Aleksandra Konieczna: Lubię zmieniać głos i twarz
Aleksandra Konieczna ma na koncie nagradzane role w „Ostatniej rodzinie” i „Jak pies z kotem”. Niebawem zobaczymy ją w filmie „Ciemno, prawie noc”. Telewidzowie od dekady oglądają ją z kolei w „Na Wspólnej”. Nam opowiada o tym, jak to jest, kiedy sukces przychodzi po pięćdziesiątce.
Miniony rok zakończyła pani dużym sukcesem - nagrodą dla najlepszej aktorki drugoplanowej na festiwalu w Gdyni za rolę w „Jak pies z kotem”. Dwa lata wcześniej otrzymała pani na tym samym festiwalu nagrodę dla pierwszoplanowej aktorki za „Ostatnią rodzinę”. Co zmieniły te wyróżnienia w pani życiu?
Na co dzień po prostu statuetki kładzie się na małym stoliku z Ikei, pod którym stoi kuweta dla kota (śmiech).
A tak na serio?
Rola w „Ostatniej rodzinie” była pierwszą moją większą rolą w kinie. Bardzo ważną. Zarówno z uwagi na nią samą, jak i to co przyniosła. Chodzi może nie o nagrody, ile ferment, który był wokół niej i propozycje zawodowe, które się po niej pojawiły. Na premierze „Jak pies z kotem” Jurek Trela śmiał się ze mnie: „Ola, ty startujesz jak odrzutowiec”. A zupełnie czego innego się spodziewałam. Towarzyszyły mi „nagrodo-lęki”, że jak raz dobrze zagram, to już mnie potem nie wezmą, bo się mnie będą bali.
Role przychodzą do mnie we właściwym czasie. I zawsze coś z tych ról dla siebie zostawiam. Coś bardzo ważnego
Ale nic takiego się nie stało.
Na szczęście. Może dlatego, że nie jestem osobą, która wzbudzałaby czyjś strach. Czasem jestem skupiona - i to może sprawiać wrażenie wyniosłości. Ale tak naprawdę jestem sympatyczna (śmiech). Fakt, że w polskim kinie na osiem ról męskich przypada jedna kobieca sprawił, że te moje „nagrodo-lęki” się umacniały. Taka jest bowiem rzeczywistość - i jak na razie niewiele się zmienia.
Rola w „Jak pies z kotem” to też był łut szczęścia?
Początkowo miała ją zagrać sama Iga Cembrzyńska - bo film opowiada o jej mężu - Andrzeju Kondratiuku. Okazało się jednak, że jego śmierć to dla niej za świeża sprawa i nie da rady. Podeszła do kilku scen, ale za mocno to wszystko jeszcze w niej rezonowało. I wtedy propozycja tej roli przyszła do mnie. Czasu było mało do przygotowania. W każdym razie po roli Zofii Beksińskiej, takiej łagodnej pani domu w kapciach, przyszła rola Igi Cembrzyńskiej - na zupełnej kontrze. Histerycznej, pijącej dużo alkoholu, bardzo kolorowej i ekscentrycznej.
Ucieszyło mnie, że te role tak się od siebie różniły, bo dzięki temu nikt nie mógł powiedzieć, że „ona taka jest, to dlatego ją wzięto”.
Zofia Beksińska i Iga Cembrzyńska to postaci autentyczne. Zagranie takiej roli jest trudniejsze niż zagranie postaci wymyślonej?
Zosia Beksińska w ogóle nie była medialna. To było dla mnie ułatwienie. Na materiałach dokumentalnych, które zrealizował Zdzisław Beksiński, było jej dużo, bo chociaż nie lubiła kamery, on za nią cały czas gonił. Nie były to jednak publicznie znane filmy, więc nie miałam obciążenia, że ludzie wiedzą, jaka była. Trudniejsze zadanie mieli Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik, bo ich postaci były dobrze znane. Mnie to przydarzyło się w przypadku „Jak pies z kotem”.
Miałam zagrać Igę Cembrzyńską, która dla wielu jest ikoną polskiego kina. Do tego to żyjąca osoba. Byłam więc totalnie zestresowana. Tym bardziej że musiałam szybko odpowiedzieć na propozycję zagrania tej roli i nie miałam za dużo czasu na jej przygotowanie.
Spotkała się ani i porozmawiała z Igą Cembrzyńską. To było pomocne w tworzeniu tej roli?
To była podstawa. Bo chciałam być pewna tego, w co wchodzę. Poprosiłam o spotkanie z nią. Było to urocze i niezwykłe: jedna kobieta spotkała drugą kobietę, ale też jedna aktorka spotkała drugą aktorkę. „To było 40 lat mojej miłości, nie dam rady tego zagrać, ty jesteś młodsza, to się męcz” - usłyszałam. Nie dostałam oficjalnego błogosławieństwa, ona po prostu zrzuciła ten płaszcz, a ja musiałam go podnieść.
Robert Więckiewicz powiedział po premierze „Jak pies z kotem”: „Przyszła Konieczna i skradła mi ten film”. Jak „kradnie” się film koledze?
Moja rola została tak napisana, że każda scena była niezwykle efektownym wtargnięciem w strukturę opisywanej w filmie rodziny. Dostarczała poczucia humoru, ale też paranoi. Po prostu rozwalała system (śmiech). Tego materiału było dużo więcej niż zobaczyliśmy w kinie. W sumie nakręciliśmy aż trzy godziny. Tymczasem film trwa półtorej godziny.
Druga połowa leży na półce. W tej części, której widzowie nie zobaczyli, jest ciąg dalszy opowieści o Idze. Tam widać, że ona jest nie tylko kolorowym ptakiem, ale osobą, która wraz z dezintegracją swojej pamięci zaczyna przeżywać poważny kryzys tożsamości i opuszczenia przez własną rodzinę. I to nadal trwa: gdyby nie pomoc Janusza Kondratiuka, ona byłaby teraz sama.
Ta historia jej rozpadu i samotności, która pozwoliłaby widzowi utożsamić się z nią, a nie tylko oglądać ją w całej jej dziwności, niestety, nie weszła do filmu. Bardzo mi tego żal - ale rozumiem, że takie są wymogi kina.
Kino odkryło panią późno, ale ma ani ogromne doświadczenie teatralne. Czy w pracy nad filmem ten bagaż jest pomocny, czy raczej przeszkadza?
Nie przeszkadza, a raczej pomaga. W teatrze pracowałam z dobrymi reżyserami. I grałam duże role. Nad przedstawieniem pracuje się co najmniej dwa miesiące. Jest więc więcej czasu na to, by siąść nad rolą.
Czytaj więcej:
- Czy głębokie wejście w rolę może powodować trudności z wychodzeniem z niej?
- Czy upływ czasu jest dla Aleksandry bolesny?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień