Anioł Śmierci w Sieniawce, czyli witajcie w piekielnym imperium
Co robił Anioł Śmierci w zapomnianym przez Boga i ludzi podobozie Gross-Rosen? Historia zaczyna się od betonowych trumien w podziemiach szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w Sieniawce, a potem staje się jeszcze bardziej makabryczna. Joanna Lamparska, autorka książki „Imperium małych piekieł”, w świetnym dziennikarskim śledztwie odkrywa upiorne i nieznane tajemnice końca wojny i dramatyczne losy ciężarnych kobiet.
Mengele był atrakcyjny?
Elegancki, kulturalny, zadbany. Pachniał czystością. W relacjach niektórych kobiet pojawia się nawet określenie „figlarny”. Podobno stojąc na rampie, podczas przeprowadzania selekcji, wyglądał niczym model.
Skąd szesnastoletnia, przerażona dziewczyna mogła wiedzieć, jak wygląda?
Mówisz o Annelore Gabler, niemieckiej pracownicy, która wspominała, jak Josef Mengele przyjechał do obozu w Sieniawce w 1945 roku. To w jej relacjach pojawia się nazwisko Anioła Śmierci. Myślę, że nie mogła się pomylić.
Ciężko uwierzyć, że w momencie, kiedy Niemcom palił się grunt pod nogami, Mengele z uśmiechem na twarzy szukał kolejnych miejsc, w których mógłby prowadzić eksperymenty.
Badacze, z którymi rozmawiałam, przypuszczają, że mógł chcieć kontynuować swoje chore prace zaraz po opuszczeniu Auschwitz. Był ambitny i nie zamierzał zmarnować swojego dorobku naukowego. I był odpowiedzialnym funkcjonariuszem maszyny zła. Do Gross-Rosen przyjechał w styczniu 1945 roku, kiedy Trzecia Rzesza już dogorywała. Dotarł w miejsce, które przerażało nawet tych więźniów, którzy przeszli przez Auschwitz. Jeden z nich powiedział potem, że Oświęcim przy Gross-Rosen to sanatorium. Istnieją relacje, które potwierdzają, że Mengele zaczyna objeżdżać podobozy rozsiane wzdłuż obecnej polsko-czeskiej granicy. Interesują go kobiece baraki. Prowadzi selekcje. Nikt jednak nie wspomina o eksperymentach. Naukowcy w takich momentach umywają ręce i kończą pracę, ja jestem dziennikarką, więc zaczęłam szukać dalej. Mengele był postrachem obozów, to przecież on osobiście odprawiał kobiety do kolejnych podobozów. Z ich relacji wynika, że selekcji dokonywał osobiście, w łaźni. Kazał im klęczeć, a potem podnosić ręce do góry, by sprawdzić, czy nie mają znamion. W ręce trzymał bicz, w oczach miał szaleństwo. Naprawdę, solidnie zapracował na to, by być rozpoznawalnym.
Sieniawka i doktor Mengele - to przecież się w ogóle nie kleiło. Dlaczego nie odpuściłaś?[/b]
Intuicja, może dziennikarski instynkt, podpowiadał mi, że za dziwną układanką kryje się mocna opowieść. Na początku byłam przerażona, bo pojawiało się zbyt wiele wątków, strasznych i niepasujących do siebie. Opowiadali mi o nich członkowie Łużyckiej Grupy Poszukiwawczej, którzy badają Sieniawkę, m.in. tajemnicze podziemia z betonowymi stołami, które mogły służyć do robienia preparatów medycznych. Do tego więźniarki, które rodziły tu dzieci, zrujnowane hale, szpital psychiatryczny i jeszcze poszukiwacze skarbów. To miejsce ciężko było ogarnąć, pojąć. Jest taka książka Laurenta Bineta „HhhHP” o zamachu na Heydricha, czeskiego kata i oprawcy, i ona była moją inspiracją. Dziennikarz pokazuje, z jakimi problemami się spotyka, prowadząc śledztwo po tylu latach, jak wiele jest w kolejnych jego ruchach sprzeczności i niepewności. Postanowiłam iść od samego początku, dotrzeć do wszystkich dostępnych źródeł i spróbować je połączyć.
Wyłaniał się z tego dość przerażający obraz.
Jestem wychowana na literaturze obozowej i wojennych filmach. To jednak zupełnie co innego, kiedy mówi się o czymś, co jest masowe i kiedy padają okrągłe liczby, a gdy czyta się wspomnienie jednej kobiety, która traci dziecko, albo drugiej, która zmuszona jest to dziecko zabić, by uchronić je od strasznego cierpienia. To mi uświadomiło, że historie, które dzieją się za murami małych obozów, wcale nie są mniej dramatyczne od tych, które miały miejsce w Auschwitz. Wciąż mam przed oczami więźniarki z Gross-Rosen, które przed kontrolą pań z Czerwonego Krzyża dostają garść białego cukru. Nie mają gdzie go schować, zapakować na później, liżą go więc łapczywie, choć te ich ręce są okrutnie brudne.
Jasiu mówił ci, że zmarli wołali go w nocy. Nie przestraszyłaś się?
