W kolorowym i bogatym Waszyngtonie trudno znaleźć osobę, która popierałaby nowego prezydenta Donalda Trumpa. Inaczej jest na prowincji USA, gdzie ludzie żyją biedniej.
Waszyngton przygotowuje się na nowego prezydenta. Po ośmiu latach z Białego Domu wymelduje się Barack Obama - pierwszy czarnoskóry przywódca Stanów Zjednoczonych. Zastąpi go budzący wielkie kontrowersje republikański miliarder Donald Trump.
Już od pierwszego dnia grudnia pasaż naprzeciwko siedziby amerykańskich prezydentów został częściowo zamknięty dla przechodniów. Powstaje tam okazała trybuna z podium, skręcana z drewna i metalu, na której zasiądą główni bohaterowie inauguracji nowej prezydentury - Donalda Trumpa.
Supertrump i gorycz Waszyngtonu
Inauguracja odbędzie się dopiero 20 stycznia, jednak już w sklepikach z pamiątkami króluje miliarder z Nowego Jorku. Koszulki, czapki, krawaty, skarpety, kubki, plakietki z 45 prezydentem USA dominują na stoiskach z gadżetami. Są już nawet komiksy do kolorowania z Supertrumpem zamiast Supermana na okładce. (Podobne gadżety z przegraną w wyborach Hillary Clinton są przecenione o 50 procent.) I tylko metalowe barierki odgradzające złocone wejście do olbrzymiego pałacu Trump Hotel, położonego przy prestiżowej Pennsylvania Avenue w Waszyngtonie świadczą, że nie każdy może tu przepadać za prezydentem elektem.
Spotykam się na lunchu ze znajomą pracującą w administracji waszyngtońskiej. Nie rozumie, jak można było wybrać na prezydenta człowieka głoszącego seksistowskie, czasem wulgarne oraz antyimigranckie poglądy. Zastanawia się, czy Trump nie powyrzuca z pracy jej wszystkich kolegów i koleżanek o innym kolorze skóry. - Mnie pewnie nie wyrzucą, ale nie wiem co z moimi kolegami? - martwi się.
Pytam, czy ma jakichś znajomych z otoczenia prezydenta elekta. - A spotkałeś w Waszyngtonie kogoś, kto byłby za Trumpem? - odpowiada.
- Rzeczywiście, jak dotąd nie - przyznaję. Podczas kilku dni wypełnionych spotkaniami z przedstawicielami amerykańskich mediów, nauczycieli wyższych uczelni i szkół oraz działaczami NGO-sów nie spotkałem ani jednej osoby, która nie byłaby przeciwna Trumpowi. W mediach pojawiły się już artykuły opowiadające, że dzieci w szkołach płaczą, bo boją się ich latynoscy koledzy i koleżanki będą teraz musieli wyjechać z kraju. Wszak nowy prezydent w kampanii głosił, że ci, którzy przebywają nielegalnie do Stanów Zjednoczonych będą musieli je opuścić. Nastroje wobec prezydenta elekta są tak niechętne, że na chodniku można spotkać ludzi z tabliczką „Trump wynocha!”.
Wystarczy jednak pojechać w głąb Stanów, by zobaczyć inny świat i o nowym prezydencie usłyszeć zupełnie odmienne głosy.
Pierwszy kontrast pomiędzy światem waszyngtońskim a środkowymi stanami widać już zresztą w samolocie z Waszyngtonu w głąb kraju. Do Denver ze stolicy USA leci się niecałe 4 godziny. Wszystko w środku wygląda, jak w zwykłym locie na trasie europejskiej czy transatlantyckiej - długa kolejka do klasy biznes i ekonomicznej o podwyższonym standardzie, na pokładzie sporo biznesmenów, urzędników. Jednak już w samolocie z Denver do Colorado Springs, który trwa zaledwie 20 minut i który miejscowi traktują jak zwykły autobus, wrażenie jest zupełnie inne. Zmęczone, szare twarze, tanie ubrania, spracowane ręce. Z całym szacunkiem dla wszystkich - ludzie przypominający tych, którzy wsiadają do tramwajów na niegdyś robotniczej warszawskiej Woli czy innych uboższych dzielnic polskich miast.
Między „clownem” a „oszustką”
Samo Colorado Springs, położone malowniczo u podnóża Gór Skalistych, choć liczy 600 tys. mieszkańców przypomina prowincjonalne miasteczko. Życie zamiera po zmroku, w pubach i restauracyjkach nieliczni goście.
- Bo żyje się ciężko. Zarobki to przeważnie niecałe 3 tys. dolarów na miesiąc, a za mieszkanie, ubezpieczenie, prąd płaci się dziś bardzo dużo - mówi jeden ze spotkanych mieszkańców.
Gospodarka Colorado Springs w ponad 50 procentach zależna jest od wojska. W pobliżu znajduje się Ford Carson, w którym skoszarowanych jest blisko 30 tys. żołnierzy. Do tego dochodzą ich rodziny i firmy obsługujące wojsko.
Ale to oznacza, że w mieście mieszka też wielu wojskowych emerytów. Osób, które po 20 latach skończyły służbę i muszą dalej próbować jakoś wiązać koniec z końcem. Emerytura wojskowa wynosi bowiem zaledwie 50 procent płacy z wojska, po odjęciu różnych dodatków.
Jedną z takich osób jest David, około 50-letni silnie zbudowany mężczyzna, który w wojsku służył przez 8 lat nim odszedł do cywila.
- Uważam, że Trump jest klaunem. Ale Hillary jest oszustką. Skoro miałem wybór: głosować na klauna, albo na oszustkę, wybrałem tego pierwszego - mówi.
