Andrzej Piwowarczyk. 75-letni piłkarz nie odpuszcza! Rozpoczął kolejny sezon w A-klasowym Bratniaku Kraków [ZDJĘCIA]
- Czuję się znakomicie. Jestem zaskoczony, że w tym wieku nie mam w ogóle problemów zdrowotnych. Ciągle ciągnie mnie na boisko. To jest nawyk, nałóg. Nie odpuszczam. Zresztą, nie mogę, bo czuję się odpowiedzialny także za chłopaków. Sportowe marzenie? Chciałbym zostać najstarszym piłkarzem świata i trafić do Księgi Guinnessa - mówi 75-letni Andrzej Piwowarczyk, gracz Bratniaka Kraków, najstarszy czynny piłkarz w Polsce (a może na świecie).
Trzy czwarte wieku skończył 13 sierpnia 2021 roku. Dzień urodzin spędził jak zwykle, bez fanfar, okolicznościowego tortu (wiadomo - dieta!), choć nie zabrakło życzeń i upominków. Potrenował na stadionie Korony, poćwiczył w domowej siłowni..
- Na basen Korony już nie chodzę. Co miałem przepłynąć, już przepłynąłem. Pływałem jednak podczas pobytu w Chorwacji - w ciągu trzech tygodni 30 kilometrów, czyli ponad kilometr dziennie. Zabrałem tam nawet... dmuchany rower wodny - opowiada.
Mimo 75 lat, tryska energią, imponuje żywotnością, zachowuje sportową sylwetkę (175 cm wzrostu, 70 kg wagi). W weekendy gra w Bratniaku, w poniedziałki w oldbojach Clepardii, a zimą występuje w rozgrywkach halowych.
Boisko jak scena
Jaka jest tajemnica jego piłkarskiej długowieczności?
- Trenuję od 13. roku życia. Teraz trzy razy w tygodniu: w poniedziałki, wtorki i piątki, bo wtedy wnuk Witold ma swoje zajęcia z Kablem. Dodatkowo w tych samych dniach dokładam sobie lekkie ćwiczenia w mojej minisiłowni. A brzuszki, pompki, hantle, jazdę na rowerku stacjonarnym wykonuję codziennie - wyjaśnia.
A używki?
- Nigdy nie paliłem, już nie piję piwa, wiadomo - za dużo cukru, drożdże. Żona zabroniła. Teraz piję tylko czerwone wino, które przywożę z Chorwacji lub kupuję w znajomej hurtowni. Żona dba o moją dietę. Unikam wieprzowiny i smażonego. Jem ryby, owoce, warzywa, ciemny chleb, który żona piecze, piję dużo soków, oczywiście niesłodzonych, ale tłoczonych na zimno, przeważnie zielonych. Jeśli chcę coś posłodzić, to stosuję cukier brzozowy, ksylitol - tłumaczy.
Kiedyś podczas meczu złamał rękę, ale myślał, że to tylko skurcz i nie zszedł z boiska. Innym razem leżał w szpitalu, bo miał problem ze wzrokiem. Powiedział lekarzowi, że w rodzinie jest pierwsza komunia, on musi na niej być. Żona przyjechała z całym sprzętem i odwiozła go na mecz. A potem z powrotem do szpitala
W życiu jest realistą, ale w odniesieniu do futbolu zdobywa się na spektakularne porównanie.
- Boisko to teatr. Bo jest jak scena, na której występują piłkarze przygotowujący się fizycznie do meczu niczym aktorzy uczący się na pamięć swej roli. Wokół zasiadają kibice, jakby byli widzami oglądającymi spektakl teatralny. A przy bocznej linii boiska są trenerzy podpowiadający piłkarzom jak suflerzy aktorom- mówi.
I dodaje: - Wolałbym uczestniczyć w przedstawieniach ze mną w głównej roli, ale w naszej drużynie pełnię rolę drugoplanową. W porównaniu z młodymi nie jestem wybijającym się graczem. Utrzymuję poziom tych średnich, do tych lepszych troszeczkę mi już brakuje. Głównymi aktorami są ci, którzy strzelają gole i bramkarz - opowiada.
