Alina Kamińska, aktorka Teatru Bagatela: Wreszcie wiem, kim jestem. I gdzie jestem
Nie sądziłam, że nam ktokolwiek uwierzy. Bałam się, że usłyszę: Dlaczego kłamiesz, to wcześniej ci się podobało, a teraz nie? - mówiła mi półtora roku temu Alina Kamińska, jedna z aktorek, które oskarżyły Henryka Jacka Schoena, dyrektora Teatru Bagatela, o mobbing i molestowanie. Dziś, tuż przed świętami Wielkanocy, rozmawiamy ponownie. Tyle że jest to całkiem inna rozmowa i całkiem inna Alina.
Dobrze pani brzmi.
Mocno i pewnie? Tak, bo dziś wreszcie wiem, w jakim miejscu jestem i to miejsce niezmiernie mi się podoba.
Jest pani silniejsza?
Odważniejsza, z większym szacunkiem traktuję samą siebie. Już wiem, jak istotne jest, by kochać najpierw siebie, kiedy chcemy coś dać innym. Doceniłam też autonomię. Potrafię powiedzieć: to mi się nie podoba, ten żart mnie nie śmieszy, nie odpowiada mi. Wiele się zmieniło.
Takie historie jak pani potrafią zniszczyć albo ocalić życie. Pani bała się, że ujawnienie mobbingu zakończy pani karierę.
Miałam tego całkowitą świadomość, kiedy podejmowałam decyzję, że zostanę twarzą tej trudnej opowieści. Po drugiej stronie odwagi, którą w sobie wówczas znalazłam, był także strach, że jej konsekwencje wykluczą mnie z zawodu, a może w jakimś stopniu położą się również cieniem na moim życiu osobistym. Nie zaprzeczę, że w głowie miałam wówczas pytanie: kto zatrudni aktorkę, która będzie kojarzyć się z taką historią? Ale już wtedy nie traktowałam tego negatywnie. Miałam świadomość, że proces, który zapoczątkowałyśmy, musi się odbyć. Gwałtowny przebieg wydarzeń nie był przez nas zamierzony, ale dziś widzę, jak ważny w swoich skutkach. Proszę tylko zobaczyć, co dzieje się obecnie w świecie aktorskim, w ogóle w świecie sztuki. Nie chcę absolutnie przypisywać nam roli osób, które zapoczątkowały dyskusję o granicach i uruchomiły proces zmian środowiskowych, ale na pewno w jakimś stopniu dołożyłyśmy się do tego.
Nie mam wątpliwości. Psycholog Natalia de Barbaro, z którą rozmawiałam między innymi i o tej sprawie, powiedziała: Jestem przekonana, że dziś, w tym mieście, jest kilkudziesięciu panów, którzy dzięki sytuacji w teatrze Bagatela powstrzymali się przed przekroczeniem granic - bo przestraszyli się, że któregoś dnia zobaczą w gazecie swoje zdjęcie.
Wpisałyśmy się niejako w proces walki kobiet o swoje prawa i godność. O to, by nas wreszcie społecznie uważnić, a nie unieważniać. Próbujemy to robić od setek lat i to na całym świecie - wystarczy przypomnieć działania sufrażystek, czy odwagę tych z nas, które walczyły, by móc studiować na uniwersytetach, sięgać po wysokie stanowiska. Upominamy się także o równe zarobki. Wdzieramy się w świat, przynależny dotychczas mężczyznom z dużym trudem, oporem. Pojawiła się akcja #MeToo i wiele innych. To jest niezwykle ważne przewartościowanie reguł tego świata, a teraz i naszego środowiska, gdzie przekraczanie granic było czymś niemalże normalnym.
Mobbing pod przykrywką artyzmu?
