Andrzej de Lazari: Łódź można polubić za ludzi
Rozmowa z prof. Andrzejem de Lazarim, politologiem, historykiem filozofii, idei, rosjoznawcą, wykładowcą Uniwersytetu Łódzkiego.
Pan profesor pochodzi z Łodzi?
Tak. Ulica Murarska 9 z wychodkiem na podwórku - to miejsce moich urodzin. Domu tego już od dawna nie ma. Pierwsze przedszkole - Słoneczna Polana na Radogoszczu. Potem wiele przeprowadzek. Teraz Murarską widzę z okna.
Ale studiowałem w Warszawie. Gdybym w marcu 1968 r. nie zaliczył więzienia na Rakowieckiej, a potem kompanii karnej Ludowego Wojska Polskiego, może zostałbym na Uniwersytecie Warszawskim. Rok wcześniej po studenckiej konferencji śp. prof. Mścisław Olechnowicz zaproponował mi pracę na Uniwersytecie Łódzkim. Zapukałem więc do niego. Zasugerował jednak, abym poczekał - za duża „krecha” w życiorysie. Wyprosiłem więc w Warszawie „nakaz pracy” do Łodzi (kuratorium bez „nakazu” nie chciało ze mną rozmawiać) i cztery lata przepracowałem w IV LO. Odwilż gierkowska sprawiła, że w 1971 r. prof. Olechnowicz mnie zatrudnił i na Uniwersytecie Łódzkim przepracowałem 45 lat - ostatnie 20 na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych.
A za co można polubić Łódź?
Za ludzi. Z reguły otwartych, przyjaznych. Ostatnio coś się psuje. Ale o polityce mamy nie rozmawiać...
Jest Pan historykiem idei, rusycystą. Rosyjskich śladów jest w naszym mieście dużo?
Jestem potomkiem rosyjskich uchodźców. Dziadowi udało się wyjechać z rodziną z sowieckiej Rosji „na polskich papierach”. Przed rewolucją był urzędnikiem do spraw włościańskich w Radomskiem i w Żuchowicach miał małą posiadłość. To go uratowało. Jego brat został rozstrzelany, a wielu krewnych zginęło w łagrach.
Po rewolucji wielu Rosjan znalazło przytulisko w Łodzi. Ich ślady znajdziemy w zbiorach przedrewolucyjnych książek Biblioteki UŁ i Biblioteki im. Piłsudskiego. W Muzeum Kinematografii przechowywane są zdjęcia mojego dziada na szkle z przełomu XIX i XX wieku wraz z aparaturą. Joannie Podolskiej i Michałowi Jagielle nie zabrakło materiału do stworzenia „Spacerownika - rosyjskimi śladami po województwie łódzkim” (2012).
Które miejsca w Łodzi są dla Pana szczególnie ważne?
Najwięcej sentymentu mam do IV Liceum Ogólnokształcącego i do moich ówczesnych uczniów. Nauczałem nielubianego rosyjskiego (co prawda często z gitarą, nie z podręcznikiem), a z wieloma z nich do dziś jestem w serdecznej przyjaźni. IV LO ukończyła moja córka, a moja żona przez wiele lat nauczała tam angielskiego. I w IV LO powstała orkiestra „Bałałajki”, która wciąż gra na uniwersytecie. Za dwa lata 50-lecie! Tu niski ukłon dla Basi - prof. dr hab. Barbary Sobolczyk. Ostatnie 30 lat to jej zasługa!
Współczesny obraz miasta może robić wrażenie na ludziach, którzy przyjeżdżają tu z zewnątrz?
Jeśli wysiądą na dworcu Fabrycznym, przejdą się po Piotrkowskiej i zajdą do Manufaktury? Zapewne tak. Najcieplej będą jednak z reguły wspominać łodzian. Potwierdzają to moi znajomi z zagranicy.
Pracował Pan w Warszawie, Toruniu. Jak Łódź wypada na tle tych miast?
Kocham Toruń za piękną starówkę, ale przede wszystkim bliscy są mi torunianie, z którymi pracowałem 20 lat. W Warszawie, jak to w stolicach bywa, wszyscy się spieszą. Nie lubię stolic. Miło wspominam kilkuletnią pracę w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych u prof. Ryszarda Stemplowskiego. To jedyny znany mi w Polsce szef, który organizował w pełni uczciwe konkursy, nie wiedząc przed przysłaniem aplikacji i rozstrzygnięciem, kogo zatrudni.
Pracując w Toruniu i w Warszawie, nigdy nie wyprowadzałem się z Łodzi. Tu jest mój dom, rodzina i większość przyjaciół.
Można powiedzieć, że dawną przemysłową Łódź zastąpiła Łódź akademicka?
Ładnie brzmi. Niech tak zostanie. Skromnie jest z tą „akademickością” w szkołach prywatnych...
Czego by Pan życzył Łodzi i łodzianom?
Mądrych, racjonalnych przywódców i uśmiechniętych mieszkańców, otwartych na cztery i wszystkie inne kultury.