Andrzej Grabowski o podziale Polaków: Jedni wolą barszcz, a drudzy grzybową
- Koledzy mówią: aaa, wy się wygłupiacie. A ja wiem, że przez prosty humor można opowiadać o rzeczach ważnych - mówi Andrzej Grabowski. Z aktorem rozmawiamy o dowcipie (nie tylko) w święta
Podpowie mi pan jakiś żart na święta?
Proszę bardzo: „wchodzą Trzej Królowie do stajenki, a tam Maria płacze, Józef płacze, więc Melchior pyta - co wy, Żydzi, tak płaczecie? Przecież macie takie ładne, zdrowe dziecko. Na co św. Józef mówi: bo myśmy chcieli dziewczynkę”. A po co pani?
Wierzę, że humor przy świątecznym stole odstrasza politykę.
Jej się nie uniknie. Jedni wolą zupę grzybową, a drudzy barszcz. I to już jest kolosalna różnica pomiędzy Polakami, która dzieli nasze społeczeństwo na pół.
Pan jest po której stronie?
Ja jestem bezpieczne centrum, czyli zupa rybna.
Na scenie teatralnej stoi pan po stronie komizmu?
Jak się człowiek śmieje, to rusza przeponą i podnosi kąciki ust. Kiedy płacze, również rusza przeponą, tylko jego usta układają się w odwróconą podkowę. Aktorstwo jest rozpięte między jednym a drugim. Moje także. Choćby teraz, godzinę temu skończyliśmy Spowiedź Chuligana w Teatrze STU.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że rola Chuligana jest najbliższa Andrzejowi Grabowskiemu. Czy ten czarny humor, który przebija przez rolę, również jest panu bliższy niż lekka komedia?
Chuligana w ogóle nie nazwałbym rolą, dlatego że poezja Jesienina, którą w tym monodramie wypowiada Chuligan, jest mi zbyt bliska. Gdybym miał talent Jesienina, napisałbym to, co on. Ale nie mam, wobec tego nie piszę. Za to mówię o sobie jego słowami. A humor? W tym spektaklu podoba mi się dystans do rzeczy ważnych, mrugnięcie okiem do tego, co trudne. Chociaż widownia niekoniecznie reaguje w ten sposób. Niektórzy siedzą jak myszy pod miotłą, bo to poezja, bo to mowa o miłości, kobietach, wódce, przemijaniu. Ale Chuligan mówiąc o śmierci, mówi to z przekąsem. Humor powinien nam towarzyszyć w całym życiu, od początku do końca. A im jesteśmy starsi, tym go powinno być więcej. Ponieważ to pozwala nam lepiej żyć. Lepiej patrzeć na to, co nam się w życiu przydarza.
Pan wybrał humor czy humor wybrał pana?
Jest pewnie tak, że to w człowieku siedzi coś, co sprawia, że chce się patrzeć na to swoje życie, śmiejąc się przy okazji. Nikt by mnie nie zmusił do tego, żeby być smutnym człowiekiem. To znaczy ja nie chcę powiedzieć, że jestem bardzo wesoły. Bywam marudą. Chociaż częściej niż bywam, to marudą się staję. Przybieram taką pozę choćby w związku z serialem, w którym bezrobotny Ferdynand przez większą część swojego życia popija piwo. „Ferdek, chono na browara” - tak czasem słyszę. Ale ja się z nim nie utożsamiam. Nie jestem taki i dlatego na początku nie lubiłem tej roli.
Kiedy to się zmieniło?
Gdy zobaczyłem, że przez ten prosty humor można opowiadać o rzeczach ważniejszych, niż by się mogło na pozór wydawać. Koledzy mówią: „aaa, bo wy się tam wygłupiacie”. Na to proponuję: chcesz, to zaproszę cię na plan, powygłupiamy się. Przekonasz się, że jak tylko będziesz się wygłupiać, to nikt się nie zaśmieje. Janusz Gajos powiedział mi kiedyś, że aktorem stał się wtedy, gdy zaczął opanowywać własne emocje. Nie emocje postaci, którą się gra - ona może szaleć. Ale w środku jest człowiek i on nie może się dać tym emocjom ponieść. Ta gra bywa skomplikowana.
Pan też miał taki moment?
Mój przełom? Myślę, że nastąpił wtedy, gdy zobaczyłem, że im mniej chcę pokazać, tym lepiej to wychodzi. Że postać, którą się gra, powinno się mieć w środku, a nie na zewnątrz. Jeśli trzyma się ją wewnątrz, to już wystarczająco ją widać.
Wielu twierdzi, że łatwiej wzruszać niż bawić.