Przemocowość jest w pewnej mierze wpisana w polski system społeczny, a szczególnie w sposób pracy z aktorem. Korzystał z niej chociażby Grotowski. Przekonanie, że upodlenie, dotarcie do najniższych instynktów, rozgrzebywanie siebie przyniesie najlepszy efekt artystyczny, jest jednak niebezpieczną operacją na żywym człowieku i jego emocjach. Dziś się od tego odchodzi, a światowe teatry wprowadzają nowe standardy pracy z aktorem. Dla mnie wzorem jest londyński The Royal Court Theatre, który ma świetny kodeks etyczny. Zgadzam się z nim w stu procentach. Wprowadzenie takich zasad ustala jasno, co można, a czego nie. Proszę posłuchać fragmentu: „Sala prób musi być bezpiecznym miejscem, chociaż sztuka jest przestrzenią odwagi”; albo: „Weź odpowiedzialność za swoją władzę”. W tym właśnie zawiera się to, o co walczyłyśmy. Nie tylko o swoją prywatną godność i prawa, ale o całość tego, co przez lata nas, kobiety sztuki, spotykało.
Przytacza pani fragment o władzy. Są takie badania, które pokazują, że w Polsce wciąż panuje dość silne przekonanie, że niektórym wolno więcej ze względu na pozycję czy prestiż wykonywanego zawodu. Tak jest?
Nie generalizowałabym, choć w naszej sytuacji tak właśnie było. Zdarza się jednak, że i pracownik jest mobberem. Ważne, by to, co dzieje się teraz w środowisku ewoluowało, stało się początkiem trwałych zmian. Oczywiście są już pierwsze ważne kroki w tym kierunku. Prawie wszyscy pracownicy kultury przeszli szkolenia antymobbingowe, niemal każdy teatr ma dziś regulacje w tym zakresie i pracownik najczęściej już wie, do kogo w sytuacji naruszenia zasad może się zwrócić. Może właśnie dzięki takim działaniom osoby mające władzę w zależnościach zawodowych już jej nie wykorzystują tak często lub są bardziej świadome tego, co jest przekraczaniem granic drugiego człowieka i prawa. Moim marzeniem jest, by w placówkach kultury powstały kodeksy etyki na wzór londyńskiego, które byłyby dopełnieniem przepisów antymobbingowych. Dzięki nim moglibyśmy pracować bezpiecznie i we wzajemnym szacunku. Oczywiście, nie jest tak, że nie spotykamy się ze sprzeciwem wobec tego procesu. Niektórzy uważają, że zmiany zabiją spontaniczność w zawodzie, stłamszą lub ograniczą wolność twórczą.
A pani jak uważa?
Myślę, że samo życie to sobie ułoży i że fala już płynie. We mnie nie ma zgody na to, by łamać godność drugiej osoby, by na próbach używać wyzwisk, poniżać, budzić zamierzony strach. W Niemczech, Skandynawii czy Wielkiej Brytanii w światowych produkcjach filmowych są już na przykład specjalni koordynatorzy scen intymnych. Oczywiście to nie policjanci obyczajowi czy cenzorzy, ale osoby przygotowane do tego, by zadbać o komfort wszystkich zaangażowanych w projekt czy wydarzenie, asystować im i współtworzyć takie sceny. Nadal będziemy operować wszystkimi aspektami ludzkiego życia, miłością i seksem, bez tego tworzylibyśmy sztuczną, nieprawdziwą rzeczywistość.
Czasami ciężko wyznaczyć te granice.
Zgadza się, bo każdy ma swoje osobiste. Jedna kobieta może powiedzieć na przykład, że jej nie przeszkadza, kiedy staje nago przed reżyserem, druga już ma prawo na to się nie zgodzić. Zwłaszcza, jeśli to nic nie wnosi do sztuki, niczemu nie służy. Trzeba dawać drugiej osobie przestrzeń do odczuwania swojej godności. Oczywiście nie chodzi też o to, by tworzyć fundamentalne zakazy, sztywne lub nierealne zasady, ale o zapewnienie ochrony. Nasi niektórzy pedagodzy prawdopodobnie byli w jakimś stopniu nauczeni przemocowości w trakcie studiów, ich granice zostały już przekroczone, kiedy wchodzili w zawód. I potem ponieśli to dalej, ucząc w bardzo podobny sposób, łamiąc świadomie lub nieświadomie młodych ludzi. A ci pozwalają później swoim dyrektorom i reżyserom na nieetyczne traktowanie tylko dlatego, że uważają to już za zawodową normę. To efekt kuli śnieżnej, który na szczęście udało się przerwać. Jesteśmy zatem w historycznym momencie, jeśli chodzi o środowisko artystyczne.
