Angelika "Żelka" Zaworka: "Jeśli moje marzenia mają się spełnić, to tu i teraz"
- Nie jestem mega-muzykiem – mówi Angelika "Żelka" Zaworka, finalistka programu "Idol". - Owszem, mam talent i osobowość, ale jeszcze wiele muszę się nauczyć o śpiewaniu i show-biznesie.
Czy po programie zmieniło się twoje życie?
- Zależy, jak na to spojrzeć. Trochę na pewno. Dalej jestem tą samą normalną dziewczyną, która na co dzień pracuje w piekarni. Mam tylko inny stosunek do życia, szersze zainteresowania, bardziej zwracam uwagę na modę. Mniej przejmuję się tym, co inni mówią na mój temat. Jest też progres muzyczny, umiem więcej muzycznie, poza tym stałam się bardziej empatyczna.
Prószków po miesiącu pobytu w Warszawie musi ci się wydawać bardzo cichy...
To niebo i ziemia. Szczerze - nie potrafię wybrać, co lepsze.
A jak to było z tym twoim śpiewaniem? Serio nigdzie się nie uczyłaś?
Śpiewam od zawsze. Jestem samoukiem, mam to gdzieś w sobie. I tak jest od zawsze.
Scena jest właśnie po to, aby na niej pogwiazdorzyć. Dla mnie ważniejsze jest to, kim jestem, kiedy z niej schodzę
A do programu wysłał cię narzeczony?
Dowiedział się o castingu, zatankował mi auto i powiedział „Jedź!”. No i pojechałam z przyjaciółką. Jeszcze w drodze do Wrocławia wybierałam sobie repertuar. Bardzo chciałam, żeby podczas mojego występu „pykło”, więc kombinowałam, z czym się zaprezentować. Do końca wahałam się, co wybrać: zaszaleć czy iść w klasykę. Stanęło na piosence Zdzisławy Sośnickiej.
I pykło. Jak było w programie? Idąc tam, miałaś jakieś oczekiwania?
Fajnie było żyć samym programem. Każdy dzień był niespodzianką. Nie wiedzieliśmy, co się wydarzy, na czym to wszystko ma polegać. Najgorszy był etap pierwszy, czyli teatr. To były dwa dni ciężkiej roboty i stresu. Ze 120 osób zrobiło się nagle 60, potem 30 i w końcu 12. Zastanawialiśmy się, kto zostanie, kto odpadnie. Spaliśmy wtedy bardzo mało, nie mieliśmy czasu na uczenie się tekstów. Dla mnie to była trauma, strasznie się raz popłakałam ze stresu. To było z jednej strony ciężkie, ale przygotowało nas do tego, by wejść w ten telewizyjny świat. A tam nie jest tak pięknie, jak się wszystkim wydaje.
Ludzie widzą tylko piękny show…, ale pewnie byłaś bardzo zmęczona.
Dla mnie to było przyjemne zmęczenie. Ja to polubiłam. W klubie nie mieliśmy okazji, żeby się zmęczyć. Wszystko było na spokojnie. Mieliśmy jedną piosenkę do nauczenia, fryzjerów i stylistów do dyspozycji. Dużo czasu. Potem okazało się, że ruszają odcinki na żywo i presja znów wróciła. Nie masz czasu się nauczyć, a są dwie piosenki, do tego nagrania, stylizacje, nie każda pasowała.
Narzucali wam, w czym wystąpić?
Nie. To był program o nas. To my go tworzyliśmy jako uczestnicy, więc te nasze propozycje były brane pod uwagę, ale trzeba było wypracować kompromis z produkcją. Były oczywiście spięcia. To nie było do końca tak, że wszyscy się do siebie uśmiechali, bo ciężka praca w pewnym momencie zamienia się w piekło, a między ludźmi zaczyna iskrzyć. W efekcie końcowym wszystko się jednak udało. Ja doszłam bardzo wysoko i jestem zadowolona z siebie.
A jurorzy? Jak kontakty z nimi?
To są bardzo normalni ludzie, którzy podejdą, zagadają. Nie bronią się, nie uciekają z ochroną tak, jak ja sobie to wyobrażałam. Wszyscy się z nimi dogadują. My jesteśmy uczestnikami, oni są jury, więc ten kontakt to raczej relacja mistrz i uczeń, ale wszyscy też wiemy, że robimy program i to od naszych słów i czynów będzie zależało, jak to wyjdzie. Ja najbardziej polubiłam Wojtka Łuszczykiewicza. Mógłby być moim starszym bratem, i panią Elżbietę Zapendowską - mimo że potrafiła czasem ostrzej polecieć. Pozostałe kontakty były zwyczajne.
