Alicja Majewska: Nawet kiedy jestem zmęczona, to i tak dziarskim krokiem wychodzę na scenę
„Piosenki Korcza i Andrusa” to tytuł nowej płyty Alicji Majewskiej. Premierze albumu towarzyszy wydanie książkowej biografii piosenkarki i Włodzimierza Korcza. Nam Alicja Majewska opowiada o jurorowaniu w „The Voice Senior”
Właśnie ukazała się pani trzecia nowa płyta w ciągu sześciu lat. Większość artystów z pani pokolenia śpiewa zazwyczaj dawne przeboje. Co sprawia, że pani ma ciągle apetyt na nowe piosenki?
Kontrakt. (śmiech) W 2015 r. podpisałam trzypłytowy kontrakt z koncernem Sony. Zgłaszały się oczywiście inne wytwórnie, ale jakoś tak poszło, że wybrałam akurat tę. Początkowo bardzo się wzdragałam. „Boże, trzy płyty! Skąd wziąć na nie jakieś sensowne pomysły?”. Ja jestem jednak tylko wykonawczynią, a cały ciężar odpowiedzialności za przygotowanie materiału spadł na Włodzimierza Korcza. Postawiłam na niego 47 lat temu - i jak widać miałam nosa. Włodek napisał i zaaranżował wszystkie piosenki oraz znalazł autorów tekstów. Pierwszy album ukazał się w 2016 r., drugi w 2019 i teraz mamy trzeci.
Te nowe utwory utrzymane są w typowej dla pani konwencji klasycznej piosenki.
Włodzimierz Korcz mówi, że pisze „piosenki przedwczorajsze”, a ja nie protestuję przeciwko temu. Śpiewam te piosenki niemal od pół wieku - i ze zdumieniem stwierdzam, że przyjmowane są przez współczesną publiczność nie mniej entuzjastyczne niż w czasach, kiedy powstawały. Kluczem do tego sukcesu jest to, że pisali je dotknięci palcem bożym kompozytorzy i tekściarze. Oczywiście wykonawca też musi się trochę natrudzić, żeby talentem nie odstawać od twórców, ale najważniejsze, żeby identyfikować się z przesłaniem zawartym w tekście i pokochać muzykę, którą się śpiewa. Kiedy są spełnione te dwa elementy, wystarczy tylko znaleźć sposób na właściwą interpretację, a potem to już tylko oczekiwać życzliwej reakcji publiczności.
Kiedy się słucha pani nowych piosenek, to zadziwia, że pani głos brzmi dokładnie jak 40 lat temu. Jak to się robi?
Powiem panu więcej: Włodzimierz Korcz twierdzi, że mój głos brzmi dzisiaj nawet lepiej niż te 40 lat temu. (śmiech) Rzeczywiście - fizjologia mi sprzyja, ale na pewno duże znaczenie ma fakt, że kiedy zaczęłam zarabiać pierwsze pieniądze w zawodzie, to podjęłam naukę śpiewu u właściwej pani profesor, z którą pracowałam do jej śmierci w 1988 roku. Potem rozśpiewywałam się już sama. Ostatnio jednak tak często koncertuję, że nie starcza mi już sił i cierpliwości na wprawki, więc wmawiam sobie, że powinno mi wystarczyć to, co wykonuję na scenie. Czasami tylko dla uspokojenia sumienia poćwiczę trochę w samochodzie na chwilę przed dojazdem do sali koncertowej i już.
A jak pani dba o głos?
Chyba jakoś specjalnie nie dbam, ale kiedy dopada mnie niedyspozycja czy infekcja, biegnę do lekarza i stosuję się do jego zaleceń. Jestem zdyscyplinowaną pacjentką.
Jeśli chodzi o teksty, współpracuje pani ponownie z Arturem Andrusem. Znamy go jako twórcę kabaretowego, tymczasem dla pani napisał bardziej refleksyjne słowa.
W tej jego liryce zawsze jest coś „andrusowego”. Śpiewam na przykład: „O sercu szczerozłotym, o sercu i nadziei/ Ale też trochę o tym, że czasem się nie klei”. W tych piosenkach jest szereg takich wdzięcznych sformułowań.
A jak doszło do państwa współpracy?
Zawdzięczam to też Włodzimierzowi Korczowi. Kilkanaście lat temu obaj panowie pracowali przy telewizyjnym programie kabaretowym „Kraj się śmieje”, który był realizowany w Krakowie. To na jego potrzeby Włodek napisał muzykę do „Piłem w Spale, spałem w Pile”. Potem Artur przepięknie zapowiedział w Opolu mój duet ze Zbyszkiem Wodeckim i poprowadził mój i Włodka telewizyjny benefis. Nasze drogi ciągle się więc krzyżowały. W końcu Włodek wpadł na pomysł, aby Artur napisał wszystkie teksty na moją kolejną płytę.
Przy okazji jej premiery ukazuje się też książka opowiadająca o 47 latach współpracy pani z Włodzimierzem Korczem, której autorem jest właśnie Artur Andrus - „Koneserzy kolejnego dnia”.
Miałam wcześniej parę propozycji wydania mojej biografii, nigdy jakoś jednak nie miałam poczucia, że jestem tak ważną osobą, żeby o mnie książki pisać. Kiedy w końcu padł pomysł, aby to było o nas obojgu, a napisać miałby Artur Andrus, od razu weszłam w ten projekt w ciemno, bo wierzyłam, że będzie to książka zabawna, żartobliwa, z elementami biografii, ale nie wprost. Włodkowi bardzo się spodobało, że za książkę i teksty na płytę będzie odpowiadał ten sam autor - dlatego przekonał wytwórnię i wydawnictwo do tego pomysłu. Artur początkowo chętnie się zgodził, ale potem nagle zaczął mieć wątpliwości, bo przypomniał sobie, że kiedyś taką autorską płytę napisał dla mnie Wojtek Młynarski. W swojej skromności nie wiedział, czy jemu wypada tak się porównywać do legendy. Na szczęście pokonał te opory i udowodnił, że potrafi nie tylko rozbawiać, ale i wzruszać piękną liryką. W efekcie mam na płycie piosenki trochę zadumane, trochę wzruszające oraz te najbardziej „andrusowe”, czyli śmieszne.
No właśnie: jest tu i humor, choćby w „Szalonej krewetce”.
Początkowo nie wiedziałam, czy dam radę zaśpiewać taką purenonsensowną piosenkę. Kiedyś realizowano w telewizji polskiej program kabaretowy, w którym publiczność miała za zadanie wymyślić temat na szlagwort nowej piosenki. Tak też się stało - i widzowie rzucili hasło: „Szalona krewetka”. Tekst miał napisać Artur, muzykę Włodek, a wykonać Zbigniew Wodecki. Piosenka powstała niemal z dnia na dzień. Skąd autorowi tekstu przyszły do głowy takie zabawne skojarzenia - nie mam pojęcia. Zbyszek, jak to Zbyszek, zaśpiewał brawurowo. Można to obejrzeć na YouTube. Potem zresztą Artur sam wykonał tę piosenkę na swojej płycie. I teraz Włodek wymyślił, żebym i ja zaśpiewała tę „Szaloną krewetkę”. Niektórzy twierdzą, że to dźwignęłam. (śmiech) Jest tam co pośpiewać, są długie dźwięki, więc się trochę popisuję. W tekście z kolei są wariactwa, jakich w życiu do tej pory nie śpiewałam. Na szczęście mam trochę dystansu do siebie, więc jakoś to poszło.
Ciągle wspominamy tu Włodzimierza Korcza - bo to już 47 lat, od kiedy państwo zaczęli stałą współpracę. Na czym polega to wyjątkowe porozumienie między państwem?
Cóż: z mojego punktu widzenia to złapałam pana Boga za nogi! W 1975 r. przyszło mi śpiewać w Opolu w koncercie „Debiutów” piosenkę Jerzego Derfla i Ireneusza Iredyńskiego „Bywają takie dni”. Kiedy wracaliśmy z mężem z tą piosenką z radia do Teatru na Targówku, zabraliśmy do samochodu Włodzimierza Korcza. Zapytaliśmy go przy okazji, czy nie zaaranżowałby dla mnie tego utworu. Zgodził się - i była główna nagroda. Spora w tym jego zasługa, co bardzo docenił kompozytor. Kiedy potem byłam zapraszana do udziału w różnych programach telewizyjnych, zawsze dzwoniłam do Włodka, żeby napisał, zaaranżował, pomógł w interpretacji i potem z reguły był sukces, więc się go uczepiłam i trzymam do dzisiaj. W międzyczasie dzięki niemu zaistniały inne wykonawczynie: Edyta Geppert, Danusia Błażejczyk, Kasia Skrzynecka. Pisał wiele piosenek dla świetnych wykonawców. Miałam więc świadomość, że gdybym się nie sprawdziła, nie zapraszałby mnie do śpiewania nie tylko piosenek, ale i pieśni oratoryjnych. Bo śpiewałam już w jego sześciu oratoriach i w wielu innych dużych przedsięwzięciach muzycznych. Czyli chyba nie żałuje, że kiedyś uwierzył w moje możliwości.
W jednym z wywiadów powiedziała pani o panu Włodzimierzu: „Ma opinię tyrana”. Jak sobie pani z tym radzi?
Włodek jest wykształconym klasycznie instrumentalistą. Kiedy więc czasem się żalę: „To za trudne dla mnie”, on ma natychmiastową odpowiedź: „To trzeba poćwiczyć!”. No i faktycznie: próbuję raz, drugi, trzeci - i w końcu wychodzi. Pianiści muszą przecież latami ćwiczyć, żeby muzyka im weszła w palce. Piosenkarze na ogół oczekują szybkich efektów i nie zawsze chce im się żmudnie pracować przy każdym szczególe. Wiem to po sobie.
Piosenki pana Włodzimierza mają opinię trudnych do zaśpiewania. To prawda?
Niektóre tak. Szczególnie trudne są jego utwory oratoryjne: wymagają dojrzałości artystycznej, dobrej emisji, właściwie wszystkiego tego, czym powinien dysponować śpiewak klasyczny. Czasami dostaję coś naprawdę trudnego do śpiewania, więc mówię: „Włodek, ja tego przecież nie potrafię!”. „Poćwiczysz, to się nauczysz” - słyszę w odpowiedzi. I oczywiście Włodek ma rację. (śmiech) Wielu jest piosenkarzy starszego i młodszego pokolenia, którzy doceniają możliwość tego rodzaju pracy. Takiego cyzelowania tego, że może być lepiej. Włodek potrafi wyciągnąć z wykonawcy wszystko, co w nim najlepsze.
Iskrzy czasem wtedy między państwem?
Oczywiście. Bo Włodek nie głaszcze po główce i nie mówi: „Alu, świetnie śpiewasz”. Nie zawsze też bywa w pracy przesadnie uprzejmy, dlatego nieraz dochodzi do prawdziwych scysji. Kiedy chce mi uświadomić jakiś błąd czy manierę, robi to w sposób impulsywny i to może być czasem irytujące. Generalnie jednak dobrze na tym wychodzę. (śmiech)
Ma pani wypełniony kalendarz koncertowy bardziej niż niejeden zespół rockowy czy popowy. Co panią tak pociąga w występach na żywo?
Lubię to, że ciągle chcą mnie słuchać i oglądać. (śmiech) To, że jest na nas zapotrzebowanie. Bo koncerty to wymierny wyraz zapotrzebowania. A występujemy w dużych salach, jak ICE Kraków czy Narodowe Forum Muzyki we Wrocławiu. Ludzie kupują bilety, a ja tylko odstukuję w niemalowane drewno, żeby dalej tak było. To niezwykle cenne.
Te ciągłe podróże samochodem po Polsce nie są dla pani uciążliwe?
Naturalnie, że są. Teraz ukazała się płyta i książka, mam więc mnóstwo obowiązków promocyjnych. Jestem więc zagoniona i czuję się bardzo zmęczona. Ale cóż: jak trzeba, to trzeba. Czasem łyknę jakieś lekarstwo na wzmocnienie i robię swoje. Poczucie obowiązku sprawia, że nawet kiedy jestem najbardziej zmęczona, to i tak dziarskim krokiem wychodzę na scenę. A potem po koncercie słyszę: „Pani Alicjo, skąd pani ma tyle energii!”. Tak działa właśnie poczucie odpowiedzialności. Kiedy wiem, że ktoś kupił bilet i czeka na mnie od kilku miesięcy, to jak mogę dopuścić, by wyszedł z koncertu rozczarowany? Dzięki temu mam wśród słuchaczy całe grono młodych ludzi. To wszystko dźwiga człowieka.
Nie brakowało pani u boku pana Włodzimierza, kiedy zasiadała pani w fotelu trenerki „The Voice Senior”?
Pewnie że brakowało. I to bardzo. Ale oczywiście dzieliłam się z nim na gorąco moimi wrażeniami. Przygotowując niektóre wykonania, nawet opierałam się na jego opinii. Kiedy podejmowałam jakąś decyzję, potem pytałam go, co o tym sądzi. Ale przez to, że pracujemy ze sobą już tyle lat, podobnie odczuwamy muzykę i mamy podobny gust. Na ogół podoba się nam to samo lub widzimy te same mankamenty.
Świetnie pani odnalazła się w tym telewizyjnym show. To zasługa pół wieku spędzonego na estradzie?
Jurorowanie w telewizyjnym programie to zupełnie inna sytuacja niż występy na scenie. Ja mam jednak dystans do swojego zawodu. Chociaż czasami dowiaduję się, że rzecz tak ulotna jak piosenka może dla niektórych ludzi być bardzo istotnym elementem w pogoni za uciekającym poczuciem radości życia, wiem, że są rzeczy ważniejsze od śpiewania. Przecież tak naprawdę najważniejsze jest to, żeby nie było wojny i żeby mieć co jeść. Piosenka ma drugorzędne znaczenie. Podobnie było z tym jurorowaniem. Nie podchodziłam do tego tak zupełnie na serio, lubiłam więc rozładowywać napiętą atmosferę, tu opowiedzieć jakąś anegdotkę, a tam - z czegoś zażartować. Starałam się też unikać schematów obowiązujących w tego rodzaju programach: tu się strasznie chwali, a tu się płacze. Nie chciałam w to wchodzić i mam nadzieję, że się udało.
Bardzo pani przeżywała występy swych podopiecznych?
Najtrudniejsze były te momenty, kiedy musiałam wyeliminować kolejnego uczestnika. Ale na tym te programy polegają. Na pewno więc są też rozczarowania. Niby się mówi, że to „przygoda”. Tymczasem jeden z moich podopiecznych powiedział: „My bierzemy udział w konkursie. Przygoda przygodą, ale każdy chce wygrać”. Kiedy więc ktoś odpadał z programu, to na pewno było mu przykro.
Jurorzy też rywalizują ze sobą w takim show?
Ja tego tak nie postrzegam. Przecież tak naprawdę to nie nasza zasługa, że ktoś reprezentuje taki, a nie inny poziom. A zwycięzca jest wybierany przez telewidzów za sprawą SMS-ów. Czasem ktoś nie prezentuje najwyższego poziomu artystycznego, a zyskuje sympatię i wygrywa. Odnoszę wrażenie, że w tych programach za bardzo się podkreśla rolę jurorów. Ja wolałabym, żeby traktowano nas tylko jako atrakcyjne tło dla głównych bohaterów. To niby tylko niuans, ale w moim przekonaniu istotny.
Ale widzowie polubili pani przekomarzanie się z Marylą Rodowicz.
Oczywiście mamy świadomość, że to jest atrakcyjne dla widzów. Dlatego żartowaliśmy sobie często - ale bez żadnych złośliwości. Przypomniałam sobie raz historyjkę sprzed lat, kiedy to na próbę przed festiwalem Opolu z zespołem Partita, w którym wtedy śpiewałam, przyszła Maryla Rodowicz. Miała na sobie supermodne buty, kupione gdzieś za granicą, na grubej platformie, z różnokolorowej skóry. Takich u nas wtedy nie było! Widząc nasze omdlałe z zachwytu spojrzenia, Maryla wspaniałomyślnie pozwoliła nam je przymierzyć. Opowiedziałam w stosownym momencie tę historię, świadomie dla zbudowania napięcia, rozpoczynając słowami: „Jest coś, czego nigdy ci Marylko nie zapomnę”. Piotr Cugowski, myśląc, że szykuje się jakaś jatka werbalna, zaczął rozładowywać sytuację: „Dziewczyny, no nie teraz, nie tu!”. A ja przygotowałam sobie tylko taką anegdotkę, żeby widzów rozbawić.
Szkoda, że nie zobaczymy pani w nadchodzącej edycji „The Voice Senior”. Co się stało?
Zadecydowały różne powody. Realizacja programu przypadła niestety na okres pracy nad moją płytą i książką. Trudno byłoby mi podołać jednemu i drugiemu. Jestem jednak zaprzyjaźniona z programem i w finałowym odcinku zaśpiewam piosenkę z nowego albumu - „Koneserzy kolejnego dnia”.
Jeśli dzisiaj zaczynałaby pani swoją karierę, zgłosiłaby się pani do takiego telewizyjnego talent-show?
A skądże znowu! Te programy są bardzo trudne dla uczestników. Tam z tygodnia na tydzień trzeba przygotowywać nowe numery, co wymaga nie tylko talentu i umiejętności, ale też ogromnej siły psychicznej i fizycznej. Ci ludzie muszą więc być bardzo zdeterminowani. Ich sukcesy okupione są ogromnym stresem. To nie dla mnie.
No a festiwale w Opolu, Sopocie czy nawet Zielonej Górze nie były kiedyś tym samym?
Gdzieś trzeba było pokazać światu, co nam w duszy gra. I od tego były te festiwale. Mnie jednak od początku ktoś musiał wyciągać za rękę. Sama bym się do tego Opola w 1975 roku nigdy nie wybrała. Wcześniej śpiewałam tam z zespołem Partita chórki dla innych wykonawców. Pracy było tyle, że w końcu głos mi zaczął wysiadać i musiałam zrezygnować. Mój mąż uważał jednak, że ładnie śpiewam i wysłał moje CV do komisji opolskiej. Komisja klepnęła - i pojechałam na festiwal. Sama pewnie po tych swoich studiach pedagogicznych pracowałabym raczej w jakiejś organizacji pomocowej.
Kiedy poczuła pani, że śpiewanie to pani powołanie?
W całej mojej karierze nigdy nie było momentu, w którym wykonywanie przeze mnie tego zawodu stanęłoby pod znakiem zapytania. Tylko podczas stanu wojennego nie śpiewałam przez kilka miesięcy, bo bojkotowaliśmy media państwowe. Poza tym okresem nie było miesiąca, kiedy nie miałabym jakiegoś koncertu. Śpiewałam, od kiedy sięgam pamięcią. Z jednej strony marzyłam, żeby występować na scenie i „od stałych wielbicieli wciąż dostawać listy, róże”, jak napisała Magda Czapińska w piosence „Być kobietą”, ale z drugiej nie wierzyłam, że to mi się uda. Z biegiem lat zaczęłam powoli oswajać się z myślą, że chyba się udało, a niedawno zaczęło do mnie docierać, że oprócz śpiewania w tej chwili niewiele więcej potrafię, więc to chyba rzeczywiście musiało być moje powołanie
W czym tkwi sekret pani nieustannej popularności?
Zawdzięczam to niewątpliwie pracy z Włodkiem Korczem. Przed podpisaniem wspomnianego kontraktu z Sony, przez 19 lat nie wydałam żadnej płyty z nowym repertuarem piosenkowym. Były kolędy, oratoria, składanki, ale premierowych nagrań nie było. Nie było bowiem nad nami żadnego bata. Mimo to cały czas pracowaliśmy twórczo. A ja to sobie niezwykle cenię w moim zawodzie. Kocham próby, uczenie się nowego materiału, dochodzenie do czegoś. To są ogromne emocje i wielka satysfakcja. Szczególnie w tych oratoriach Włodka - choćby śpiewanie na głosy. Dzięki koncertom kolędowym mogłam śpiewać ze Zbyszkiem Wodeckim, a nawet z Andrzejem Zauchą. Poznać z bliska tych dwóch facetów - to było dla mnie wielkie szczęście. I praca z Włodkiem dawała mi nieustanną możliwość takich spotkań. Dzięki temu ciągle się rozwijałam i dążyłam do dojrzałości artystycznej. Ta popularność, którą się cieszymy z Włodkiem, jest też w dużym stopniu efektem naszej rzetelności w wykonywaniu zawodu. Ja bym się sama na festiwal nigdy nie zgłosiła, ale kiedy dostaję takie zadanie, podchodzę do tego niezwykle poważnie i staram się je jak najlepiej wykonać. A ludzie to doceniają. Nigdy nie korzystam z żadnych playbacków. Całe lata śpiewałam recitale tylko z fortepianem, dopiero od dziewięciu lat towarzyszy mi też kwartet smyczkowy, a ostatnio w dużych salach nawet jeszcze bardziej powiększony skład.
Ważne jest też to, że cały czas emanuje pani pozytywną energią. To widać na koncertach i w telewizji. Skąd pani ją czerpie?
Nie wiem. Posługując się tytułem książki, którą Artur Andrus o nas napisał, to jestem „koneserką następnego dnia”. To oczywiście nie jest tak, że jestem w nieustannej euforii. Mam różne trudne momenty w życiu artystycznym i osobistym. Jestem zmęczona, czasem choruję, przecież dotyka to każdego z nas. Ale z natury mam pozytywne nastawienie do ludzi i do życia. W moim przypadku ta przysłowiowa szklanka jest zawsze do połowy pełna. Ale jak tu mieć negatywne nastawienie, kiedy na tym etapie kariery, sale podczas naszych koncertów, są cały czas pełne? To daje ogromnego powera.
A jak pani odpoczywa?
Ostatnio w ogóle nie mam kiedy odpocząć. Ale to nie jest w porządku. Dlatego założyłam sobie, że w drugiej połowie stycznia, po serii kolędowych koncertów, znajdę czas dla siebie. Nowe propozycje występów ciągle padają na mojego maila - bo nie mam menedżera i sama się tym zajmuję. Do tego ciągle coś dzieje się nie tak: a to piec do ogrzewania nawalił, a to złapałam COVID. Mam więc postanowienie noworoczne: żeby odpocząć w drugiej połowie stycznia, a potem znowu w lecie. Obiecuję sobie też, że w przyszłym roku będę asertywniejsza, jeśli chodzi o przyjmowanie kolejnych zamówień koncertowych. I wtedy troszeczkę odpocznę.
Artur Andrus, Alicja Majewska, Włodzimierz Korcz: „Koneserzy kolejnego dnia”,
wyd. Wielka Litera, Warszawa 2022