ANNA CIEŚLAK: wydeptałam swój charakter
Podbiła serca widzów w komedii „Dlaczego nie!”. Teraz oglądamy ją w serialu „Na Wspólnej”. Nam aktorka opowiada, jak stryj Bronisław, znany jako porucznik Borewicz, odradzał jej aktorstwo.
Urodziła się Pani w Szczecinie, ale Pani rodzina pochodzi z Krakowa. Czuje się więc Pani choć trochę krakuską?
Oczywiście, że tak. Mam w rodzinnym albumie zdjęcia, gdzie jako dziecko karmię co roku gołębie na krakowskim Rynku. Mój tato jest rodowitym krakusem i jakby tego było mało, urodził się na ulicy Krakowskiej. Spędzałam więc wszystkie wakacje z rodzicami u babci. A potem poszłam tym szlakiem, wybierając swój zawód - i zdałam do szkoły aktorskiej właśnie w Krakowie. Tata poznał mamę opolankę w Szczecinie - a ja wróciłam do jego rodzinnego miasta. Przynajmniej na jakiś czas.
Nie jest tajemnicą, że Pani stryjem jest Bronisław Cieślak, słynny porucznik Borewicz z seriali „07 zgłoś się”. To on wpłynął na to, że wybrała Pani aktorstwo?
Stryj bardzo długo namawiał mnie, abym się poważnie zastanowiła, czy chcę wybrać akurat ten zawód. I konsekwentnie mu się to nie udawało, bo im bardziej mi go odradzał, tym bardziej mnie ciągnęło w tę stronę. Nawet kiedy widział, że już nic nie wskóra, patrzył na mnie z przymrużeniem oka, mając nadzieję, że to wszystko gdzieś się rozwieje. Ale kiedy przyszedł do mnie potem na spektakl „Zagraj to jeszcze raz, Sam” w warszawskim Teatrze 6. Piętro, powiedział w garderobie: „No, panna, nie mogę już nic marudzić. Jesteś zawodową aktorką”. To był największy komplement, jaki od niego usłyszałam i ostateczne przyzwolenie na wybór mojej drogi życiowej.
Podziwiała Pani stryja, oglądając go na małym ekranie w roli porucznika Borewicza?
Kiedy „07 zgłoś się” był emitowany w polskiej telewizji, byłam małym dzieckiem i rodzice nie pozwalali mi go oglądać. Zobaczyłam ten serial dopiero wiele lat później, będąc na studiach. Wszyscy wtedy mówili mi: „Fenomen twojego stryja polega na tym, że on gra po amerykańsku. Czyli właściwie nie gra - bo nie ma tam nic niepotrzebnego”. Postanowiłam więc nadrobić zaległość i obejrzeć „07 zgłoś się”. No i faktycznie: stryj, jak sam mówi, „przez przypadek”, został odkryty przez reżysera Krzysztofa Szmagiera i przed kamerą po prostu był sobą. W tamtych czasach w polskim filmie to było coś zupełnie niespotykanego.
Jak Pani spodobał się Kraków, kiedy przyjechała Pani tutaj na studia i zaczęła odkrywać miasto już jako dorosła osoba?
Przyjechałam do Krakowa wtedy, kiedy kształtowała się moja osobowość . I nie mogłam lepiej trafić. Ponieważ Kraków jest trudnym miastem do jazdy samochodem, przemieszczałam się ze Straszewskiego na Warszawską, gdzie były zajęcia, na piechotę czasem dwa razy dziennie. W ten sposób „wydeptałam” swój aktorski charakter.
Studia aktorskie polegają na znalezieniu swojego mistrza. Tak było też w Pani przypadku?
Autorytety są ważne. Krakowska szkoła bardzo to podkreśla. Żeby dyskutować z profesorami, trzeba coś o nich wiedzieć. A to były czasy, kiedy jeszcze nie wrzucało się nazwiska w Google, aby zdobyć takie informacje. Dlatego chodząc na zajęcia Anny Polony czy Anny Dymnej, wiedziałam kto to jest, bo oglądałam przynajmniej kilka filmów czy spektakli z ich udziałem. W związku tym miałam wielki szacunek do tych osób. To, co słyszałam od nich, miało dla mnie ogromną wartość. Ci ludzie nauczyli mnie, że teatr i aktorstwo, to przede wszystkim zespół: czujność na drugiego człowieka, pozwalająca samemu wspinać się na coraz wyższe piętra.