Podczas studiów na AWF pisał skecze do studenckiego teatrzyku i czytał je na obozach. To jego jedyne „aktorskie” doświadczenia. Ale choć skromnie wypowiada się o swej boiskowej roli, to właśnie jego występy na zielonej murawie często wzbudzają najwięcej emocji wśród kibiców, często kompletnie zaskoczonych jego wiekiem. Tym bardziej że gra na pozycji wymagającej ogromnej wytrzymałości.
To pan jeszcze gra?
- Gram na prawej pomocy, jestem wahadłowym, hasam od własnego pola karnego do przeciwnej drużyny. Zdarzają mi się mecze, że biegam po 90 minut i nie odczuwam żadnego zmęczenia. Podam przykład. Podczas upałów sędziowie przerywają grę. Piłkarze stoją przy bocznej linii boiska, uzupełniają płyny, myją twarz. A ja zawsze stoję na środku boiska. Sędzia pyta mnie, dlaczego nic nie piję. Odpowiadam: „A po co? Grałem 25 minut i mam być zmęczony? Absolutnie nie” - wyznaje.
Ma satysfakcję, że kibice, kiedyś krzyczący do niego „Dziadek, idź spać!”, „Kombatant, do domu!” lub „Wnuki bawić!”, dziś odnoszą się do niego z szacunkiem. Kiedyś po meczu ze Strażakiem Rączna, w którym przelobował bramkarza i trafił w „okienko”, nieśli go na rękach.
- Postawa kibiców wobec mnie zmieniła się diametralnie. Przed meczem otrzymuję dużo oklasków. Podobnie jest, gdy schodzę z boiska, bo jest kilku rezerwowych i też muszą grać. Po meczu podchodzą do mnie kibice przeciwnych drużyn, klepią mnie, podają rękę, pytają, ile mam lat, mówią, że oni już nie mogą grać, że kiedyś występowali w jakiejś drużynie. Mają żal nie do mnie, ale do siebie, że ja ciągle gram, a oni już nie - opowiada.
I kontynuuje wątek kibicowski: - Bywają też sytuacje, szczególnie na meczach wyjazdowych, że fani piją piwo lub coś mocniejszego. I potem pytają: „Strzelisz sobie małego?”. A ja: „Dlaczego nie? Z wami zawsze”. Dziękują i mówią: „Fajny jesteś”. Nie zdarzyło się, żeby ktoś na mnie gwizdał i wykrzykiwał obraźliwe słowa - mówi.
Prowadzi kilka firm, czyta mnóstwo książek, występuje jako Lajkonik. No i gra z młodszymi od siebie o ponad półwiecze!
Z szacunkiem odnoszą się do niego też sędziowie i boiskowi rywale.
- Zdarza się, że gdy przed meczem ustawiamy się na boisku, arbiter dziwi się: „O, to pan jeszcze gra?”. A ja mówię mu, że dopiero… zaczynam grać a nie gram. „No to gratuluję” - słyszę. Kiedyś przed meczem o Puchar Polski z Olimpią Czaple Wielkie sędzia złożył mi życzenia z okazji przypadających na drugi dzień urodzin - mówi.
I kontynuuje: - Bywa że przed meczem podchodzą do mnie zawodnicy przeciwnej drużyny i mówią: „Widziałem pana w telewizji, fajny wywiad, gratuluję”. Gdy rywal mnie sfauluje, bardzo przeprasza, nie odchodzi, tylko pyta, czy nic mi się nie stało, podaje rękę. A wokół mniej jest prawie cała nasza drużyna. - Co ty robisz? Nie widzisz, ile ma lat? Czemu go faulujesz? - pytają rywala. Podoba mi się, że moi koledzy z drużyny wstawiają się za mną.
Ze szpitala na mecz
Występuje z numerem 46 na koszulce, i to w wyjściowej „11”.
- Nie gram za „piękne oczy”. Rolą trenera jest, by decydował, kto ma być w składzie. Nie odczuwam, by koledzy mieli mi za złe, że ja gram, a oni siedzą na ławce rezerwowych. Ostatnio występują tylko do przerwy, bo w poniedziałki gram w oldbojach. Zdarza się, że do przerwy nie tracimy bramki albo wygrywamy, a potem gramy gorzej. Mówię kolegom: „Schodzę z boiska, a wy przegrywacie mecz”. Nie ma jednak między nami zazdrości, wzajemnie się wspieramy - przekonuje.
Kiedyś słyszał, jak trenerzy krzyczeli do swych podopiecznych: „Grajcie na tego dziadka”, sądząc, że będą go mogli łatwo ograć. Często się mylili.