Nie było łatwo, spotkałyście się z falą hejtu.
Tak, jak dziś spotykają się z nią młodzi ludzie, którzy mówią o mobbigu na uczelniach. To, jak te półtora roku temu nie zostałyśmy zrozumiane, fakt, że podważano naszą historię bez żadnej refleksji, pokazuje, jak dużo jeszcze jest do zrobienia. Był taki moment, że nie umiałyśmy sobie z tym poradzić. Dopiero nasza terapeutka uświadomiła nam, że hejt nie dotyczy nas personalnie, nie może obarczać. Że to bezmyślna, okrutna i bezinteresowna krytyka, której dziś doświadczamy w każdej dziedzinie życia. Musiałam wiele zrozumieć i przepracować w tej walce o siebie.
Wspomniałyśmy, że sprawa o mobbing nie wykluczyła pani z zawodu. Wykluczył panią za to covid. Jak pani sobie poradziła?
Zamknięcie teatrów było dla wielu z nas ogromnym dramatem. Ten zawód jest specyficzny. Niełatwo nam szybko przebranżowić się, dokształcić, a bez tego mogliśmy co najwyżej rozwozić pizzę. Tyle, że mamy też 40, 50, 60 lat, wiele jest małżeństw aktorskich z dziećmi i kredytami na głowie. Poza tym nie sposób artyście znaleźć szybko inne źródło utrzymania. Poczuliśmy się osamotnieni, nierzadko pozbawieni nawet minimalnego dochodu za to, co udostępnialiśmy w sieci na początku pandemii. Dziś, po roku covidowej rzeczywistości zainteresowanie tą formą kontaktu z widzem jest zresztą zdecydowanie mniejsze. Ludzie wolą wyjść na rower lub włączyć sobie Netflix. Nie dziwi mnie to, bo teatr to sztuka obecności, przepływu energii, to realne bycie razem. Niestety, to wszystko może skończyć się zamknięciem niektórych instytucji kultury. Sytuacja jest patowa i chyba nie doświadczyliśmy podobnej od czasu II wojny światowej.
W tej ciężkiej sytuacji los się jednak do pani uśmiechnął.
Był maj, kiedy dostałam zaproszenie na casting do TVN-owskiego serialu pt. LAB. I udało się go wygrać! Gram Marię Szajner, naczelnik wydziału kryminalnego. Jestem silną, zdecydowaną i konkretną szefową, ale też ciepłą i empatyczną kobietą, kiedy trzeba. Za nami pierwsza transza, za chwilę zaczynamy drugą. To codzienny serial, który już można oglądać. Tak, nie mogę zaprzeczyć, że moja rzeczywistość absolutnie się zmieniła. Zmieniła na lepsze. Jestem aktorką dojrzałą, a w tym zawodzie dla kobiet istnieje, czy - mam nadzieję - istniał magiczny próg wieku 40-45 lat. Później co najwyżej mogłyśmy czekać na role babć, których i tak jest niewiele w sztukach. Mam nadzieję, że aktorki dojrzałe staną się bardziej atrakcyjne dla kinematografii i teatru. Tak więc dla mnie, osoby która jest na scenie 30 lat, fakt otrzymania roli, w dodatku takiej, w której mogę się spełnić sprawia, że czuję się w tym zawodzie wreszcie na miejscu. Wolna. Odkrywam siebie na nowo, swoją wartość.
Zapomniała pani o tym?
Przez ostanie lata pracy w teatrze byłam szalenie unieważniona. Moje poczucie własnej wartości zostało mocno naruszone. Przed długi czas nie wchodziłam w żadne nowe produkcje, a to łamie aktora. Bardzo szybko wymazuje ze środowiska, jak i z zespołu aktorskiego. To bardzo bolesne, kiedy niektórzy koledzy przestają traktować cię jako osobę, która nadaje się do pracy. Dlatego przejście tych wszystkich etapów, do momentu, w którym dziś jestem, to mój osobisty sukces. Dzięki wygranemu castingowi i roli Marii Szajner udowodniłam, że się nadaję, że potrafię, że to wszystko miało to sens.