Jasiu, czyli Jan Witek, szef Łużyckiej Grupy Poszukiwawczej, to początek historii, która rozwinęła się w książkę. Napisał do mnie, a potem dzwonił tak często, że pojechałam do Sieniawki dla świętego spokoju. Tak trafiłam na koniec świata, trzy kilometry od granicy z Niemcami, sześć od czeskiej. Jasiu zaprowadził mnie na teren wciąż czynnego szpitala psychiatrycznego, którego podziemia rozpalały jego wyobraźnię. Bałam się, że będzie to kolejna historia o skarbach, że pojawią się mapy i opowieści o złocie. Ale nie. W podziemiach stały betonowe trumny, właściwie stoły. Ich przeznaczenia do tej pory nikt nie był w stanie wskazać. A kiedy prof. Tadeusz Dobosz, wybitny naukowiec, szef katedry medycyny sądowej we Wrocławiu, potwierdził, że to całkiem realne, że betonowe rynny to stoły służące do robienia preparatów, nie miałam odwrotu.
W Sieniawce nikt nie znał mrocznej historii budynków, do których trafiłaś?
To historia zapomniana przez mieszkańców, pomijana przez naukowców. Obóz Klein-schönau w Sieniawce zaczął funkcjonować oficjalnie w październiku 1944, kiedy dotarł tu transport Żydówek z Auschwitz. Był jednym ze stu podobozów Gross-Rosen. Nie doczekał się ani naukowych pozycji, na które zasługuje, ani pamięci, która mu się należy. Badacze, nie mając w rękach dokumentów, wypowiadają się ostrożnie, ja mogłam bazować na relacjach więźniarek. Znalazłam je w wielu archiwach. Powtarzała się w nich informacja, że od marca 1945 roku kobiety w widocznej ciąży były odsyłane do jakiegoś obozu. Nie wiedziały, jak się nazywał. Jest tylko jedna opowieść lekarki z obozu w Kudowie-Zdroju, która podała, że zabrała dziewczyny do obozu w Sieniawce, do Kleinschönau. Znalazła się też karta jednej dziewczyny, która w Sieniawce urodziła dziecko.
To one głównie interesowały doktora Mengele?
Na temat zainteresowań Anioła Śmierci powstało mnóstwo opracowań, artykułów, pozostały dokumenty. Wiadomo, że interesowały go karły i bliźnięta.
Może wierzył, że mnogie ciąże pozwolą na szybkie rozmnożenie rasy panów?
Na pewno poddawał je okrutnym badaniom, umierały razem w męczarniach, by mógł przeprowadzić porównawczą sekcję zwłok. W swojej książce zamieszczam m.in. wstrząsającą relację dwóch nieletnich par bliźniąt, które zeznały, że Mengele zmuszał je do współżycia z innymi bliźniętami, bo chciał się przekonać, czy również urodzą bliźnięta. Czytając te wspomnienia, odkrywając krok po kroku tajemnice tego zapomnianego miejsca, postanowiłam opowiedzieć o tym głośno. Tak, by ci wszyscy, którzy dziś tam żyją, uświadomili sobie, z jaką historią obcują. Przecież w Sieniawce leczą się ludzie, w budynkach byłego obozu jest oddział dziecięcy, na placach bawią się dzieci, a matki spacerują po alejach z niemowlęcymi wózkami. Ta historia była i w sumie jest dla mnie tak nieprawdopodobna, że długo nie mogłam w nią uwierzyć. Było to także dla mnie przekroczenie Rubikonu zawodowego. Pomyślałam, że trzeba ludziom pokazać, że zdobywanie pewnych informacji nie jest czarno-białe i że czasem historie, które wydają się oczywiste, nagle, po czasie, przestają takimi być.
Nad czym chcieli pracować w podziemiach obozu naziści?
Chcieli, a może pracowali. Być może stoły były już do czegoś wykorzystywane, a może czekały na kogoś, niekoniecznie doktora Mengele. W tej historii pojawia się wiele pytań.
Piszesz, że w ostateczne rozwiązanie zagadki zwątpiłaś po tym, kiedy dowiedziałaś się, że czaszki katyńskie, mogą być nieautentyczne.
Trudno mi było w to uwierzyć i długo też zastanawiałam się, jak o tym napisać. Bo nagle, przy okazji badania i pracy nad całkiem inną historią, odkryłam coś, co było dla mnie wstrząsem. Prowadząc dziennikarskie śledztwo w sprawie obozu w Sieniawce, musiałam prześledzić historię preparatów medycznych z Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu. To w tej placówce przez lata przechowywane były w ukryciu czaszki katyńskie, także fragmenty czaszki Janiny Lewandowskiej, pilotki i jedynej kobiety - ofiary zbrodni katyńskiej. Symboliczny pogrzeb szczątków odbył się w 2005 roku. Dzisiaj, czternaście lat po pogrzebie, lekarze z Zakładu Medycyny Sądowej przyznają, że nie ma żadnej pewności, że to akurat czaszki katyńskie. Proporcje: 50 do 50 procent. Prof. Tomasz Jurek, kierownik Zakładu Medycyny Sądowej, mówi: „Naszym czaszkom przyznano status „katyńskich”, ponieważ ich ocena miała charakter historyczny, a nie kryminalistyczny, czyli dowodowy. Szczególnie dotyczy to Janiny Lewandowskiej. Dlaczego? Bo oceny dokonano zgodnie z pewną tezą”. Inni lekarze dodają: „Niestety, w chwili obecnej nic nie wskazuje, że tzw. czaszki katyńskie mają cokolwiek wspólnego z masakrą polskich oficerów w Katyniu”.
Czyje zatem czaszki pochowano?
Mogły być z Gross-Rosen albo z innego masowego grobu ludzi, którzy zostali pozbawieni życia strzałem w tył głowy.
Może to początek kolejnego śledztwa?
Moja książka miała premierę kilka dni temu, czekam, jak to sensacyjne przecież odkrycie zostanie przyjęte przez czytelników. No i przez rodziny katyńskie.