Pan Andrzej przywołuje scenkę sprzed około 20 lat: - Po meczu Tyńca z Pogonią Skotniki, trenowaną przez Jana Cyniewskiego, jeden z jej zawodników zdradził mi: „Cyna” mówił mi, żebym grał na pana. Grałem, ale w przerwie powiedziałem mu, że to i tak nic nie daje”.
Imponuje długowiecznością, ale i charakterem. Nie zniechęciły go do gry uraz ścięgna Achillesa i przywodziciela, mięśnia dwugłowego i czworogłowego (przeszedł operację), stłuczenie żebra i złamanie kości przedramienia czy odzywające się co kilka lat i trwające po trzy tygodnie problemy z lumbago i rwą kulszową, których nabawił się, gdy próbował wstać, kiedy po rozgrzewce trener kazał się piłkarzom położyć na mokrej po deszczu trawie i robić „rowerek”.
W meczu z Orlętami Rudawa doznał złamania ręki, ale myślał, że to jakiś skurcz i nie zszedł z boiska. Pojechał nawet autem do domu. Omal jednak nie zemdlał, w końcu włożono mu rękę w gips.
- Przed 20 laty miałem problem ze wzrokiem, byłem w szpitalu wojskowym. Nie stwierdzono nic poważnego, ale kazano leżeć na obserwacji. Chciałem jednak pomóc kolegom, którzy mieli grać ze Zwierzynieckim. Kombinowałem, jak się wyrwać na mecz. Zapytałem lekarza, czy zwolni mnie na kilka godzin, bo mam w rodzinie pierwszą komunię świętą. Początkowo nie chciał się zgodzić, ale ubłagałem go argumentem, że przyjedzie rodzina z daleka, której dawno nie widziałem. Żona po kryjomu przywiozła mi sprzęt, zawiozła na mecz i przywiozła z powrotem. Zagrałem, ale popełniłem błąd i przegraliśmy. Byłem zły na siebie - opowiada.
Dodaje, że do dziś czyta bez okularów. Chyba że wieczorem, przy sztucznym świetle.
Od małego w ruchu
Jak to się stało, że dziś, mając 75 lat, nadal gra w piłkę, cieszy się szacunkiem futbolowego światka, ciągle zadziwia werwą i wciąż pracuje, stroniąc od telewizji, nudy i biernego spędzania czasu?
Urodził się w 1946 roku w Krakowie. Od małego lubił ruch, każdą formę aktywności. Próbował sił w koszykówce, siatkówce, a nawet w hokeju. Za piłką uganiał się na łąkach i podwórku oraz w Olszy i Grzegórzeckim.
Gdy miał 15 lat, na turnieju „dzikich drużyn” wypatrzył go szukający talentów Andrzej Grabka - trafił do Wisły. Był napastnikiem - prawoskrzydłowym. Spędził trzy lata w drużynach juniorów i rezerw. Był bardzo szybki, z łatwością biegał 100 m w czasie poniżej 11 sekund, ale nie miał szans, by dostać się do pierwszej drużyny, bo konkurencja w klubie była wielka. W tej ostatniej zaliczył epizod w meczu o Puchar Polski z Liszczanką.
Potem grał w Nadwiślanie i jednocześnie biegał sprinty w Wawelu. Razem z Janem Balachowskim (który też szukał swej szansy w Wiśle), dwukrotnym olimpijczykiem i wielokrotnym medalistą MP i ME, był członkiem sztafety 4x100 m, która biegła w finale MP. Jego rekordy życiowe to 10,6 s na 100 m, 21,8 s na 200 m i 48,6 s na 400 m.
Nigdy nie palił. Piwa już nie pije - żona zabrania. Słodzi ksylitolem. Za to czerwonego wina sobie nie odmówi
Jeszcze jako student III roku AWF zdobył uprawnienia trenera. Był nim w Wawelu przez kilkanaście lat, potem dwa lata koordynatorem i trzy kierownikiem sekcji lekkoatletycznej. Jego podopieczni sięgali po trofea w MP w sprintach i skoku w dal. Sam zachował formę jeszcze długo po rozstaniu z „królową sportu”. W 2015 roku na stadionie AWF Kraków wystąpił, bez przygotowania, w biegu na 400 m w ogólnopolskiej olimpiadzie seniorów, zajmując drugie miejsce, za rywalem młodszym o osiem lat. Dziś nie jest tak szybki.
