Ania Wyszkoni: To jest dobry czas w moim życiu
Swoją premierę miała właśnie nowa piosenka Ani Wyszkoni – „Skrable”. Popularna piosenkarka rozpoczyna nią świętowanie 25-lecia swej kariery. Nam opowiedziała jak bardzo zmieniła się przez te ćwierć wieku.
- „Skrable” to trochę dla ciebie nietypowa piosenka, bo odwołująca się do alternatywnego popu. Skąd taki pomysł?
- Nigdy nie chciałam się muzycznie ograniczać. Uważam, że będąc w branży artystycznej trzeba bawić się, ryzykować, poszukiwać i współpracować z inspirującymi ludźmi, którzy potrafią pchnąć nas w inną stronę. Ja nigdy nie tworzyłam moich płyt samodzielnie. Lubię współpracować z innymi twórcami już na poziomie komponowania, a tym bardziej w warstwie produkcyjnej.
- „Skrable” są kolejnym nowym otwarciem w twojej karierze?
- Można tak powiedzieć. Lubię zaskakiwać, ponieważ uważam, że tylko artysta, który zaskakuje, zostanie na dłużej w sercach fanów. Bo oni tego właśnie potrzebują. Gdybym powielała schematy z pierwszej czy drugiej płyty, szybko bym się znudziła. Dlatego na każdym albumie proponuję coś innego. To wynika też z tego, że nieustannie zmieniam się jako człowiek. Dojrzewam, nabieram dystansu. W tej chwili mam 41 lat, więc moje spojrzenie na świat wygląda zupełnie inaczej niż 12 lat temu, kiedy zaczynałam solową karierę. Dlaczego więc tego nie przenieść na warstwę muzyczną?
- „Skrable” mają jednak coś typowego dla ciebie: melodyjny refren. To gwarancja dobrej piosenki?
- Na dobrą piosenkę składa się wiele elementów: dobra melodia, dobry tekst, dobra produkcja. Na każdym z tych poziomów można ją ulepszyć, ale też zepsuć. Ja zawsze starałam się działać w zgodzie ze swoją wrażliwością. Ale też nigdy się nie bałam zmian w zakresie każdego z tych wspomnianych elementów. Zawsze dawałam fanom coś, co było dopieszczone i dopracowane. „Skrable” powstawały kilka miesięcy. Wszystko rozbiło się o pierwszy wers refrenu, którego nie mogłam wymyślić. Dopiero, kiedy byłam go pewna, pojechałam do studia i nagrałam całość. Wtedy ta piosenka ujrzała światło dzienne.
- Jesteś współautorką tekstu i muzyki do „Skrabli”. Ten autorski charakter twoich piosenek jest dla ciebie ważny?
- Lubię tworzyć lub współtworzyć moje piosenki, ale mam w repertuarze wiele takich, które napisali dla mnie inni twórcy. Dla mnie ważne jest, aby czuć dany utwór. A dostaję piosenki od różnych kompozytorów. Są takie, w które wchodzę od razu. Gdzieś w myślach podświadomie wiem, jaki będzie kolejny dźwięk. To znaczy, że ta konkretna piosenka bardzo mi pasuje. Jednym z takich kompozytorów, z którymi uwielbiam współpracować, jest Robert Gawliński. On ma taką wrażliwość, która mi bardzo odpowiada. Łatwo pisze mi się teksty do jego kompozycji.
- Bywa na odwrót?
- Jasne. Dostaję dużo propozycji, które z różnych powodów mi nie pasują. Zdarza się też, że czuję w kompozycji potencjał na przebój, ale wiem, że w innym wykonaniu efekt będzie lepszy. Wtedy przekazuję pałeczkę dalej. Nie silę się na modę, nie analizuję czy coś może być przebojem, nie zastanawiam się co zrobić, by być na okładkach pism. Ja mam swoją ścieżkę. Lubię, kiedy piosenka ma duszę, własną wrażliwość, jakąś niebanalną melodykę. To bardzo istotne.
- „Skrable” to przedsmak twojego nowego albumu?
- Moje płyty nigdy nie były utrzymane w jednym klimacie. Ja bardzo lubię zróżnicowane i eklektyczne albumy. Są one dla mnie po prostu bardziej wyraziste. „Skrable” promują płytę „The Best Of”. Są więc z jednej strony nowym otwarciem, ale z drugiej – znajdą się na podsumowaniu tego, co wydarzyło się w ciągu 25 lat mojej drogi artystycznej. Jednocześnie pracuję nad premierowym materiałem. Ta płyta ukaże się w przyszłym roku. Na pewno będę dążyć do tego, aby nią zaskoczyć fanów. Przede wszystkim jednak chciałabym na niej przekazać ludziom mój aktualny stan ducha. A że pracuję nad tym albumem z różnymi ludźmi, to na pewno będzie on zróżnicowany, ale scalony moim wokalem i moją wrażliwością. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Na razie jestem na początku drogi.
- W „Skrablach” śpiewasz o ucieczce od rzeczywistości. Ten tekst to efekt pandemii i kolejnych lockdownów?
- Pewnie, że tak. Myślę, że ten temat przewija się teraz w wielu piosenkach. Ale „Skrable” to też manifest konieczności ucieczki od codzienności. Jesteśmy tak przytłoczeni tempem i biegiem naszego życia, że czasami zapominamy, że w życiu trzeba być przede wszystkim szczęśliwym. A to szczęście nie zawsze jest wynikiem jakiegoś sukcesu. Najczęściej są to małe kroczki, które składają się na to, że jesteśmy wartościowymi ludźmi.
- Jak przetrwałaś najtrudniejszy okres pandemii?
- Zachorowałam, ale przeszłam COVID dość łagodnie. Nie miałam jakichś dużych kłopotów. Kiedy pojawiła się możliwość zaszczepienia, od razu z niej skorzystałam. I wszystkich bardzo gorąco teraz do tego namawiam. Minione miesiące były jednak bardzo trudne dla mnie pod względem psychicznym. I to niestety wcale się jeszcze nie skończyło. Czuję, że żyjemy na tykającej bombie zegarowej. Nie wiemy co się wydarzy za miesiąc czy dwa. Mam zaplanowaną trasę koncertową na jesień, ale ciągle nie jestem pewna, czy ją w ogóle zagram. A bardzo bym chciała. Nie dokuczają mi skutki przejścia COVID, ale ta izolacja, w której żyliśmy przesz długi czas i która ciągle ma swoje konsekwencje.
- Jak starałaś się z tym uporać?
- Szukałam sobie innych aktywności. W końcu zabrałam się za tworzenie nowych piosenek. Na początku nie było to jednak wcale takie oczywiste. Nie wiedziałam czy to ma jakikolwiek sens i kiedy wrócę na scenę. Dlatego najpierw wszystko odłożyłam na bok. Skupiłam się na nauce języków, potem na nauce tenisa, aż w końcu zrobiłam kurs projektowania wnętrz. Ostatecznie to wszystko spowodowało, że zrozumiałam, iż te 25 lat temu wybrałam swoją muzyczną drogę bardzo słusznie. I chcę nią iść dalej. Dlatego zamiast kontynuować przygodę z projektowaniem wnętrz, co mnie totalnie kręciło, uznałam, że powinnam tworzyć nowe piosenki.
- Wspomniałaś o jubileuszu swojej kariery, który wypada w tym roku. Będziesz go obchodzić wydaniem płyty „The Best Of” i trasą koncertową?
- Tak. Agnieszka Chylińska, która w zeszłym roku obchodziła swoje 25-lecie, przeciągnęła jego celebrację na ten sezon. I podejrzewam, że przeciągnie jeszcze na kolejne. (śmiech) Bo nie jesteśmy w stanie w obecnej sytuacji zorganizować wszystkiego tak, jakbyśmy chcieli. Organizatorzy podchodzą jeszcze ciągle bardzo ostrożnie do dużych koncertów. Dlatego nie stanie się nic złego, jeśli będę świętować ten jubileusz również w przyszłym roku. Śmiałam się nawet, że przeciągnę go do jubileuszu 30-lecia.
- Czym różni się dzisiejsza Ania Wyszkoni od tej sprzed 25 lat?
- Dzisiaj mam zupełnie inne spojrzenie na świat. Inną wrażliwość, inne obowiązki. To wszystko, co przeżyłam przez te 25 lat w życiu zawodowym i prywatnym bardzo mnie zmieniło. Kiedy zaczynałam moją przygodę z muzyką, byłam pewna tego, co chcę robić, ale schodząc ze sceny stawałam się zahukaną dziewczynką, wycofaną i nieśmiałą. Miałam bardzo duży problem z nawiązywaniem kontaktu z innymi. Byłam dość zamknięta w sobie. To się zdecydowanie zmieniło. Jestem gadatliwa i uśmiechnięta, choć przyznaję, że do nowo poznanego człowieka zawsze podchodzę z pewnym dystansem. Dopiero przy bliższym poznaniu potrafię się bardziej otworzyć i jestem stała w przyjaźni.
- Co byś dzisiaj poradziła tamtej Ani z 1996 roku, mając obecną wiedzę i doświadczenie?
- Kiedy zaczynałam swoją przygodę 25 lat temu, show-biznes bardzo różnił się od tego aktualnego. Przede wszystkim nie mieliśmy internetu i komórek. Pamiętam, że jakiś czas wcześniej zamontowano mi dopiero telefon w domu. (śmiech) Obserwowałam wtedy wielkie gwiazdy, które miały ogromne doświadczenie w branży muzycznej. One były dla mnie autorytetem. Dzisiaj młodzież ma zupełnie inne podejście i możliwości. Można nagrać piosenkę w domu, wrzucić ją do internetu i czekać co się wydarzy. Tymczasem my ze Łzami, żeby nagrać pierwszą płytę, musieliśmy zaciągnąć kredyt, który spłacaliśmy przez wiele lat. Rada więc mogłaby być tylko jedna: jeśli wierzysz w to, co robisz, musisz podejmować ryzyko. Nawet jeśli po drodze popełnia się błędy, to jest wliczone w nasze życie. Nigdy nie wolno się poddawać i rezygnować ze swoich marzeń. Dlatego przy wszystkich swoich wzlotach i upadkach, jeśli miałabym je jeszcze raz przeżyć, to zrobiłabym to, bo uważam, że śpiewanie jest dla mnie jedyną słuszną drogą.
- Pochodzisz z małego miasteczka. Osobom spoza Warszawy jest się trudniej przebić w show-biznesie?
- Myślę, że nie. Dzisiaj nie ma już granic. 25 lat temu było oczywiście inaczej. Gdybym mieszkała w Warszawie pewnie wiele spraw potoczyłoby się inaczej, ale ja jestem zadowolona z tego, co osiągnęłam i w jaki sposób. Długo mieszkałam na Śląsku, identyfikowałam się z tym miejscem i ludźmi, z którymi wtedy pracowałam. 10 lat temu przeprowadziłam się pod Wrocław. I żyje mi się tutaj dobrze. Cieszę się, że nie jestem pod obstrzałem paparazzi. Dzięki temu mogę przyjechać do domu po pracy i znaleźć w nim spokój i ciszę. Na scenie czuję się świetnie. Pokazuję wtedy moją ekspresję i miłość do tej sfery życia. Kiedy z niej schodzę, przestaję być „gwiazdą”: muszę zrobić dzieciom obiad, wyprowadzić psy na spacer. Po prostu wracam do swoich obowiązków. Mam to dobrze poukładane.
- Powiedziałaś, że za młodu byłaś zahukaną dziewczynką. Z czego to wynikało?
- Może z tej małomiasteczkowości? A może z mojej natury? Obracałam się wtedy w dosyć hermetycznie zamkniętym otoczeniu. Przychodziłam do sali prób, tam robiliśmy nasze piosenki, potem jechaliśmy do studia i je nagrywaliśmy. Nie sięgaliśmy po rady ludzi, którzy znają się na tej profesji. Działaliśmy tak, jak podpowiadała nam intuicja. Miało to oczywiście swoje plusy – myślę, że ludzie właśnie za to pokochali Łzy. Ale w pewnym momencie zaczęłam się w tym wszystkim dusić.
- To dlatego rozstałaś się z zespołem?
- Tak. Potrzebowałam wyrwać się w świat. Dlatego musiałam zmienić otoczenie. Potrzebowałam więcej przestrzeni, aby rozwinąć swoje skrzydła. Czułam, że razem już nic dobrego nie stworzymy. Bo patrzyliśmy w zupełnie różne strony.
- Pamiętam, że największe polskie rozgłośnie radiowe nie chciały grać piosenek Łez. To było dla was bolesne?
- Nie grało nas ani Radio Zet, ani RMF, ale jakoś sobie poradziliśmy. I to bez internetu. Graliśmy bardzo dużo koncertów. Jeździliśmy po Polsce i kiedy wychodziliśmy na scenę, okazywało się, że wszyscy znają teksty naszych piosenek. Dlatego w pewnym momencie przestałam się zastanawiać, dlaczego radio nas nie gra. Dzisiaj oczywiście patrzę na to wszystko z dystansem i wiem, że popełniliśmy wiele błędów. Rzeczy, które mogliśmy zrobić lepiej, robiliśmy tak, jak czuliśmy. Byliśmy młodzi i niedoświadczeni. Ale będąc muzykiem nie można się przecież zastanawiać czy twoją piosenkę puści jedno czy drugie radio. Trzeba wyrażać siebie, a ostatnie słowo należy do publiczności.
- Śpiewasz czasem jeszcze „Agnieszkę” czy „Oczy szeroko zamknięte”?
- „Oczy” towarzyszą mi cały czas, bo to jedna z ukochanych piosenek z mojego repertuaru. Po „Agnieszkę” sięgam okazjonalnie. Szczególnie podczas jubileuszy, takich jak ten, który właśnie obchodzę. To ważna część mojej historii. Ja tej „Agnieszki” nie mogę i nie chcę wymazywać. Ta piosenka była przełomowym momentem w moim życiu. Sięgam po nią z sentymentem, bo budzi we mnie fajne wspomnienia.
- Muzycy z Łez po waszym rozstaniu sugerowali, że nie masz prawa wykonywać waszych dawnych przebojów. Udało wam się w końcu porozumieć?
- Te żądania były bezpodstawne, bo jestem przecież współautorką tych piosenek. Teraz już się nad tym nie zastanawiam i oni chyba też nie. Działam w zgodzie ze swoim sumieniem i uważam, że nie robię nic złego. Te piosenki stały się przecież popularne dzięki zarówno moim kolegom-muzykom z zespołu, jak i dzięki mnie – wokalistce. Ostatnio rozmawiałam z Adamem Konkolem i myślę, że po ich stronie emocje też już opadły.
- Kiedy zadebiutowałaś jako solowa artystka, zrzuciłaś czarne ciuchy i odsłoniłaś swoją bardziej kolorową i kobiecą stronę. Co spowodowało tę przemianę?
- Przede wszystkim chęć pokazania, że jestem w innym miejscu. Chciałam zaproponować coś nowego. Ze Łzami prezentowałam inny wizerunek. Miałam go po prostu dosyć. Wyrosłam z glanów i rozciągniętych swetrów. Kiedy nie miałam już za sobą tych pięciu facetów ubranych na czarno, chciałam podkreślić, że to kolejny krok. Teraz mocno bawię się swoim wizerunkiem. To jest dobry czas w moim życiu, świetnie się obecnie czuję. Chociaż zdarzają się takie opinie, że ubieram się jak nastolatka. (śmiech) Ale co mam zrobić? Ubrać czarną suknię i położyć się do trumny? Chyba nie tędy droga. Staram się postępować zgodnie z tym, co czuję, a zawsze znajdą się tacy, którym się to będzie podobało i tacy, którzy tego nie zaakceptują.
- Jako solowa artystka odniosłaś wiele sukcesów festiwalowych i radiowych. Który z nich uznajesz za najważniejszy?
