Anna Zalewska, czyli czuły punkt rządu. "Chce uciec do Brukseli. Teraz będzie reformować Parlament Europejski"
Widmo strajku nauczycieli nie umacnia pozycji minister edukacji w Prawie i Sprawiedliwości, pojawia się też pytanie o jej start w wyborach.
Anna Zalewska zeszła z linii ognia. W ostatnich dniach, dosłownie zapadła się pod ziemię. Twarzą strony rządowej podczas negocjacji z nauczycielami została wicepremier Beata Szydło, ponoć niezbyt chętnie. Podczas konwencji PiS we Wrocławiu, która odbyła się w ekspresowym tempie, Zalewska - „jedynka” na dolnośląskiej liście w wyborach do europarlamentu - nie pojawiła się na scenie, co oczywiście, natychmiast dostrzegła opozycja.
„PiS wstydzi się swojej kandydatki. Nie pozwolono jej nawet wystąpić na własnej konwencji. To kuriozum. PiS równa się wstyd” - stwierdził Grzegorz Schetyna i zapowiedział, że PO „rozliczy” minister edukacji, składając w Sejmie wniosek o wotum nieufności wobec niej.
Wokół minister Zalewskiej głośno jest od czterech lat, kiedy to jako szefowa MEN stała się twarzą reformy edukacji wprowadzanej przez rząd Prawa i Sprawiedliwości. Jak donosi RMF FM, Jarosław Kaczyński miał obiecać Annie Zalewskiej „jedynkę” na liście PiS do europarlamentu za to, że zgodziła się na kierowanie resortem i firmowanie zmian wprowadzanych do polskich szkół. Minister Zalewskiej musi zależeć na Brukseli, bo już dwa razy w 2009 i 2014 roku bezskutecznie kandydowała do Parlamentu Europejskiego.
Tyle tylko, że jej chęć pracy w UE budzi spore emocje: tak wśród polityków opozycji, jak nauczycieli i rodziców.
„Pani Zalewska powinna pierwszego września o ósmej rano stać pod szkołą i patrzeć w oczy rodziców, dzieci i nauczycieli, a nie jeść mule w Brukseli” - stwierdził Tomasz Siemoniak w rozmowie z Radiem ZET. Jego zdaniem Anna Zalewska jako minister edukacji narodowej nie chce patrzyć, co się wydarzy, gdy we wrześniu skumulują się dwa roczniki składające papiery do liceów i stąd jej ucieczka do Brukseli.
Ale też prawdą jest, że jeśli Zalewska dostanie się do PE, ominie ją licealny Armagedon, którego boją się wszyscy zainteresowani.
„Pani minister ucieka. Tak uważają nauczyciele. Jest gorący okres, a ona ucieka. Ja się śmieję, że teraz będzie reformować Parlament Europejski. Zniszczyła polską szkołę. Zniszczyła gimnazja. Dorobek wielu lat, na który my, nauczyciele, pracowaliśmy” - mówił portalowi NaTemat Artur Sierawski, nauczyciel, związany z ruchem Nie dla Chaosu w Szkole. W szkole średniej, w której pracuje, będzie aż 16 klas pierwszych. Do tej pory było osiem.
„Szefowa MEN przed wrześniem ucieknie do PE. Uczniowie i Nauczyciele, o Rodzicach nie wspomnę postarajcie się, aby została, bo wrzesień może być wyjątkowo ciekawy” - apeluje na Twitterze Janusz Piechociński. Nie on jeden tak myśli. Artyści stworzyli okolicznościowe nagranie, na którym zachęcają do tego, aby w maju nie głosować na minister edukacji. Nagranie pojawiło się na twitterowym koncie „Nie dla chaosu w szkole”. Wystąpili na nim Jowita Budnik, Rafał Królikowski, Marcin Korcz, Katarzyna Herman i Agnieszka Sienkiewicz. „Wyjazd Anny Zalewskiej do Brukseli mogą realnie zablokować wyborcy z jej okręgu, a my pokażmy im, że jest to dla nas naprawdę ważne, przecież skutki tzw. reformy edukacji odczuwają dzieci w szkołach w całym kraju” - czytamy w poście.
Najbardziej dosadny w ocenie tego, co dzieje się wokół Anny Zalewskiej, jest chyba Bartłomiej Sienkiewcz, były szef MSWiA.
