała maszyna. Większość dziennikarzy specjalizuje się w jednej dziedzinie.
Później Twoja kariera nabrała międzynarodowego przyśpieszenia - Hiszpania, Rosja, Francja, Czechy, Ameryka Południowa.
„Metro” było ówczesnym start-upem. Osiągnęło sukces w Szwecji i szybko się rozwijało. Jako że szefom podobało się to, co robiliśmy w Polsce, wysyłali mnie do innych krajów do pracy nad nowymi projektami, a w końcu ściągnęli do Londynu na stałe. Przez rok mieszkałem w Pradze, w Moskwie uruchomiłem gazetę, która jest teraz największą w całej Rosji. Jeden z magazynów, który zaprojektowałem i zredagowałem, został wydany w nakładzie 3 milionów egzemplarzy i rozdawany był w Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, Holandii i we Włoszech.
W 2008 roku pojawiłeś się na okładce tygodnika „Wprost” jako jeden z najbardziej spektakularnych przykładów kariery zawodowej młodych Polaków w Wielkiej Brytanii.
Wiesz sam, jak się szuka tematów, bo sam - razem z Anką Wroną, szefową działu miejskiego - mnie tego uczyłeś. Wszyscy mówili wtedy o problemach i trudnym życiu polskich imigrantów w Europie. Podejrzewam, że jakiś wydawca we „Wprost” wreszcie się znudził tym narzekaniem i zamówił pozytywny temat. Z dziennikarzami „Wprostu” przed wyjazdem grałem regularnie w piłkę, więc zadzwonili do mnie. Prawda jest taka, że polska emigracja w Anglii jest bardzo zróżnicowana. Moja przyjaciółka Ewa Winnicka napisała zresztą o tym świetną i nagradzaną książkę „Angole”. Ale w Polsce zapomina się, że jest tam naprawdę mnóstwo ludzi, którzy sobie świetnie poradzili.
W Londynie redakcja „Metra” mieściła się w budynku, w którym swoje biuro miał słynny rosyjski miliarder Borys Bieriezowski, przeciwnik Putina, który zginął w dość tajemniczych okolicznościach. Spotykałeś się z nim w windzie.
Tak, nawet parę razy. Po śmierci Litwinienki, Scotland Yard znalazł ślady promieniotwórczego polonu w naszym budynku, który został zamknięty na parę dni. Bierezowski był bilionerem, jakich wielu w Londynie, tyle że miał przy sobie uzbrojoną po zęby armię komandosów z Legii Cudzoziemskiej, których bardzo denerwowała moja słowiańska twarz, gdy jechaliśmy w windzie. Te przejażdżki były stresujące.
Od maja 2014 roku jesteś - z mała przerwą - redaktorem naczelnym „Metro US”, czwartej pod względem nakładu gazety w USA. Czy to szczyt Twoich marzeń?
Absolutnie nie. Przede wszystkim moją ambicją jest uczynienie „Metra” największą gazetą w Stanach i osiągnięcie sukcesu online. Potem znajdę sobie jakieś inne wyzwanie. Może na przykład zostanę milionerem, bo sam wiesz, jakie są płace w mediach.
Jakie widzisz różnice wśród czytelników, wydając podobną gazetę na różnych kontynentach?
O tym mogę mówić godzinami, ale żeby nie zanudzić, ograniczę się do zdania, że czytelnicy i użytkownicy na całym świecie chcą przydatnej informacji, łatwej w użyciu i elegancko opakowanej. To serwis jak każdy inny. Swoją drogą „Nowiny” nie mają się czego wstydzić, to bardzo dobrze zaprojektowana i redagowana gazeta, a wasza strona internetowa zwyczajnie wymiata. Wiele gazet mogłoby się od was uczyć.
Co możesz doradzić młodym ludziom, którzy teraz, siedząc w szkolnych ławkach, muszą wkrótce podjąć decyzje o swojej zawodowej przyszłości?
Nie słuchajcie rodziców. Nie patrzcie na trendy. W ciągu 10 lat świat stanie na głowie. Edukacja, praca, służba zdrowia - każda dziedzina życia zostanie zautomatyzowana i większość zawodów zniknie. Ale pojawią się nowe możliwości. Nie przestawajcie się uczyć, wręcz przeciwnie, ale skupcie się na tym, co naprawdę was kręci i postarajcie się zostać ekspertami w tej dziedzinie.
Co jest najważniejsze w przebiciu się na zawodowy szczyt? Wiara we własne siły, umiejętności pomieszane ze szczyptą bezczelności i umiejętnością dobrego sprzedania się?
Również. Ale przede wszystkim zapał, wiara w to, co się robi, mikroskopijna atencja do detali i ciężka praca. Jak to naukowo wyliczył Malcolm Gladwell, geniusz to odrobina talentu i 10 000 godzin ciężkiej pracy. Robert Lewandowski nie odniósł sukcesu, bo mu się udało, on ciężko na niego pracował.
Regularnie przyjeżdżasz do Rzeszowa, odwiedzasz swój dom w Starej Wsi niedaleko Brzozowa. Zauważasz zmiany?
Pamiętam Rzeszów rozkopany z betonem kąpiącym się w błocie, drewnianą kładką nad dworcem, która oblodzona w zimie była tak bezpieczna jak przełęcze himalajskie. To było miasto, które niewiele mogło zaproponować poza genialną atmosferą w pubie U Plastyków, Czarnym Kocie, gdzie z całą sportową ekipą z „Nowin” wyjadaliśmy pierogi, piliśmy piwo po meczach ligi dziennikarskiej. Także z seansem w WDK-u, meczem Resovii przy Wyspiańskiego i jazzowym koncertem w Bohemie przy Okrzei. I długie rozmowy o muzyce i sztuce z Jurkiem Popkiem, grafikiem Nowin, który zmarł kilkanaście dni temu. Teraz Rzeszów stał się prześliczny i oferuje mnóstwo opcji. To jest miasto - bombonierka. A Stara Wieś, w której odziedziczyłem dom po dziadkach, tzw. Korabiówkę, też się fajnie zmienia. Ostatnim razem, jak byłem na odpuście, to była nawet wypasiona kawiarnia z cafe latte. Ale najważniejsze, że moja ukochana góra Parnas się nie zmienia. Choć wokół niej coraz więcej nieuprawianych pól.
Wrócisz tu kiedyś?
Z Nowym Jorkiem trudno rywalizować, mam oferty z Anglii, Kenii i Szwecji. A Stara Wieś jest dla mnie zawsze życiowym planem B.