Aleksandra Kurzak: Przed występem najlepsza jest porządna porcja spaghetti
Aleksandra Kurzak to najpopularniejsza obecnie polska śpiewaczka operowa na świecie. Z powodzeniem występuje w La Scali, Covent Garden i Metropolitan Operze. Teraz prezentuje swym fanom płytę „Desire” z wybranymi ariami. Nam zdradza, że najbardziej lubi... umierać na scenie.
- Jak się pani odnajduje w sytuacji pandemii, kiedy od trzech miesięcy nie może pani śpiewać na scenie?
- Tak jak wszyscy. Jestem od dłuższego czasu bez pracy i potrwa to jeszcze długo. Niektórzy moi koledzy nie będą mieli zatrudnienia aż do grudnia. Ja jestem „wolnym strzelcem” – dlatego nie mam żadnych dochodów. Oczywiście jestem w tej uprzywilejowanej sytuacji, że mam za sobą 20 lat kariery, więc finansowo nie narzekam. Młodsi koledzy, którzy dopiero zaczynają, są jednak w katastrofalnej sytuacji. Jesteśmy pierwsi, którzy zostali zamknięci i ostatni, którzy wrócą do pracy.
- Nie możemy pani obejrzeć na scenie, ale możemy posłuchać z nowej płyty – „Desire”.
- Początkowo myślałam, że wydanie tej mojej pierwszej solowej płyty dla Sony Classic wypada na najgorszy możliwy moment. Ale teraz wydaje mi się, że w sytuacji, kiedy ludzie nie mogą wyjść z domu i spotkać się ze sztuką, dobrze się stało, że ukazał się ten album. Tym bardziej, że spotyka się ze wspaniałymi recenzjami na całym świecie. Bardzo sobie go chwalą zarówno dziennikarze, jak i fani.
- Co było impulsem do nagrania tej płyty?
- Album nosi tytuł „Desire” – i rzeczywiście oznacza, że od czasów, kiedy byłam nastolatką, nosiłam w sobie pragnienie, aby nagrać taki a nie inny repertuar. Początkowo myślałam, że nigdy nie będę mogła tego zrobić, bo dysponowałam innym rodzajem głosu i predyspozycjami. Widziano mnie raczej w lżejszym repertuarze niż w wielkich, dramatycznych rolach. Ostatecznie to pragnienie jednak się ziściło. Na płycie znalazło się dwanaście arii, z których część śpiewałam już na scenie, a część – zaśpiewam dopiero w najbliższej przyszłości, bo takie są już plany.
- Która z tych arii jest pani najbliższa?
- Trudno wybrać. Może to będzie „Tosca” i „Madame Butterfly”, bo ich autorem jest Puccini, którego muzykę zawsze bardzo kochałam. Jego opery, jego melodie, jego harmonie, jego orkiestracje. O roli Toski marzyłam, od kiedy byłam małą dziewczynką. I mam nadzieję, że w przyszłym sezonie to marzenie ziści się w Operze Paryskiej. Tam będę miała swój debiut w tej roli. Madame Butterfly śpiewałam raz – ale niebawem szykują się kolejne produkcje. Jedną z piękniejszych arii na płycie jest aria Tatiany z „Eugeniusza Oniegina” Czajkowskiego. Znakomite libretto, słowiańska dusza. Co ciekawe: recenzenci na świecie zwracają szczególną uwagę na naszego Moniuszkę. Nam się zawsze wydawało, że jest tyle ładniejszych arii od „Halki” – a tu tymczasem jest to absolutny „highlight”. I bardzo się cieszę, że ta aria jest też zauważana.
- Śpiewanie tych arii w studiu nagraniowym to zupełnie coś innego niż śpiewanie w operze?
- To dwa różne światy. Nagranie takiej płyty to ciężki kawałek chleba. Sesja wymaga niezwykłej precyzji i formy głosowej. Tymczasem brak kontaktu z publicznością sprawia, że jest się trochę wyjałowionym z emocji. Trzeba więc w sobie samemu je wzbudzić i zbudować, żeby można było oddać odpowiedni nastrój. Do tego trzeba błyskawicznie przenosić się z jednej postaci do drugiej. Aria jest zawsze punktem kulminacyjnym w operze, który trwa w sumie 2-3 godziny. Dana postać ma z reguły 1-2 arie. A tutaj trzeba było nagrać aż 12 arii. Zarejestrowanie takiej płyty jest więc bardzo wymagające. Nawet z punktu widzenia biologii: lekarze mówią, że po 2 godzinach śpiewu, struny głosowe zaczynają słabnąć. Jest to odczuwalne w głosie, który przestaje być czysty, zaczyna być matowy. Dlatego czasem realizatorzy nagrań mówią: „OK, na dzisiaj kończymy, bo nie ma tej świeżości, która była na początku”.