Wspomniała Pani o Annie Dymnej. Dziś często występuje Pani podczas jej „Salonów poezji” organizowanych w całej Polsce.
Pani Ania powiedziała kiedyś, że jestem jej „aktorską córką”. Jeszcze jako studentka zostałam przez nią zaproszona na „Salon poezji”, który co niedziele odbywał się w Teatrze im. Słowackiego. Początkowo nie bardzo to czułam, ale wiedziałam, że trzeba pójść, bo skoro pani Ania mnie prosi, to się nie odmawia. Dzięki temu miałam okazję słuchać pięknego słowa w wykonaniu Jana Peszka, Jerzego Treli czy Anny Polony. Oni czytając malowali słowem, stwarzali światy Norwida, Leśmiana, Miłosza w taki sposób, że ja na widowni czułam, jakbym była tuż obok. Jakbym szła tą samą ścieżką, dotykała tych samych kwiatów i słyszała ich myśli. Jestem szczęśliwa, że teraz mogę dawać innym możliwość takiego kontaktu z poezją.
Krakowska szkoła uczyła postrzegania aktorstwa w bardzo romantyczny sposób. Odpowiadało to Pani?
Nigdy nie oceniałam tego. Bo miałam wspaniałych ludzi wokół siebie. Pamiętam, jak podszedł do mnie Radek Krzyżowski po pierwszej mojej premierze - „Mewie” w reżyserii Andrzeja Domalika - i powiedział: „Ania, to i to masz już w rękawie, ale tego i tego musisz się nauczyć”. Ta uwaga nie była złośliwa, ale bardzo motywująca.
Kiedy „07 zgłoś się” był emitowany w polskiej telewizji, byłam małym dzieckiem i rodzice nie pozwalali mi go oglądać
Początkowo grała Pani w Teatrze STU i Teatrze im. J. Słowackiego - ale przeniosła się Pani do Warszawy. To była duża odmiana?
W stolicy jest dużo więcej możliwości: więcej aktorów i więcej teatrów. Jest też inna energia. Warszawa pulsuje szybkim rytmem, a Kraków tyka powoli jak zegar. Ale to właśnie w Krakowie zdobyłam podstawy zawodu i moralny kręgosłup. Nauczono mnie choćby tego, że po przedstawieniu idzie się podziękować swym starszym kolegom i koleżankom ze spektaklu za wspólną pracę. Nie mówi się, czy to było dobre czy złe - dopiero jeśli aktor zapyta o ocenę, można powiedzieć, co się myśli. W Warszawie zdarzyło mi się to zaledwie kilka razy, mimo że jestem tu już sześć lat. Na straży tego stoi mój obecny dyrektor Andrzej Seweryn, który po każdym przedstawieniu przekazuje całemu zespołowi konstruktywne uwagi. Dlatego jestem szczęśliwa, że jestem w Teatrze Polskim, bo tam są przestrzegane te same zasadyco w Krakowie. Również ta, że teatr to nie tylko aktor, ale też pani, która szyje sukienkę, pan, który robi buty, czy pani, która podpowiada tekst. Tu nie ma miejsca na bycie solistą.
Faktycznie chyba tak jest, bo kiedy oglądałem zdjęcia zrobione po spektaklach Teatru Polskiego, Teatru 6. Piętro czy Teatru Kwadrat, wyglądacie na nich jak jedna rodzina. Rzeczywiście tak jest?
Kiedy przystępujemy do pracy, musimy najpierw zbudować wspólną przestrzeń, aby potem móc spotkać się w historii, którą opowiadamy. Dzięki temu każdy ma w spektaklu swój moment, kiedy może być najlepszy. W ten sposób wspólnie pracujemy na sukces. Tego nauczył mnie Krzysztof Jasiński w Teatrze STU. Tam robiliśmy spektakle, podczas których na scenie obok siebie stawali doświadczeni i młodzi aktorzy. Po to, aby się od siebie uczyć, jak ogarniać przestrzeń teatru. Tak było w „Biesach”, które gramy już prawie 10 lat - i nadal mamy w tym ogromną przyjemność.