„Wysłanie przez PiS minister Zalewskiej do PE i zostawienie tego burdelu, bo przepraszam bardzo - to jedyne adekwatne słowo - w polskiej szkole jest po prostu plunięciem Polakom w twarz. To jest niedopuszczalne. Cena, jaką PiS będzie płacił za chamskie działanie w sferze publicznej, będzie olbrzymia. Jestem przekonany, że powolutku w PiS-ie dojrzewają do decyzji, że minister Zalewska nie będzie kandydowała do PE, ponieważ wzburzenie Polaków w tej sprawie przekracza wszelkie granice takie normalnego działania emocjonalnego w Polsce” - stwierdził Sienkiewcz.
Chyba jednak będzie, bo politycy Prawa i Sprawiedliwości doskonale zdają sobie sprawę, że Zalewska staje się wizerunkowym obciążeniem dla partii.
Niewymieniony z nazwiska bliski współpracownik premiera Mateusza Morawieckiego przyznał nieoficjalnie w rozmowie z dziennikarzem RMF FM, że już teraz „z chęcią” pomógłby Zalewskiej „spakować walizki do Brukseli”.
Nie wszyscy jednak są tak krytyczni wobec Anny Zalewskiej, bo prawda jest taka, że ktokolwiek inny stałby na czele MEN, musiałby przeprowadzić reformę edukacji, którą w swoim programie wyborczym zapowiadała partia rządząca. Piotr Zaremba pisał na łamach „Polski The Times”: „Z minister edukacji Anny Zalewskiej zrobiono czarnego luda. Przedstawiano ją jako osobę powszechnie znienawidzoną, niemądrą, arogancką. Istotnie, kontrowersja wokół reformy edukacji stawiała ją na kontrze wobec wielu środowisk nauczycielskich czy rodzicielskich. Trzeba sobie jednak powiedzieć, że minister i ogarniała cele reformy, i jak na jej polowe warunki, działała racjonalnie”.
Rzeczywiście, Anna Zalewska weszła do ministerstwa edukacji z rozmachem, już na początku ogłosiła plan zmian i równie szybko wprowadzała go w życie. Powrót 8-letniej szkoły podstawowej, 4-letniego liceum i 5-letniego technikum to chyba najważniejszy i najszerzej komentowany punkt reformy szkolnictwa wprowadzonej przez MEN. Proces wygaszania gimnazjów rozpoczął się w 2017 roku, odbywał się w różnych wariantach: przekształcania gimnazjum w ośmioletnią szkołę podstawową, włączenia go do podstawówki, przekształcenia w liceum ogólnokształcące, technikum lub branżową szkołę pierwszego stopnia.
Ośmioletnia szkoła podstawowa kończy się egzaminem. Ale pytanie najważniejsze: Powód likwidacji gimnazjów? Zdaniem minister edukacji - nie sprawdziły się.
„Gimnazja nie wyrównują szans edukacyjnych, nie podnoszą jakości nauczania. W praktyce powstały gimnazja lepsze i gorsze” - dowodziła Anna Zalewska. Jak wyjaśniała, badania pokazują, iż „częsta zmiana szkoły i grupy rówieśniczej, sześcioletnia szkoła podstawowa, trzyletnie gimnazjum, trzyletnie liceum powoduje nie tylko obniżenie jakości (kształcenia), ale przeszkadza w edukacji i ogranicza motywację ucznia”.
Proces nauczania nie ma więc ciągłości, licea trwają zdecydowanie za krótko, zwłaszcza biorąc po uwagę fakt, że półtora roku nauki w tym rodzaju szkół średnich jest tak naprawdę kursem przedmaturalnym, ale co najważniejsze - stary system nauczania nie przygotowuje młodych ludzi do studiów. I tu Anna Zalewska przywoływała opinie nauczycieli akademickich, którzy mocno narzekają na poziom studentów pierwszego roku.
Decyzja o likwidacji gimnazjów spotkała się z protestami nauczycieli, rodziców i samych uczniów. Słowo „chaos” do dzisiaj odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Nauczyciele wyszli na ulice, masowo brali L4, ale nic nie wskórali.
„Odkąd pamiętam byłem i jestem zwolennikiem czteroletnich liceów albo czteroletnich szkół technicznych, sam współzakładałem niedawno czteroletnie liceum, które już istnieje. (…) Ja bym gimnazjów w Polsce nie wprowadził, gdybym był to dziesięć czy piętnaście lat temu u władzy. Natomiast trzeba umieć, mówiąc o edukacji, a zwłaszcza podejmując decyzje w sprawach edukacyjnych, oddzielić zespół przekonań od tego, co widać gołym okiem. A gołym okiem widać, że wiele gimnazjów w Polsce się udało, udało się ogromnym wysiłkiem, bo to była zawsze jazda pod górę i teraz każdy dobry reformator musi te dobre rzeczy, które już istnieją, ochronić przed reformą, a nie położyć je na ołtarzu reformy, mówiąc, że ponieważ w ogóle będzie przyrost dobra, to możemy zniszczyć te rzeczy, które działają dobrze” - mówił mi swego czasu Jan Wróbel, nauczyciel, publicysta, felietonista, historyk. „Zacząłbym od poszukania takiej złotej księgi tych miejsc edukacji polskiej, w tym gimnazjalnej, które wyszły, które idą dobrze. I wokół nich budował nowy, lepszy, bo zawsze można stworzyć coś lepszego, system. Nie likwidowałbym wszystkich gimnazjów, jakie są, bo to oznaczałoby likwidację gimnazjów złych i gimnazjów dobrych” - dodał.
Bardziej krytyczna była Joanna Kluzik-Rostkowska, była minister edukacji, obecnie posłanka Platformy Obywatelskiej.
„To jest szaleństwo i początek wielkiego chaosu. To jest ten moment, który zapamiętamy jako czarny dzień polskiej edukacji. Pani minister nie wysłuchała pół miliona osób, które podpisały się przeciwko likwidacji gimnazjów, nie wysłuchała związków zawodowych. To jest absolutna bzdura, że samorządy są na tak” - mówiła w TVN24.
Bo, choć zwolenników czteroletnich liceów nie brakuje, nawet oni podnosili, że tempo reformy jest zabójcze, podobnie jak ilość znaków zapytania, które mnożą się przy niemal każdej zapowiadanej zmianie. Sceptycy od początku pytali o rok 2019, kiedy w liceach spotkają się dwa roczniki kształcące się w starym i nowym już systemie.
Ale odpowiedź MEN była prosta: „W 2010 roku było 700 tys. młodych ludzi w jednym roczniku. Przy tak dużym niżu demograficznym to nie jest wstrząsająca liczba. Wszyscy się pomieszczą i każdy będzie usatysfakcjonowany”.
Spore zmiany czekało szkolnictwo zawodowe, bo zamiast szkoły zawodowej powstała szkoła branżowa, w której można zdać maturę zawodową i skończyć studia licencjackie. Szkoły te, według założeń reformy, mają współdziałać z pracodawcami, z poszczególnymi branżami, stąd taka, a nie inna ich nazwa. Minister Zalewska mocno stawiała na tę właśnie zmianę, podkreślając, że zawodówki stają się powoli modne, a tacy kucharze to w tej chwili jeden z najbardziej poszukiwanych zawodów. Inna rzecz, o czym wiedzą wszyscy, studia kończą dzisiaj także ci, którzy nigdy ich skończyć nie powinni. Może stąd tylu magistrów bez perspektyw na ciekawą, ba, jakąkolwiek pracę.
Co do matur, absolwent branżowej szkoły II stopnia może zdawać, podobnie jak absolwent liceum i technikum, egzamin z języka polskiego, języka obcego i matematyki. Ale ma wybór - żeby dostać „zwykłe” świadectwo dojrzałości, musiał zdać także egzamin maturalny z co najmniej jednego przedmiotu dodatkowego, ale to otworzy mu drogę do studiów magisterskich.
Minister Zalewska cały czas powtarzała, że tak szkoła podstawowa, jak i średnia ma przygotować ucznia do studiowania, czego teraz nie robi.
Nauczycieli te argumentu nie przekonywały. Pytali ministerstwo o to, ilu z nich z powodu reformy straci pracę.
Kolejny ważny punkt reformy: PiS cofnął sześciolatki ze szkół podstawowych. Dziecko 6-letnie ma oczywiście prawo do rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie, o ile korzystało z wychowania przedszkolnego w roku poprzedzającym rok szkolny. Rodzice mogą zapisać sześciolatka do pierwszej klasy na podstawie opinii z poradni psychologiczno-pedagogicznej.
Pojawiło się też pytanie o koszty reformy i o to, kto je poniesie. Najpoważniejszy zarzut był taki, że Ministerstwo Edukacji Narodowej ukrywa faktyczne koszty reformy, przerzucając je na samorządowców. Minister kilkukrotnie pytana o koszty reformy, uciekała od odpowiedzi.
„Reforma edukacji zmieści się w subwencji oświatowej” - odpowiedziała dziennikarzowi TVN24. Dopytywana o konkretną kwotę, odparła: - „Ponad 42 miliardy, jeśli tak żartujemy”.
To rzeczywiście żart, bo 42 miliardy to cała kwota, jaką państwo wydaje na działalność bieżącą szkół. Ale samorządowcom do śmiechu nie było, podkreślali, że zwolnionym nauczycielom trzeba będzie wypłacić odszkodowanie, a budynki po zlikwidowanych gimnazjach przystosować do potrzeb nowych uczniów.