- Na pewno pierwszy występ w Opolu z piosenką „Pan i pani”. A potem wydanie kolejnych płyt. Przy każdej takiej okazji mam w sobie duży poziom stresu. Daję bowiem ludziom swoje „dziecko”, z którego jestem dumna i chcę, żeby zostało ono dobrze przyjęte. I jak na razie to się udawało. Tak naprawdę trudno swoją karierę podzielić na odrębne fragmenty. To jest całość. Każdy nawet najmniejszy krok wpływa na to, co się będzie działo dalej.
- Dwie twoje pierwsze płyty są podwójnie platynowe, a trzecia – złota. Znasz receptę na przebój?
- Nie ma takiej. (śmiech) Nie będę się więc tutaj wymądrzać. Czasami sama jestem zaskoczona sukcesem danego utworu. „Biegnij przed siebie” to piosenka dla moich dzieci, bardzo osobista. Dzisiaj ma 20 milionów odsłon na YouTube’ie, co dla wokalistki z mojego pokolenia jest bardzo dobrym wynikiem. Myślę, że trzeba tworzyć piosenki, które są dla nas ważne. Kalkulowanie i kombinowanie nie służy. Publiczność szybko wyczuwa fałsz.
- Kiedy miałaś 21 lat urodziłaś pierwsze dziecko. Trudno ci było pogodzić macierzyństwo z karierą?
- Nie. Lubiłam jedno i drugie. Choć przyznam, że macierzyństwo w wieku 21 lat, to raczej rzadkość w dzisiejszych czasach. Tak się jednak wydarzyło i bardzo pomagała mi mama. Ale było też tak, że o trzeciej w nocy wracałam z koncertu, a o siódmej byłam już na nogach, bo mój syn się obudził. Nie było wtedy litości. Znosiłam to jednak bardzo dobrze. Macierzyństwo i życie artystyczne uzupełniały się w moim życiu. Bycie mamą mnie zmieniło, inspirowało oraz otworzyło na świat i ludzi.
- Rodzina jest dla ciebie ważniejsza niż kariera?
- Zdecydowanie tak. Rodzina jest moim priorytetem. Ale bardzo się cieszę, że mogę się realizować artystycznie. Kiedy w czasie pandemii nie było koncertów, robiłam się w domu marudna. Piosenki, które tworzę, mogą pomagać innym i dawać im dużo radości, co mnie bardzo cieszy, ale rodzina to dla mnie podstawa.
- W solowej karierze wspiera cię twój partner, a zarazem menedżer – Maciej Durczak. Czujesz się dzięki temu pewniej w show-biznesie?
- Wszystko ma swoje plusy i minusy. To bardzo ważne, że kiedy schodzę ze sceny, mogę ze zrozumieniem opowiedzieć bliskiej osobie o swoich emocjach. Ale są takie momenty, w których wracam do domu i chciałabym jak najszybciej zapomnieć o czymś, z czego niekoniecznie jestem dumna. Chciałabym wtedy zamknąć się w czterech ścianach z moim facetem i mieć świadomość, że on w ogóle o tym nie myśli. A u mnie tego się nie da zrobić. Bo wiadomo, że bardzo oboje żyjemy moimi sukcesami i potknięciami. No ale cóż: miłość nie wybiera. Jesteśmy razem już kilkanaście lat i jakoś udaje nam się wszystko scalić.
- Wszystkie twoje artystyczne posunięcia ustalcie wspólnie z Maćkiem?
- Staramy się. Menedżer jest jak członek zespołu. To nie jest ktoś stojący z boku, kto dostaje gotową piosenkę i ma zrobić z niej przebój. U mnie menedżer jest częścią procesu twórczego. Lubię to, że Maciek jest mocno zaangażowany w to, co robię. Oboje wtedy z pełnym przekonaniem i oddaniem pracujemy nad kolejnymi etapami promocji. Maciek napisał dla mnie bardzo dużo tekstów. On rozumie mnie doskonale, wie co mam w głowie, obserwuje mnie i potrafi ubrać moje myśli w słowa czasem lepiej niż ja. Bardzo to cenię.