- Pani mama była też śpiewaczką operową i jest nauczycielką śpiewu. Konsultowała się pani z nią podczas nagrań?
- Tym razem nie. Trochę już odcięłam pępowinę. (śmiech) W końcu mam za sobą 20 lat pracy. Na studiach i na początku kariery te lekcje były częste – nawet przez Skype’a i przez telefon. Zdarzało się, że dzwoniłam do mamy ze łzami w oczach, wołając: „Pomóż, bo nie wiem, co mam robić”. Teraz daję sobie już radę sama i bardzo rzadko dopytuję się jej jak zaśpiewać. Chociaż tak naprawdę ucho zewnętrzne jest zawsze bardzo potrzebne, bo inaczej słyszy się samego siebie, a inaczej kogoś drugiego. Ważne jest jednak, aby w toku kariery dojść do takiego momentu, w którym śpiewak potrafi sam siebie ocenić i sam sobie pomóc.
- Mówi się, że odziedziczyła pani wyjątkowy głos po mamie. To możliwe?
- Oczywiście. Dziedziczymy po rodzicach kolor włosów czy oczu, to również i głos. To są kwestie genetyczne. Często kiedy ktoś mówi, od razu zauważamy, że ma podobny głos do któregoś ze swoich rodziców. U nas też tak jest: mój głos śpiewany w swojej barwie jest podobny do głosu mojej mamy. Co więcej: mama mówi, że z kolei jej głos jest podobny do głosów jej rodziców, którzy również śpiewali, aczkolwiek niezawodowo. Okazuje się więc, że ten głos przechodzi z pokolenia na pokolenie. My pochodzimy z Kresów spod Wilna i Lwowa, a tam zawsze dużo się śpiewało i śpiewa, zresztą podobnie jak w Rosji czy w krajach nadbałtyckich.
- W jaki sposób dba pani o swój głos?
- To jest bardzo indywidualne. Każdy śpiewak podchodzi do tego inaczej. To zależy bowiem od organizmu. Mówi się, że powinno się nawilżać struny głosowe. Kiedy się więc dużo śpiewa, można robić inhalacje, chociażby z samej wody. Bo przy wysuszonym gardle łatwiej łapie się wszystkie infekcje. Dlatego dla mnie najważniejsze jest po prostu, by być zdrowym i wyspanym. Przeziębienie i stres to nasi najwięksi wrogowie. A w dniu spektaklu – porządna porcja spaghetti. Kiedyś czytałam wywiad z Michalczewskim i on mówił, że przed walką zawsze je spaghetti. Coś w tym jest. Ja też przed swoją „walką” sięgam po tę potrawę. Kiedyś myślałam, że najlepszy jest kawał mięsa z ziemniakami. Ale spaghetti okazało się lepsze, bo uwalnia cukier w wolny sposób, co sprawia, że mamy energię na dłuższy czas. I nie jesteśmy ociężali, jak po zjedzeniu steku.
- Podobno kiedy artysta jest szczęśliwy, to śpiewa lepiej. Życie prywatne ma swoje przełożenie na występy na scenie?
- Absolutnie tak. Często mówi się, że aby tworzyć, trzeba cierpieć. Ale my nie jesteśmy twórcami, tylko odtwórcami. Bo ja nie piszę oper, tylko je śpiewam. A głos to jest zwierciadło duszy. Dlatego trzeba być w życiu szczęśliwym, żeby dobrze śpiewać. Każde niepowodzenie, smutek czy problemy, odbijają się w głosie. Człowiek wtedy nie ma też chęci do występowania. To jest bardzo wyczuwalne również przez fanów, którzy przecież dobrze nas znają.
- Największym koszmarem śpiewaka jest utrata głosu. Przeżyła pani kiedyś coś takiego?
Czytaj dalej.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień