Wszystko może się stać - to tytuł pierwszej płyty Alicji Majewskiej od 19 lat. Z tej okazji artystka opowiada nam o piosenkach i najważniejszych chwilach ze swej dotychczasowej kariery
Tytuł Pani najnowszej płyty jest bardzo znaczący. Wierzy Pani, że wszystko się może stać?
Oczywiście. Ta płyta jest najlepszym tego przykładem. Poprzednią wydałam aż dziewiętnaście lat temu! Kto by pomyślał, że jeszcze nagram nową? Dziewiętnaście lat to szmat czasu! Oczywiście bardzo dużo koncertuję, mam szeroki repertuar - ale też świadomość, że drugiego „Żagla” już nie wypromuję. Jednak co jakiś czas budziło się we mnie przekonanie, że powinnam nagrać coś nowego. Aż tu nagle, po sukcesach opolskich same zgłosiły się do mnie dwie firmy fonograficzne. I wybrałam Sony.
Mówiąc o opolskich sukcesach, ma Pani na myśli ubiegłoroczne koncerty z okazji 50-lecia festiwalu i 90-lecia Polskiego Radia. Wszyscy się Panią zachwycili, a niektórzy dopiero odkryli.
No właśnie: odkryli po czterdziestu latach mojego śpiewania! Czyż nie wszystko może się stać? Podpisano ze mną po festiwalu umowę z konkretnym terminem wydania płyty, a ja... nie miałam ani jednej nowej piosenki (śmiech).
Ale miała Pani kompozytora, z którym stale współpracuje i koncertuje.
Tak, na szczęście. I na szczęście on jest kompozytorem, dla którego najlepszą weną jest właśnie termin. Poznałam go w dniu, kiedy urodził się jego syn Kamil, dzisiaj już dorosły mężczyzna.
Jako magister andragogiki miała się Pani zajmować oświatą dla dorosłych.
W tym samym 1972 roku zdobyłam uprawnienia do wykonywania zawodu artysty estradowego i obroniłam pracę magisterską na Wydziale Psychologii i Pedagogiki UW, po drodze zawalając rok studiów przez śpiewanie. Pojechałam na trasę koncertową do ZSRR, która wydłużyła się z miesiąca do pół roku. Zaczęłam już zarabiać pierwsze pieniądze. Pamiętam, że kupiłam sobie wtedy włoskie okulary za 600 złotych i białe pończochy (śmiech). Było we mnie jakieś rozdarcie i miałam nadzieję, że może los za mnie zdecyduje.
Ale przecież śpiewała Pani od dziecka.
No tak, jak prawie każdy, komu przyszło później żyć ze śpiewania. Od dziecka miałam też skłonności do emocjonalnego, dramatycznego repertuaru. Śpiewałam „Serce matki” albo „Gdzie jest mój dom prawdziwy”. A z Partitą to była cudowna przygoda estradowa, ale i solidny warsztat muzyczny. Zdarzały się jednak koncerty, w czasie których musieliśmy zaśpiewać aż czterdzieści chórków, bo towarzyszyłyśmy wszystkim solistom. I wtedy po prostu zaczął mi wysiadać głos. Pierwszy lekarz, który mnie badał i zobaczył moje gardło, zapytał od razu, czy mam inny zawód, bo nie pociągnę z tym śpiewaniem.
Pani jednak nie zdała za wygraną.
Czasem już byłam tego bliska. Pamiętam taką trasę w czasie kolarskiego Wyścigu Pokoju, kiedy Urszula Sipińska rozstała się z Piotrem Figlem, a ja - z Partitą. Antek Kopff, szef muzyczny Partity, strasznie na nas wrzeszczał, mnie okropnie bolało gardło, czułam się po prostu fatalnie, więc z jakiegoś enerdowskiego miasta zadzwoniłam w przypływie impulsu do męża, Janusza Budzyńskiego, żeby mu się trochę wyżalić. A on mi odpowiedział: „Jest w tym mieście dworzec kolejowy? Wsiadaj w pociąg i wracaj do Warszawy”. Tak się skończyła moja przygoda z Partitą.
Kiedy uwierzyła Pani, że zostanie piosenkarką?
Na początku może nie uwierzyłam, ale zapragnęłam. Przez studia radiowe i telewizyjne i nagrania. Tam połknęłam bakcyla, więc po odejściu z zespołu wokalnego nie szukałam pracy w oświacie, ale poszłam zdawać egzamin do teatru muzycznego, kiedyś Na Targówku, dzisiaj Rampa.
Czy to prawda, ze debiutowała Pani jako Ordonka?
Tak, to był mój debiut solowy. Reżyser Ryszard Kubiak robił program telewizyjny z piosenkami Hanki Ordonówny. Zorganizowano casting, chociaż wtedy tak się to nie nazywało. Bardzo lubiłam piosenki przedwojenne i solidnie się przygotowałam, miałam nawet zajęcia z legendą kabaretu przedwojennego - Ludwikiem Sempolińskim. Zaśpiewałam i zaangażowali mnie. W tym programie brały udział największe gwiazdy: Rena Rolska, Barbara Rylska, Jadwiga Barańska czy Halina Kunicka. Płakałam wtedy mężowi, że nie dam rady, nie uniosę tego. Ale okazało się, że to był mój wielki sukces.
W tym programie zobaczył Panią Mariusz Walter i zamówił nagranie trzech piosenek retro, które nadawano potem w telewizji na dobranoc.
To były początki Studia Dwa, niezwykle popularnego programu telewizyjnego. Ponieważ piosenki się spodobały, Mariusz Walter zaproponował mi nagranie całego recitalu.
Walter umiał wyławiać przyszłe gwiazdy.
To prawda. Dzięki tym piosenkom zakwalifikowano mnie do koncertu „Debiutów” w Opolu w 1975 roku. Dostałam do zaśpiewania poetycką piosenkę Jerzego Derfla z tekstem Ireneusza Iredyńskiego - „Bywają takie dni”. Mój mąż poprosił Włodka Korcza, żeby ją zaaranżował - i tak zaczęła się nasza współpraca, która trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Dostałam główną nagrodę. Za kulisami podszedł do mnie Wojciech Młynarski, dał mi jakąś wskazówkę artykulacyjną i powiedział: „Słuchaj wujka, a będzie dobrze, jesteś piosenkarką do tańca i do różańca”.
Kilka lat później zaśpiewała Pani w Opolu „Jeszcze się tam żagiel bieli”, napisaną przez Korcza i Młynarskiego. To dopiero był sukces!
I wtedy także ważną rolę odegrał Mariusz Walter. Reżyserował ten koncert i powiedział Włodkowi Korczowi, że coś mu w tej piosence nie gra, bo ma wrażenie, jakby ktoś, jadąc samochodem, z pierwszego biegu przechodził od razu na piąty. Włodek pojął metaforę i dokonał zmian w aranżacji. Skutecznych, bo dostałam drugą nagrodę. Walter nie zgodził się wtedy także na planowany dla mnie kostium, czyli białą, nobliwą, lnianą sukienkę, którą zaproponowała scenografka Teresa Rużyłło. Powiedział, że w takim stroju to mogłabym iść do komunii świętej, a tu mamy dramatyczną piosenkę. Zaśpiewałam więc w swoim prywatnym kostiumie, który w nocy wykańczały pośpiesznie krawcowe. A w białej sukience zaśpiewała... Ewa Bem.
„Żagiel” to Pani najważniejsza piosenka?
Z pewnością tak. Nawet pierwsza żona Janusza - ja byłam trzecią - powiedziała mi, że po tym, jak usłyszała „Żagiel” w Opolu, będzie do mnie mówiła na znak szacunku - pani Majewska.
Włodzimierzowi Korczowi zawdzięcza Pani także Wojciecha Młynarskiego. Napisali dla Pani wiele pięknych piosenek.
Niestety, ale na mojej nowej płycie „Wszystko się może zdarzyć” nie ma tekstu Wojciecha Młynarskiego. Jest chory, ale wierzę, że jeszcze dostanę od Wojtka piękny nowy tekst.
Na nowej płycie znalazły się kompozycje Włodzimierza Korcza. Któreś z nich są szczególnie Pani bliskie?
Wszystkie! Są tak różne stylistycznie, a te teksty są takie - myślę - jakie przystoi śpiewać dojrzałej piosenkarce, która czuje się bezpiecznie, podpierając się dobrą literaturą. Stąd: Gałczyński, Waligórski, Groński, Sikorowski, Cygan, Andrus, Tomasz Misiak - autor znaczącej w moim repertuarze piosenki „To nie sztuka” oraz Monika Partyk, krakowska poetka, autorka piosenki tytułowej.
Na płycie ma Pani znanych gości. Takich jak Andrzej Sikorowski.
Kraków zawsze był mi bliski, a poza tym dla mnie Kraków to takie wielkie postaci polskiej piosenki jak Ewa Demarczyk, Marek Grechuta, Andrzej Zaucha, Zbyszek Wodecki, Grzegorz Turnau, grupa Pod Budą. Andrzej Sikorowski to jeden z niewielu już poetów piosenki. I jest coś szczególnego w tym, że śpiewający poeta napisał koleżance piosenkarce: „A ten płomyk daleko w zamieci, to piosenka co po nas zostanie”.