- Powiedziałaś jednak w jednym z wywiadów: „Nasz związek nie jest usłany różami”.
- Chyba żaden związek nie jest usłany różami. (śmiech) Nie ma związków idealnych. Jesteśmy tylko ludźmi. Ja też czasem mam gorszy dzień. Chodzę wtedy z nosem zwieszonym w dół i niekoniecznie musi się to podobać mojej rodzinie. To naturalna sprawa. Jesteśmy ze sobą kilkanaście lat i mamy swoje lepsze i gorsze momenty.
- To kiedy ślub?
- Na razie nie jest zaplanowany, więc nie wiem kiedy. (śmiech) Może media mi podpowiedzą? Bo robiły to już kilka razy.
- Jednym z trudniejszych momentów w twoim życiu była na pewno walka z nowotworem tarczycy. Bałaś się, że nie będziesz mogła śpiewać?
- To była moja główna obawa. Przekonałam się wtedy, że można mieć wsparcie wielu osób, ale w najtrudniejszych momentach trzeba sobie poradzić samemu. Wszyscy mogli mi mówić, że będzie wspaniale, ale gdybym sama tego nie czuła, nic by mi nie pomogło. Wspierali mnie moi rodzice i Maciek, a i tak w pewnym momencie załamałam się psychicznie. Było to już po operacji: położyłam się na podłodze i nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Pozostało mi wtedy tylko jedno: skorzystać z pomocy specjalisty. Mówię o tym głośno, bo jest wiele osób, które mają podobne problemy, a wstydzą się iść do psychologa czy psychiatry. Tymczasem w ten sposób możemy naprawdę sobie pomóc.
- Wszyscy z biegiem lat wypalamy się zawodowo. Jaki masz sposób, aby tego uniknąć?
- Ważne jest to z kim współpracujesz, podobnie jak zmiany w życiu. Ja przeżyłam ten moment wypalenia pod koniec współpracy ze Łzami. Potrzebowałam wtedy czegoś innego. Odchodząc z zespołu nie miałam pewności, że mi się uda. Podejmowałam ogromne ryzyko, ale wiedziałam, że nie mogę dłużej tkwić w tym układzie. Życie pokazało jednak, że takie śmiałe zmiany mogą okazać się najlepszym wyjściem z sytuacji. Teraz z kolei szukam inspiracji we współpracy z innymi – choćby z muzykami z mojego zespołu. Jego szefem muzycznym jest Marek Raduli, człowiek z wielkim doświadczeniem, obecny w branży od ponad 40 lat. Dlatego nie raz siadamy razem i rozmawiamy o różnych sprawach.
- Ożywcze może też być spróbowanie czegoś zupełnie nowego. W twoim przypadku było to prowadzenie telewizyjnego programu „Design Dream”. Jak się czułaś w tej roli?
- Pierwszy odcinek był dla mnie bardzo stresujący, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam. A tu nagle musiałam przed kamerą dużo mówić, a nie śpiewać. Szybko się jednak w tym odnalazłam i kiedy przyszedł ostatni dzień zdjęć, żałowałam, że ta przygoda już się kończy. Czułam bowiem, że dopiero wtedy znalazłam się w komfortowym momencie i coraz lepiej rozumiałam swoją rolę. Ja generalnie lubię nowe wyzwania w życiu i ciągle mam zajawkę na projektowanie wnętrz. Prowadzenie programu przypadkiem zbiegło się z nauką projektowania. Jedno pomagało wtedy drugiemu.
- Będziesz projektować wnętrza?
- Myślę, że nie. Kiedy poszłam na zaawansowany kurs, stwierdziłam, że to bardzo trudne zajęcie. Oczywiście, gdybym się tylko na tym skupiła, to dałabym radę. Jestem ambitna i zawsze realizowałam swoje plany. Czy dałoby się jednak pogodzić moje życie artystyczne z projektowaniem? Nie jestem pewna. Bo jedno i drugie wymaga bardzo dużego zaangażowania. Dlatego postanowiłam skoncentrować się tylko na jednej sferze. I oczywiście wybrałam muzykę.