Ludzie, którzy kupują u ciebie w piekarni, nie dziwią się, że jeszcze tam pracujesz?
Dziwią się. Wielu mówi: „ Myśleliśmy, że jest pani już dawno w Warszawie”. Odpowiadam wtedy: „Nie. Nie stać mnie na to na razie, żeby nie iść do pracy”. Muszę przecież zarabiać pieniądze. Prawda jest taka, że wygrałam pewną sumę pieniędzy. To byłoby dużo, gdybym poszła do sklepu z ubraniami i chciała zrobić zakupy, ale jeśli tworzę muzykę, to kropla w morzu potrzeb.
To opowiadaj, jak z tą muzyką.
Cały czas tworzę. Zaraz po programie znalazłam sobie fajną ekipę, z którą pracuję już nad pierwszym singlem. Wiemy, że musimy zrobić go szybko, zanim powstanie kolejny show i nasze twarze zostaną zapomniane. Mam też trochę propozycji od większych firm i wytwórni, ale uważam, że to wymaga czasu. Nie ukrywam też: nie jestem jakimś supermega-muzykiem. Póki co jestem człowiekiem, który ma talent i osobowość, ale ta wyliczanka na razie się kończy. Potrzebuję jeszcze bardzo dużo wiedzy na temat samego śpiewania, ale i show-biznesu.
Bardzo to brzmi dojrzale jak na 22-latkę...
To szansa, którą trzeba wykorzystać, a przynajmniej zrobić wszystko, żeby ją wykorzystać, bo więcej coś takiego mi się już nie zdarzy. Jeżeli moje marzenia mają się spełnić, to się dzieje tu i teraz.
A jak rodzina na to wszystko reaguje?
Moja córka bardzo się cieszy, a na fejsbukach i instagramach robi większą furorę niż ja. Moja mała kokietka, śmieszka. Wszyscy uwielbiają na nią patrzeć. Rodzina kibicowała mi cały czas. Narzeczony jeździł na każdy program. Czuję też wsparcie mieszkańców Prószkowa, choć nie mieszkam tu długo. To wspaniali ludzie.
To kiedy singiel?
Za wcześnie o nim mówić. Są zarysy, tworzę tekst dopiero. Chcę, by ten pierwszy, premierowy utwór był dobry, dlatego chcę go dopieścić. Ten, kto ma uszaste ucho, na pewno domyśla się, w jakim kierunku idę. Dla reszty niech to będzie niespodzianka.
A widzisz się w tym świecie show-biznesu?
Jestem człowiekiem mieszanym. Nie chciałabym siedzieć tylko w Prószkowie, ale też nie chciałabym tylko żyć na czerwonym dywanie. Poradzę sobie na salonach, ale lubię też spędzać czas w starych szortach siedząc w ogródku. Mam jedno życie i chciałabym je wykorzystać na wiele sposobów.
Niektórzy mówią, że zachowujesz się jak gwiazda...
Ale scena jest po to, aby pogwiazdorzyć. Dla mnie ważniejsze jest to, kim jestem, kiedy z niej schodzę. Chodzi o to, by być dalej sobą – na tym to polega. Dlatego chyba też dostałam nagrodę od Polsatu. Potrafię rozdzielić program od życia. Na początku wszystko było „WOW”, ale trwało to chwilę. Potem zobaczyłam, co się dzieje, że na moje 3 minuty występu pracuje 150 osób: od makijażystek do dźwiękowców. To kupa ludzi. Wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tymczasem to wszystko wygląda jak zwykła praca. A ja też byłam zmęczona.
Mówią, że telewizja kłamie. Zgadzasz się z tym?
Wszystko da się wyretuszować. Ja mam np. 158 cm wzrostu. Kiedy ludzie mnie spotykają na ulicy, to się dziwią.
Pewnie i ty doświadczyłaś hejtu. Jak sobie z tym radzisz?
Krytyka i hejt to dwie inne sprawy. Jeśli ktoś – a z taką opinią się spotkałam – wyraża swoje zdanie w internecie tylko dlatego, że jest taka możliwość, to ja dziękuję. Ludzie piszą takie komentarze, bo mogą. W pewnym sensie mamy gorzej niż uczestnicy pierwszego „Idola”. Z pewnością ludzie i wtedy krytykowali ich występy, ale robili to w swoim gronie, przed telewizorem. Jeśli chodzi o hejt – ja po prostu robię swoje. Jak się komuś nie podobały moje występy – mógł przełączyć program. Koniec.
Dziękuję za rozmowę.