Od początku obecnej dekady koncentruje się Pani na teatrze, a nie na filmie. To kwestia wyboru czy zewnętrznych okoliczności?
Trochę jednego i drugiego. W teatrze gram nieustannie od 2004 roku. Nie było miesiąca, kiedy nie wystąpiłabym na deskach któregoś z nich. Obecnie jestem związana z pięcioma teatrami i gram dwanaście różnych ról. Uważam, że „codzienna” praca w teatrze jest podstawą warsztatu aktorskiego, bez niej aktor może stracić pewność siebie i umiejętność przekazywania emocji. Ale nie chcę rezygnować z filmu czy telewizji.
Występy w kinowych obrazach były dla Pani ważne?
Mój debiut filmowy, główna rola w „Mam na imię Justine” Franca de Peny, o dziewczynie sprzedanej w ramach handlu „żywym towarem”, miał ogromny wpływ na moją drogę zawodową. Zjeździłam z tym filmem wiele festiwali na całym świecie. To dodało mi pewności siebie i poszerzyło horyzonty. Wtedy zostałam też ambasadorką La Strady, fundacji, która zajmuje się zwalczaniem handlu ludźmi i uświadamianiem, że każdy człowiek ma niepodważalne prawo do wolności. Natomiast po zagraniu głównej roli w komedii „Dlaczego nie!” Ryszarda Zatorskiego, dostałam propozycje od Teatru 6. Piętro i Teatru Kwadrat.
Po sukcesie „Dlaczego nie!” pewnie była Pani zasypana propozycjami występów w komediach romantycznych?
Tak było, ale intuicyjnie czułam, że chcę mówić swymi rolami o ważnych sprawach. Nie mam nic przeciwko występom w komediach, bo pracując w Teatrze Kwadrat, wiem, jak ciężka to praca. Podziwiam aktorów, którzy potrafią rozśmieszać widza, ponieważ to wielka umiejętność. Ta droga jest bardzo ciekawa, ale wewnętrznie czuję, że nie do końca moja. Chciałabym grać postacie, ludzi, których historie dotykają nie tylko mnie, ale też innych. Aby widz pomyślał: „Ojej, przecież to o mnie”. Takich ról nie jest bardzo dużo. Dlatego czasem trzeba trochę na nie poczekać.
Jest Pani piękną kobietą. To nie kusi reżyserów do obsadzania Pani w dekoracyjnych rolach amantek?
Był też i taki okres. Ale wtedy nie potrafiłam do końca zrozumieć, jakie mam warunki i wykorzystać je jako swoją siłę. Zawsze byłam skierowana do swojego wnętrza, bo tam kłębiły się we mnie różne emocje. I tak zostało do dzisiaj. Nie skupiam się zatem na wyglądzie zewnętrznym.
Teatr przyzwyczaił Panią do trybu pracy opartego na kilku miesiącach prób. Tymczasem występuje Pani w telewizyjnych serialach, choćby w „Na Wspólnej”. To nie za duży przeskok?
Pan Jerzy Stuhr powiedział nam kiedyś na zajęciach: „Nieważne, czy gracie główną rolę w Szekspirze, czy występujecie w serialu lub reklamie, ważne jest to, jak do tego podchodzicie i jak to robicie”. I to prawda. Kiedyś zapytano mnie w jednym z wywiadów: „Jak to jest, że aktorzy w serialach tak niewyraźnie mówią”. Wtedy powiedziałam: „Może za mało pracują w teatrze?” Kiedyś broniłam się przed telewizją rękami i nogami, a teraz jestem bardzo zadowolona, że jestem w ekipie „Na Wspólnej”. Bo to jest serial, który będąc kręcony latami, wypracował sobie taki system pracy jak w teatrze.
Na czym to polega?
Tworzy go świetny zespół. Wszyscy się znamy. To, jak wypadnę na ekranie, zależy ode mnie. Nikt nie mówi: „O Boże, wchodzę tylko i mówię dwa słowa”. Każdy z aktorów szuka pomysłu na swoją postać. Ja mam szczęście grać z tak dobrym partnerem, jak Wojtek Brzeziński, który ma na swoim koncie wspaniałe dokonania w teatrze. Jeśli coś nam się nie zgadza w dialogu, możemy to przedyskutować z reżyserem. W efekcie uczę się aktorskiej techniki. Dlatego nie obniżałabym rangi grania w serialu telewizyjnym.
