„Na Krzywy ryj” - to tytuł autobiografii wokalisty zespołu De Mono. Rozmowa o wzlotach i upadkach z Andrzejem Krzywym
Za pisanie autobiografii najczęściej biorą się ludzie dopiero na emeryturze. Co pana skłoniło, aby już teraz ją napisać?
Pierwsze propozycje dostałem dziesięć lat temu. Wtedy rzeczywiście byłem na to jednak za młody. Tym razem jest inaczej - tym bardziej że w 2017 roku De Mono obchodzi swoje trzydziestolecie. Uznałem to za najważniejszy powód, by się przypomnieć i opowiedzieć o sobie. Chciałbym też zostawić coś więcej po sobie: swoje życie, historie związane z różnymi zespołami, opowieści o minionych czasach. Bardzo spasowała mi też forma tej autobiografii: wywiad rzeka.
Z książki wypływa dosyć gorzka refleksja o polskim show-biznesie. Pisze pan wprost: „Pracujemy dzisiaj więcej niż kiedyś, a odnosimy mniejsze sukcesy”. Dlaczego tak się dzieje?
Wszystko się zmieniło. Kiedy zaczynaliśmy, były trzy rozgłośnie radiowe i dwa programy telewizyjne. Dzisiaj jest ich znacznie więcej. To oznacza większą możliwość pokazywania nowych wykonawców. Dzięki temu teraz będąc kimś nowym na rynku znacznie łatwiej jest się zaprezentować szerszej widowni. Paradoksalnie łatwiej dziś zaistnieć młodym talentom niż zespołom działającym trzydzieści lat. My jesteśmy już odkrytymi kartami, mamy niewiele możliwości zaskoczenia słuchacza. Próbujemy to robić muzyką - a to dzisiaj też nie jest łatwe. Weźmy zespoły jeszcze starsze od nas, jak Skaldowie czy Czerwone Gitary - one przecież nadal pracują, a w ogóle nie słychać ich w mediach.
Gdyby De Mono działało w Ameryce, mając tyle przebojów na koncie co wy, pewnie koncertowalibyście na stadionach. Tymczasem musicie występować na świętach miast czy imprezach biznesowych. To dla was bolesne?
Nie. Ja wychodzę z założenia, że wszędzie są tacy sami ludzie, taka sama publiczność. Nie ma w tym więc żadnego wstydu, nie jest to nic złego. Dzięki temu, że gramy w tak różnych miejscach, mamy szansę pokazać się innemu odbiorcy. W efekcie zdobywamy ciągle nowych fanów.
Macie co najmniej trzy wielkie przeboje, które są ciągle obecne w radiu. Dzięki temu nie musicie się martwić o emerytury?
Myślę, że tych przebojów jest trochę więcej. I cały czas tworzymy nowe. Oczywiście trudniej je wrzucić do radia niż te stare. Moglibyśmy stanąć w miejscu - i odcinać tylko kupony od przeszłości. Nas to jednak nie interesuje. Ciągle mamy bowiem świeże pomysły i chcemy się nimi dzielić ze słuchaczami.
Nigdy nie żałował pan, że został piosenkarzem?
Wiele było sytuacji w moim życiu, kiedy miałem wątpliwości. Cały czas jednak wierzyłem, że w końcu przyjdzie dzień, kiedy ludzie odkryją mój talent. A konsekwencja w działaniu przyniesie sukces i zachwyci innych.
W książce napisał pan, że zdecydował się zostać muzykiem, bo zobaczył, jak grającego na gitarze kolegę otacza wianuszek dziewczyn. Nadal artyści przyciągają kobiety?
Myślę, że tak. Dzisiaj nie jest to jednak już dla mnie walor decydujący o pracy w zawodzie muzyka. Kiedyś było inaczej, bo jako młodemu „kasztanowi” wydawało mi się, że nie mam szans u ładnych dziewczyn. Muzyka pomogła - i faktycznie ułatwiła tego rodzaju kontakty. Dzisiaj oczywiście już nie wykorzystuję sceny do podrywania dziewczyn. Mam wspaniałą rodzinę, jestem szczęśliwym mężem i tego trzymam się konsekwentnie.
Pierwsze pana małżeństwo nie przetrwało próby czasu. Zawinił właśnie show-biznes?
Ja jestem generalnie człowiekiem lojalnym. Kiedy więc ten płomień gaśnie zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie, może lepiej dać sobie szansę na nowy związek? Tak też oboje z pierwszą żoną wspólnie zdecydowaliśmy. To nie było tak, że powiedziałem: „Koniec, odchodzę od ciebie”.
Żona muzyka rockowego musi być bardziej tolerancyjna od żony lekarza czy dziennikarza?
Nasz zawód jest o tyle niebezpieczny, że spotykamy na swej drodze mnóstwo ludzi, łatwo o przelotną fascynację. Zdrada to nie jest jednak coś łatwego i prostego dla uczciwego człowieka. To ciężki kamień, który powoduje, że źle się z tym żyje. To nie jest tak, że muzykom to łatwiej przychodzi. My w De Mono jesteśmy wszyscy w związkach, dlatego wolimy po koncertach siąść i pogadać spokojnie w swoim gronie niż gonić za przygodą.
W latach 80. większość muzyków paliła marihuanę - pan również tego nie ukrywa. Nie kusiły pana mocniejsze używki?
Eksperymentowałem za młodu. Nic nie pociągnęło mnie na tyle, aby stać się zakładnikiem nałogu. Paliłem marihuanę - a mam rodzinę, działam zawodowo, jestem normalnym człowiekiem. To chyba indywidualna kwestia. Jednemu wystarczy jeden skręt - i to go nakręca na mocniejsze używki, a drugi nie ma z tym żadnych problemów. Nigdy nie widziałem jednak, żeby ktoś był agresywny po marihuanie. Oczywiście trochę to otumania, ale też rozszerza percepcję. A zobaczmy, co się dzieje po alkoholu. To jest dopiero niebezpieczne.
No właśnie: zawsze mówiło się, że największą zmorą polskiego show-biznesu jest wódka.
Trzeba wiedzieć, co, kiedy i z kim pić. Ja dwa razy w życiu wyszedłem na scenę po kielichu. To było dla mnie tak niedobre, że nie chciałbym tego już nigdy więcej powtarzać. Nie mogłem panować nad językiem i gestami. To nie dla mnie. Po koncercie: proszę bardzo.
W latach 80. jako muzyk Daab żył pan raczej skromnie. Jak pan odczuł przeskok, kiedy przyszedł sukces z De Mono?
Na początku, mimo sukcesu pierwszej płyty De Mono, niewiele się zmieniło. Moja piosenka „Kochać inaczej” otworzyła nam co prawda drzwi do wielu sal koncertowych, ale i tak graliśmy przede wszystkim dla studentów w klubach i dyskotekach. Sypialiśmy w kiepskich warunkach. Polski kapitalizm dopiero się rodził. Pojawiło się wielu cwaniaków, którzy wpadli na pomysł, aby dorobić się na piractwie. To też nam dało mocno po tyłkach. Tych pieniędzy nie było więc aż tyle, aby sobie kupić samochód czy mieszkanie, ale też nie tylko tyle, aby je wszystkie przepić. Inwestowałem więc w instrumenty - i dziś mam ich już pokaźną kolekcję.
To kiedy był taki moment, że poczuł się pan wreszcie gwiazdą popu?
(śmiech) W ogóle nie czuję się gwiazdą. Jestem normalnym człowiekiem. Gwiazdy to mamy za oceanem - to ci, którzy latają własnymi odrzutowcami i mieszkają w wielkich posiadłościach. Ale ja wiem, czym to jest okupione: przecież ci ludzie nie mogą normalnie wyjść na ulicę. U nas status gwiazdy jest nieporównywalnie mniejszy. Oczywiście można udawać niedostępnego, być na dystans, zatrudniać ochroniarzy. Ale przecież to będzie śmieszne.
Nigdy nie szaleliście jak rockowe gwiazdy?
Popularność zdobywa się przez twórczość, a nie przez skandale. Zresztą upodobanie do rozrabiania trzeba mieć w sobie. Mnie nigdy nie kusiło wyrzucanie telewizorów przez okno - bo i po co?
Największym problemem w działalności De Mono jest konflikt z byłym liderem grupy - Markiem Kościkiewiczem, który prowadzi własną wersję zespołu. Nie ma szans na pogodzenie?
Żeby zakończyć konflikt, potrzebna jest dobra wola dwóch stron. Byliśmy przecież kumplami, robiliśmy wszystko, aby osiągnąć sukces, tworzyliśmy wspólnie piosenki. Potem Marek postanowił pójść swoją drogą - ale nadal pisał dla nas i pracował jako producent. To utalentowany człowiek, który dużo wniósł do De Mono. Ale kiedy po 20 latach nieobecności w zespole założył jego własną wersję z innymi muzykami, mogę się tylko domyślać, że zdecydowało o tym to, że nie udała mu się solowa kariera. Tymczasem my nigdy nie zawiesiliśmy działalności, nagrywamy i koncertujemy. Nie zabraniam im grania dawnych hitów De Mono - ale nie zgadzam się na wykorzystywanie naszej nazwy i mojego wizerunku na plakatach zapowiadających ich koncerty, bo to oszukaństwo. Dlatego jesteśmy od kilku lat w sporze sądowym. Wygraliśmy pierwszą sprawę o możliwość używania nazwy zespołu. Teraz walczymy o to, aby oni nie mogli jej używać.