- Szybkość spada z wiekiem. I na to człowiek nic nie poradzi. Żaden trening nie wróci szybkości, ale wytrzymałość można utrzymać. Są starsi ludzie, biegający maratony. Nawet 90-latkowie starają się je biegać, mają znakomitą wytrzymałość. Ją można wytrenować. I ja to robię cały czas - podkreśla.
Jego rodzice - Marianna i Kazimierz - nie uprawiali aktywnie sportu. Tata jednak szybko biegał, wygrywał spartakiady zakładowe.
- Gdy miałem 12-14 lat i coś przeskrobałem, uciekałem tacie, ale zawsze mnie doganiał. Przestało mu się to udawać, dopiero gdy byłem pełnoletni - śmieje się na to wspomnienie.
Jego brat Krzysztof też biegał w Wawelu, ale bez sukcesów, a przyrodni brat Józef grał w piłkę, był bramkarzem w Legnicy. W ślady ojca poszedł syn Marcin, także trenujący sprinty w Wawelu.
- Marcin pobił rekordy okręgu na 100 i 200 metrów. Na zawodach był lepszy od Marcina Urbasia (późniejszego medalisty MP i ME). Bieganie go jednak znudziło i zajął się - tak jak Urbaś - muzyką. Gra na gitarze, założył zespół, z którym do epidemii jeździł po Europie. Razem z kolegami koncertują w kraju, komponują - opowiada piłkarz.
Powrót na boisko
W pierwszej połowie lat 90. pomógł synowi, gdy ten założył drużynę Krak. Grała w klasie C. Był jej sponsorem, gospodarzem obiektu, człowiekiem od sprzętu, kierownikiem drużyny, zawodnikiem i krótko nawet trenerem. Krótko, bo dawał w kość podopiecznym, wprowadzając na zajęcia elementy lekkoatletyki. „To królowa sportu, podstawa także dla piłki nożnej” - mówił im.
Jego tłumaczenia nie przekonały innych, ale dla niego występy w Krak Gammie (do nazwy doszedł nowy człon), z którą awansował do klasy B, a potem A, sprawiły, że na nowo złapał ogromnego bakcyla do futbolu.
Ze swą drużyną grał najpierw na wynajmowanym boisku Korony, potem w Szczyglicach, od 2009 roku - po fuzji z klubem z Kobierzyna - w Victorii Krak Gammie, później w KS Tyniec.
Długo grał z Józefem Marchewką (także w Tyńcu), który dziś jest jego trenerem w Bratniaku. To on go namówił na przejście do Prądniczanki II w połowie sezonu 2010/2011. Przez trzy i pół sezonu występował w niej w klasie B, przez cztery w klasie A i przez kolejne dwa - ponownie w klasie B. W 2019 roku po ponownym awansie do klasy A drużyna się jednak całkowicie rozsypała. Pan Andrzej przeszedł wtedy do B-klasowego Bratniaka.
- Zarząd Prądniczanki miał inną koncepcję na drugą drużynę. Chciał, żeby była zapleczem pierwszej, a jej trener ustalał skład też drugiej drużyny. Mieli w niej zostać tylko ja, Matyja i Szymkowiak oraz gracze kończący wiek juniora, ale niemieszczący się w pierwszym zespole. Piłkarze nie chcieli zmiany trenera. Doszło do rozłamu. Cała drużyna, która awansowała, odeszła. To był zgrzyt, postąpiono wobec nas nie fair - mówi Piwowarczyk, który zapewnia jednak, że Prądniczanka na zawsze zostanie w jego sercu.
W sezonie 2019/2020, przerwanym w połowie rozgrywek z powodu pandemii koronawirusa, Bratniak zajął drugie miejsce w klasie B, a w następnym - dwunaste, zapewniające utrzymanie w klasie A.
Najmłodszy zawodnik drużyny liczy 19, a najstarszy - nie licząc oczywiście Piwowarczyka - 36 lat. Na boisko nie ma jednak dystansu wiekowego. Piłkarze, dla których Piwowarczyk mógłby być ich ojcem, a nawet dziadkiem, zwracają się do niego per „Andrzej”, a poza nim - „panie Andrzeju”.
Choć ostatnio tego ostatniego zwrotu zaczynają używać także i w trakcie gry. - Mówię im, żeby jednak tego nie robili, bo wtedy nie ma tak dobrego kontaktu - zaznacza.
Spotkanie w autokarze
Świetny kontakt ma natomiast z o dziewięć lat młodszą żoną Jolantą, z którą 2 sierpnia obchodzili 46. rocznicę ślubu. Poznali się przypadkiem w… klubowym autokarze, gdy wracali z obozu sportowego w Brzesku. On był wtedy trenerem sprinterów Wawelu, ona 16-letnią biegaczką na 400 i 800 m w Wawelu, ale w innej grupie.
- Wolne miejsce była akurat koło mnie. Ona wchodzi, rozgląda się i pyta, czy może usiąść. „Proszę bardzo” - odpowiedziałem. Zanim wróciliśmy do Krakowa, już się umówiliśmy pod fontanną na Rynku Głównym. Po ślubie przestała biegać. Przez wiele lat uczyła wychowania fizycznego, potem wychowania do życia w rodzinie. Dziś jest na emeryturze, pomaga dzieciom. Kiedyś jeździła na moje mecze, teraz rzadko, bo słyszy wulgaryzmy - mówi.
Owocem ich miłości są córka Paulina (nie uprawia sportu, ale ukończyła AWF) i syn Marcin. Mają też wnuków - Martę i Witolda.
Ten ostatni, dziś już 10-latek, też gra w piłkę. Najpierw w Victorii Kraków (był kapitanem drużyny), a od czerwca w Kablu, który ma jedną z lepszych akademii piłkarskich w Polsce.
- Dla mnie jest talencikiem. Gra na rożnych pozycjach, ale ja go widzę na skrzydle lub środku pomocy, bo potrafi przyjąć piłkę i od razu widzi, do kogo podać. Robi rozgrzewkę kolegom z drużyny. Uwielbiają go, jest ich pupilkiem - nie kryje satysfakcji z wnuka dziadek.
I dodaje: - 14-letnia Marta nie garnie się do sportu, ale chodzi ze mną na treningi, bo ją zmuszam, żeby biegała, ćwiczyła. Nieraz ma mnie dość, ale nie popuszczam. Nie jest w stanie biec za mną, dlatego sobie truchta. Na wakacjach obowiązkowo biega i pływa- opowiada piłkarz.
Po ukończeniu AWF Piwowarczyk trafił na pół roku do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu, a potem odbył półroczną praktykę w Pychowicach. Uzyskał stopień podporucznika przeniesionego do rezerwy. Otrzymał jednak propozycję, aby został w armii na stałe. Pełnił funkcję trenera na etacie żołnierza zawodowego. Za wysługę lat i uzyskiwane wyniki sportowe awansował do stopnia pułkownika.
W wojsku spędził 30 lat, przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Także dzięki niej ma zabezpieczony byt.
Muzyka i Dziki Zachód
W 1991 roku, gdy zajmował się fonografią u swojego zawodnika Leszka Kowalika w wytwórni Starling, jeden ze strzelców Wawelu zaproponował mu wspólny biznes. Dziś jest współwłaścicielem firmy fonograficznej i studia nagrań Gamma (gościli w nim m.in. Irena Santor, Jacek Lech, Marcin Daniec, Jan Wojdak, Skaldowie, grupa Pod Budą), studia grafiki komputerowej i drukarni offsetowej Multigraf, zakładu uszlachetniania druku Multifol (największego w Polsce) oraz studia Mediamix.
Razem ze wspólnikiem zatrudniają ponad 60 osób. W Gammie pracuje jego córka, w Mediamiksie - syn.
Praca w kilku firmach pochłania mu dużo czasu, ale i zapewnia niezależność finansową.
Zresztą, mężczyzna łączy przyjemne z pożytecznym. Kocha muzykę, i to różną - np. rockową, poważną, góralską. Uwielbia słuchać Deep Purple, Pink Floyd czy Led Zeppelin. Jego ulubionym wykonawcą jest jednak Ozzy Osbourne z Black Sabbath. Relaksuje się też przy muzyce japońskiego kompozytora, instrumentalisty i twórcy muzyki filmowej - Kitaro.
- Mam wszystkie 45 płyt Kitaro. I codziennie ich słucham. Głównie po meczach, by się wyłączyć, uspokoić. Jego muzyka jest delikatna, kojąca, opowiada o Jedwabnym Szlaku, burzy piaskowej, wielbłądach… Gdy jej słucham, wszystko to widzę. Leżę sobie w wannie, w której mam specjalną matę z solą magnezową, woda bulgocze przez 30-40 minut, świeczka się świeci, słucham sobie muzyczki i „odpływam”, odrywam się od świata, boiska, piłki. Jest nastrojowo. Po wyjściu z wanny czuję się jak nowonarodzony - opowiada.
„Odpływa” także, gdy zagłębia się w swój świat książek, a ma ich aż cztery tysiące sześćset. Chwali się, że wszystkich klasyków i topowych obecnie pisarzy. Jest zafascynowany tematyką II wojny światowej i Dzikiego Zachodu. Potrafi czytać dziennie nawet przez trzy-cztery godziny.
Jedną książkę - o legendarnym Siedzącym Byku, wodzu i szamanie Indian z plemienia Siuksów - napisał sam. Tyle że pod pseudonimem Andy Porter, bo dowiedział się, że publikacje o Dzikim Zachodzie napisane pod obco brzmiącym nazwiskiem lepiej się sprzedają.
- Na Dzikim Zachodzie nigdy nie byłem. Karol May, który o nim pisał, pojechał tam dopiero pod koniec swego życia i… rozczarował się, bo to nie było to, co przedstawiał. Za bardzo ubarwiał swe opowieści. Byłem natomiast w tych miejscach, gdzie w dawnej Jugosławii kręcili filmy o Winnetou i Old Shatterhandzie. Mam prawie 700 filmów z westernami, z Jonem Wayne’m i Gary Cooperem na czele - chwali się Piwowarczyk.
Do Księgi Guinnessa!
Ma jeszcze jeden powód do dumy. Choć na AWF miał piątkę z tańców, nie lubi tańczyć, ale znakomicie spisuje się w roli… Lajkonika.
- Nie ma w Krakowie drugiego faceta, który by tak zatańczył Lajkonika jak ja. Jest gość z Salwatora, który zawodowo prowadzi orszak jako Lajkonik, a ja jestem amatorem. Byłem Lajkonikiem dziesiątki razy na różnych imprezach. Występowałam na weselu kolegi w Hawełce, gdzie nie wolno było tańczyć, bo tam jest zabytkowy strop, ale mnie pozwolono. Na imieniny innego kolegi zaprosiłem Olka Kobylińskiego. „Makino” grał na gitarze, a ja zatańczyłem Lajkonika. Kolega zrobił wielkie oczy, nie wiedział, że to ja jestem Lajkonikiem. „Makino” proponował mi wspólne występy, ale nie mam na to czasu - opowiada.
Nie ma czasu, bo ciągle pracuje. I gra w piłkę. Jak długo jeszcze?
- Moim marzeniem jest grać jak najdłużej. Zawsze sobie mówię „A jeszcze pogram rok”. Teraz myślę, by wytrwać do osiemdziesiątki. Stawiam sobie coraz wyżej poprzeczkę, bo czuję, że przez najbliższe pięć lat nie powinno mi się dziać nic złego. Chciałbym zostać najstarszym piłkarzem świata i trafić do Księgi Guinnessa. Sprawdzałem, jakie warunki trzeba ku temu spełnić. Rozegrać dwa kolejne mecze, będąc tym najstarszym. A to jest łatwe do wykonania. Oczywiście, musi to być udokumentowane - mówi 75-latek.
Według Księgi Guinnessa, najstarszym aktywnym futbolistą świata 6 października 2020 roku został bramkarz Ezzeldin Bahader, który - gdy wystąpił w 6th October z Al Ayat Sports w III lidze egipskiej - liczył 74 lata i 125 dni.
Bahader ma czwórkę dzieci, jest starszy od Piwowarczyka jedynie o dziewięć miesięcy i dziesięć dni.
Andrzej Piwowarczyk
Rocznik 1946. Czynny piłkarz (w Bratniaku Kraków), przedsiębiorca, emerytowany wojskowy i... występujący w roli Lajkonika. Mówi, że boisko to teatr. A on z tej sceny nie ma zamiaru za szybko schodzić. Na pewno nie w ciągu najbliższych pięciu lat.