O wiele łatwiej. To znaczy i jedno, i drugie jest trudne. Ale proszę zwrócić uwagę, że nawet opowiadać o humorze jest strasznie trudno. O wiele prościej byłoby nam rozmawiać o dramatycznych tekstach. Wtedy człowiek mógłby wykazać się elokwencją, wiedzą na ten temat. A humor jest bardzo ulotny. Ta sama „Zemsta” Aleksandra Fredry wystawiana w jednym teatrze jest tak śmieszna, że człowiek po prostu kula się ze śmiechu. Przychodzi na „Zemstę” w innym teatrze i w ogóle się nie śmieje. A przecież to jest ten sam tekst. To samo dotyczy żartu. Ten sam dowcip opowiedziany przez jedną osobę jest taki sobie, albo wręcz żenujący. Ale opowiedziany przez kogoś innego rozbawia towarzystwo.
To znaczy, że z tym żartem może mi się nie udać.
Proszę próbować, najwyżej sama się pani z siebie pośmieje. A to też sztuka! Dobrze jest, gdy człowiek potrafi śmiać się z siebie, ze swoich niepowodzeń i powodzeń. Nawet lepiej, gdy się śmieje z tego, co coś się udało. Bo jeśli z humorem podchodzi do sukcesu, to znaczy że ma również do tego pewien dystans i nie uzurpuje sobie myśli, że jest doskonały, jest kimś nadzwyczajnym, a co za tym idzie - że coś mu się należy, bo jest lepszy. Warto zdobyć się na ten uśmiech i z przekąsem na siebie spojrzeć. A dla aktora to zadanie obowiązkowe. Jeżeli uwierzy, że jest wybitnym aktorem, to jest koniec jego aktorstwa. Przecież i tak zawsze można być lepszym, dowcipniejszym, bardziej dramatycznym.
Więc dlaczego ten sam żart raz nas bawi, a raz nie? Czy to kwestia charyzmy mówiącego, intuicji, nastroju?
Nastrój tu nie ma akurat nic do rzeczy, bo nastrój się wytwarza. Nie chodzimy na komedię z tego powodu, że akurat mamy nastrój, żeby się pośmiać. Może wręcz przeciwnie, nie mamy nastroju, ale wierzymy, że atmosfera, która się zrodzi na scenie, pozwoli nam to zmienić. A czasem jest nam wesoło, ale słuchamy i słuchamy, i nic, kącik ust nie drgnie. Mnie się wydaje, że to raczej charyzma, a lepiej - czyjaś osobowość sprawiają, że chce się go słuchać. Ile razy była pani na spektaklu i podczas monologu jednego aktora zwracała uwagę na postać drugoplanową, która niewiele robiąc, przyciągała wzrok. To jest to bycie na scenie, które jest czasem ważniejsze od słów. Druga rzecz - intuicja. Intuicja pozwala rozeznać, co widza bawi, a co nie. W teatrze jest określona rola i przestrzeń, która w pewnym sensie odgradza nas od widza. Podczas stand-upów na scenie jestem sobą. Nie ubieram beretki z antenką, za krótkich spodni albo spódnicy. Wychodzę w garniturze i gadam, a mam do dyspozycji tylko mikrofon. I to niesamowite uczucie, gdy z tysiącami widzów zebranych przed sceną albo w amfiteatrze wytwarza się coś w rodzaju dialogu. Chociaż jego właściwie nie widać, ale on jest ewidentny. Przecież widzę reakcje ludzi, słyszę je, i tak nawzajem na siebie reagujemy.
Co nas, jako naród, bawi?
Ojej, po pierwsze - to się zmienia, po drugie - to zależy. Chciała pani uciec na święta od polityki, a moja obserwacja ze sceny jest taka, że ta polityka z humorem się łączy. To znaczy jedni śmieją się z tego, co innych nie bawi lub wręcz dotyka, drodzy drwią z tego, co nie bawi pierwszych.
Co wtedy robi komik?
Ma więcej pracy, bo musi się bardziej postarać, żeby i jednych, i drugich zadowolić. To znaczy ja nie chcę powiedzieć, że ja się prostytuuję. Ale na scenie jest się dla widza, a widz chce usłyszeć to, z czym się zgadza. Niestety, dziś humor jest związany z opcją polityczną, a w tym temacie nie mamy dystansu. Wobec tego humor nie łagodzi już obyczajów. Łatwiej jest mi o tyle, że ja się samą polityką na scenie nie zajmuję, raczej obyczajowością.
W czasach ironii jest w ogóle miejsce na inny humor?