- Hillary nie wierzę na jotę. Bałbym się, że nie potrafi utrzymać w tajemnicy kluczowych dla bezpieczeństwa informacji - dodaje. Mówi, że głosowałby na Berniego Sandersa, jednak ten przegrał z Clinton w prawyborach Partii Demokratycznej.
Choć początkowo David dystansuje się od Trumpa, to po dłuższej rozmowie okazuje się, że właściwie główne hasła miliardera z kampanii wyborczej uważa za słuszne.
- Czy powinno się zbudować mur na granicy z Meksykiem, jak chce Donald Trump? - pytam.
- Dam przykład - odpowiada Dave. - Kilka lat temu pracowałem w stolarni, gdzie zarabiałem 17 dolarów za godzinę. Byłem w związkach zawodowych. Potem związki się rozwiązały i firma mnie zwolniła. Chciałem się później zatrudnić u nowego pracodawcy, ale on mi zaproponował 11 dolarów za godzinę. Za tyle to mi nawet nie wystarczy na rachunki za prąd, mieszkanie itd. Odrzuciłem tę ofertę, bo żeby tylko opłacić swoje rachunki, muszę zarabiać 14 dolarów na godzinę. A w firmie mi powiedzieli, że Meksykanom płacą 9 za godzinę. Czyli mi dawali o dwa dolary więcej dlatego, że jestem Amerykaninem! - oburza się Dave.
W związku z tym postanowił ruszyć z własnym biznesem.
- Nie mam nic przeciwko Meksykanom, lubię ich - zastrzega za chwilę. - Są bardzo pracowici, oddani pracy, ale przybyli tu nielegalnie. Gdyby legalnie dostawali taką pracę, to nie mówiłbym nic.
David argumentuje, że jego dziadek przybył do USA też jako imigrant, z Japonii. Pracował na plantacjach trzciny cukrowej. - Ale przybył całkowicie legalnie. Wystąpił o pozwolenie i je dostał. A Meksykanie przyjeżdżają tu nielegalnie - irytuje się mężczyzna.
Pytam o inne koronne hasło Donalda Trumpa z kampanii. Czy powinny być karane amerykańskie firmy, które budują swoje fabryki poza granicami kraju, na przykład w Meksyku?
- Powinny - nie ma wątpliwości David. - Skoro my budujemy fabryki w Meksyku, to tam powstają miejsca pracy. To dlaczego Meksykanie przyjeżdżają do nas nielegalnie, zamiast pracować w tych nowych fabrykach u siebie?
- Mam wrażenie, że nie przyjeżdżają po miejsca pracy, ale po zasiłki. Tam dalej na tej ulicy jest biuro zasiłków - David pokazuje ręką gdzie. - Jak wejdziesz do tego biura, to zobaczysz, że wszystkie ogłoszenia są po hiszpańsku. Rozumiesz? Oni dostają pieniądze na rodzinę, kupony na żywność. Chociaż są tutaj nielegalnie.
Dać szansę biznesmenowi
Poglądy Davida bardzo przypominają to, co Donald Trump głosił w kampanii: - „Clinton chce dać im amnestię. To byłaby katastrofa i byłoby to bardzo nieuczciwe wobec tych, którzy legalnie aplikują o pobyt [w Stanach] przez wiele, wiele lat” - głosił Trump.
Nawet ci, którzy są mniej radykalni mówią, by dać Trumpowi szansę. - Najpierw zobaczmy, jak będzie sobie radzić, a potem oceniajmy - mówi Anna, która wyemigrowała z Polski do USA dziesięć lat temu i mieszka z rodziną niedaleko Nowego Jorku.
A seksistowskie wypowiedzi Trumpa. Taśmy o napastowaniu kobiet, które go kompromitowały?
Wielu zwolenników nowego prezydenta ma na to odpowiedź: - Dlaczego te kobiety, które go oskarżały przed samymi wyborami milczały przez dziesięć lat wcześniej? Dlaczego media nie zweryfikowały tych informacji?
- Dotychczas rządzili nami politycy i sprawy mają się coraz gorzej. Może teraz powinien rządzić biznesmen? - puentuje David. Mimo wszystko pozostaje jednak sceptyczny. - Nie wierzę, żeby za mojego życia jakiś prezydent USA był prezydentem sukcesu - kwituje.
Zresztą powszechny sceptycyzm w kwestii polityków zdaje się opanował Amerykanów niezależnie od sympatii partyjnych. A podział przebiega także wpoprzek generacji.
Wykształceni pracownicy administracji z Waszyngtonu nie mogą zrozumieć, jak na Trumpa mogli głosować ci, którym Obama zapewnił choćby podstawową opiekę medyczną, tzw. Obamacare. Donald Trump piętnował to społeczne ubezpieczenie jak tylko mógł w kampanii. I zapowiadał, że je zlikwiduje po dojściu do władzy.
- Przecież to uderzy najbardziej w tych najbiedniejszych, których nie stać na wykupienie własnego ubezpieczenia, i którym Obamacare rzeczywiście coś dało - dziwi się mający trójkę dorosłych dzieci Steven, który wiele lat przepracował w Pentagonie i został wysłany na placówkę do Brukseli. - Ja w Europie zobaczyłem, jakie są dobrodziejstwa powszechnego ubezpieczenia. Ale mój ojciec, człowiek starszej daty uważa, że to niemoralne. Że samemu trzeba na siebie pracować, a kto wyciąga ręce po pieniądze innych, gra nie fair. To cała Ameryka.