Wspomniała Pani o niewyraźnym mówieniu aktorów w serialach. Pani nie ma z tym problemu - być może też dlatego, że od lat występuje w Teatrze Polskiego Radia, za co była Pani nagradzona na festiwalu „Dwa Teatry”.
Kiedy byłam mała, tata nie pozwalał mi za dużo oglądać telewizji, bo uważał, że ogłupia, ale pozwalał mi słuchać radia w nieskończoność. Gdy zostałam zaproszona do Teatru Polskiego Radia, ucieszyłam się, bo chyba trochę spełniły się marzenia mojego taty, a ja poczułam się jak w domu. Radio poszerza wyobraźnię - bo tylko my wiemy, jak wyglądają w naszych głowach postacie czy sceneria takich spektakli.
Jest Pani też wziętą aktorką dubbingową.
Kocham pracę w dubbingu. Tworzenie postaci głosem jest niezwykle twórcze. Miałam to szczęście, że się w tym odnalazłam. Moją ulubioną postacią, którą dubbingowałam, jest Anna z „Krainy Lodu”. To klasyczny Disney - którego uwielbiam od dzieciństwa. W jakimś sensie jest to więc spełnieniem moich marzeń. Pamiętam, że kiedy byłam mała, co niedzielę telewizja puszczała animacje i filmy Disneya. Czekałam na nie i modliłam się, żeby padało - bo jak była piękna pogoda, tata zabierał mnie na spacery do lasu, żeby „przewietrzyć głowę”. Byłam wtedy nieszczęśliwa, że nie zobaczyłam Disneya. A teraz tak się składa, że jestem właśnie po nagraniach do kolejnej części „Krainy Lodu”.
Dubbing to zupełnie inny rodzaj aktorstwa?
Tak. Tu nie pracujesz ciałem tylko samym głosem, więc musisz rozłożyć swoją energię zupełnie inaczej. Dlatego w dubbingu bardzo ważny jest reżyser, który prowadzi aktora, mówiąc czy ma być głośniej czy ciszej, szybciej czy wolniej, pewniej czy mniej pewnie. Wojtek Paszkowski, który wyreżyserował dubbing „Krainy Lodu”, jest jednym z najlepszych speców tego rodzaju w Polsce. On nauczył mnie „oddychać” postacią. Bo ta postać już jest narysowana na ekranie - ja muszę tchnąć w nią życie.
Podobnie jest w grach komputerowych, gdzie również można Panią usłyszeć?
Moje największe hiciory to „Wiedźmin” i „Assasin”. Kiedy syn mojej koleżanki poszedł z nią kiedyś na „Króla Leara” do Teatru Polskiego i zobaczył, jak tam aktorzy w zbrojach walczą prawdziwymi mieczami aż iskry lecą, powiedział, że to jest jak „Wiedźmin”. I rzeczywiście jest ogromne podobieństwo - również dla mnie. Bo w grze komputerowej, podobnie, jak w teatrze, muszę idealnie podawać tekst.
A próbowała Pani kiedyś śpiewać?
Zawsze bałam się śpiewać, bo wydawało mi się, że fałszuję. Przymusił mnie w końcu do tego kabaret Pożar w Burdelu w Teatrze Polskim, gdzie wykonuję na scenie jedną piosenkę. Była to dla mnie jedna z najbardziej stresujących sytuacji w życiu. Teraz się tym bawię - bo w tym spektaklu nie chodzi o to, by śpiewać wybitnie. To daje poczucie wolności.
Wszystko układa się w pracy. Czy jest Pani szczęśliwa również w życiu prywatnym?
Miłość jest podstawą. Gdy jej nie ma, nic się nie ulepi. Oczywiście relacja to bardzo skomplikowana sprawa. Tu nie ma miejsca na przerwę. Tu nie kończy się spektaklu, aby spotkać się znowu za tydzień. To nieustające wsłuchiwanie się w siebie. Jeśli relacja jest dobra, to chce się żyć. A jeśli chce się żyć, to chce się pracować, czyli w moim wypadku grać.