Można boleć nad tym, że ludzie zachowują się wobec siebie tak, a nie inaczej, ale czy to coś zmieni? Pamiętam jak mój ojciec, z wykształcenia historyk, miłośnik gry na skrzypcach i muzyki poważnej, nieznoszący buntowników, za jakich uchodzili wtedy Beatlesi, wyczytał w „Gazecie Krakowskiej” - a były to lata 60. - że w miejscowości Trzebinia w kolejce do kina jedna pani podpaliła włosy długowłosemu. I on się z tego śmiał, a ja nie mogłem pojąć, jak mój tata może śmiać się z tego, że kogoś bolało. I wtedy pomyślałem, że kiedy będę dorosły, nie będę odnosił się do tego, czego nie rozumiem. No i dziś nie rozumiem do końca trendów, może coś mi się nie podobać, bo ja stary portfel jestem, więc w tym temacie się nie wypowiadam. Ale są inne.
Mówi się, że humor to broń obosieczna, a z nieszkodliwego śmiechu niedaleko do wyśmiania. Stawia pan jakąś twardą granicę?
To granica, której teoretycznie nie da się określić, bo ona jest zawsze płynna. Zależy od okoliczności i od rozmówcy. Czasem przesuwa się bardzo daleko. A czasem jest tak blisko, że trzeba bardzo uważać, żeby rozmówcy nie urazić. Taką twardą granicę wyznacza tylko coś chamskiego, wulgarnego.
Z których tematów jeszcze by pan nie zażartował?
Nie chciałbym żartować z wiary. Nie chodzi mi tu konkretnie o wiarę katolicką czy jakąkolwiek inną. Nie pozwoliłbym sobie nigdy na dowcip o czyichś przekonaniach, albo szerzej - ideach. To są tak intymne rzeczy dotykające wrażliwości człowieka, że ja w to nie wchodzę. Chociaż przyznam się, że lubię żartować razem z księżmi. Wiele lat byłem ministrantem i to takim pilnym, znam na przykład ministranturę w łacinie, i lubię opowiadać im tego typu dowcipy, co pani. Jeżeli się śmieją, to znaczy, że nadajemy na podobnych falach.
A pana łatwo rozbawić?
Opowiem pani anegdotę (z góry przepraszam za przekleństwo): rzecz się działa na przełomie lat 70. i 80. w Stowarzyszeniu Polskich Artystów Teatru i Filmu w Warszawie. Bohaterami są Jan Himilsbach, fantastyczny, charyzmatyczny aktor-amator, kamieniarz z zawodu, z zamiłowania alkoholik, Gustaw Holoubek, chodząca inteligencja, dowcip, kąśliwość oraz zgromadzona w klubie teatralna i filmowa Warszawa. Klub pękał w szwach, kiedy drzwi otworzył kompletnie pijany Himilsbach i krzyknął do zgromadzonych chrypliwym głosem: „inteligencja, wypierdalać!”. Zrobiła się niezręczna cisza, paskudna. Wtedy wstał Gustaw Holoubek i zwrócił się do zgromadzonych: „nie wiem jak państwo, ale ja wypierdalam”. Są żarty, które zostają w pamięci. Związane z konkretną sytuacją, dowcipne, mądre, kreujące siebie. No więc taki przewrotny humor mi się podoba. A czasem śmieję się z przeciwieństwa - totalnej głupoty. Bawi mnie, że coś jest aż tak głupie, że aż śmieszne. I jest jeszcze jeden humor, który nie rozbawia mnie, ale jest dla mnie ważny, czyli humor, który jest komentarzem.
To znaczy?
Połowę życia spędziłem w systemie jednej słusznej idei. Dla aktora humor był bronią i narzędziem. Czasem myślę, że wtedy teatr był lepszy, właśnie dlatego, że była cenzura. Trzeba było tak powiedzieć, żeby nie mówić, a komunikować. Myśleć, szukać, kombinować. Ale już uprzedzałem, że ja jestem stary portfel i wyciągam z niego to, co lubię. A najbardziej lubię wyciągać te żarty, które jednak są uniwersalne. Pośmiejmy się z czegoś, co mówi o nas wszystkich, przecież to jest wszystko śmiechu warte!
Więc taka jest rada Andrzeja Grabowskiego na święta?
Zatem kochani czytelnicy „Gazety Krakowskiej”: ponieważ istnieje ryzyko, że z biegiem lat będziemy coraz bardziej posępni, pamiętajmy, aby kultywować w sobie humor, pielęgnować w sobie dowcip. Najlepiej, jeśli to żart z samych siebie. Życzę wszystkim młodszym ode mnie, rówieśnikom i więcej niż rówieśnikom, żebyśmy nie zaniedbali humoru. Jeśli będziemy się do siebie uśmiechać, będzie nam w życiu lżej. Ale to rada nie tylko od święta. Jest jeszcze jedna, rada wigilijna: kiedy będziemy się łamać opłatkiem, to nie tylko złóżmy sobie życzenia, ale przytulmy się do siebie, tak żebyśmy poczuli ciepło, nie tylko kaloryfera. Przytulmy tych, z którymi się nie zgadzamy. Oni też mają swoje ciepło.