„Reforma edukacji jest przemyślana, odpowiedzialna, w dodatku policzona” - zapewniała jednak Anna Zalewska.
„Osądzać można same cele reformy. I z pewnością kiedy próbuje się przyrządzić omlet, pojawia się odruch żałowania jaj. Wiele gimnazjów było dumą lokalnych społeczności, miało dorobek, teraz rozpraszany. Można się też zastanawiać, czy nie ma jakiejś racji w założeniu, że oto zabieramy dziecko już po szóstej klasie z jego słabej podstawówki, żeby je rzucić na głębszą czy szerszą wodę. Ale w powodzi w dużej mierze politycznych emocji zapomniano, a właściwie od początku ignorowano, istotne cele rzeczników tej zmiany. Trzyletnie cykle: gimnazjalny i licealny były za krótkie dla sensownego ułożenia programów, a nieustanne przenoszenie dziecka ze szkoły do szkoły nie sprzyjało dobremu, konsekwentnemu wychowywaniu. Szkoły stawały się produkcyjnymi maszynkami do wypuszczania kolejnych roczników. Jeśli ja o coś mam do resortu edukacji pretensje, to raczej o to, że nie do końca odbudowuje programową powagę liceum ogólnokształcącego” - pisał Piotr Zaremba. Ale nie wszyscy podzielają tę opinię i rzeczywiście to Anna Zalewska obarczana jest winą za to, co dzieje się w polskich szkołach.
Obecna minister edukacji, sama też z zawodu jest pedagogiem. Urodziła się w 1965 roku w Świebodzicach (woj. dolnośląskie). W 1989 roku ukończyła studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Pracowała jako nauczycielka i zastępca dyrektora Liceum Ogólnokształcącego w rodzinnym mieście, dzisiaj ponad 90 procent nauczycieli tego liceum chce przystąpić do strajku.
Należała do Unii Wolności, później przeszła do Prawa i Sprawiedliwości. Od 2002 roku do 2007 roku zasiadała w radzie powiatu świdnickiego, od 2006 r. pełniąc jednocześnie funkcje wicestarosty. W 2005 r. bez powodzenia kandydowała do Sejmu. Dwa lata później w wyborach parlamentarnych w 2007 roku została posłem na Sejm VI kadencji z listy PiS. Startowała w okręgu wałbrzyskim, uzyskując ponad 10,5 tys. głosów. Ponownie mandat poselski uzyskała w 2011 roku i w 2015 roku.
W VI kadencji Sejmu była członkiem Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży, Komisji Unii Europejskiej, podkomisji stałej do spraw ekonomiki edukacji i nauki oraz podkomisji stałej wykorzystania środków Unii Europejskiej. Zalewska uczestniczyła też jako przedstawicielka PiS (wraz z Wojciechem Szaramą) w pracach sejmowej komisji śledczej wyjaśniającej okoliczności śmierci b. posłanki SLD Barbary Blidy. W kolejnej VII kadencji Sejmu Zalewska była członkiem Komisji Unii Europejskiej oraz Komisji Zdrowia.
Co ciekawe, minister Zalewska, kiedy jeszcze nie była ministrem, broniła gimnazjów. W 2009 roku, będąc w opozycji, udzieliła wywiadu lokalnemu portalowi Doba.pl. Dziennikarz zapytał ówczesną posłankę o zdanie w sprawie reformy edukacji premiera Jerzego Buzka i ministra edukacji Mirosława Handkego. Zmiany realizowane od 1999 roku zakładały m.in. wprowadzenie gimnazjów i sześcioklasowych szkół podstawowych.
„Założenia tej reformy oczywiście są dobre i one są cały czas kontynuowane. Natomiast nie ukrywam, że cały czas przy reformie w Polsce zapomina się, że ona musi być obudowana pieniędzmi. To jest jeden poważny mankament tej reformy” - powiedziała. Zwróciła też uwagę na niepotrzebne zmiany, które - jej zdaniem - wprowadza się oświacie.
„Co rząd, to zmiana koncepcji. I to jest drugi błąd. Jeżeli my polskiej oświaty nie potraktujemy jako priorytetu, gdzie prace mają być kontynuowane bez względu na to, czy ktoś jest z jednej czy drugiej strony sceny politycznej, to nigdzie nie osiągniemy sukcesu” - zaznaczyła Anna Zalewska.
Cóż, Anna Zalewska nie ma ostatnio łatwo, jak pisze „GW” widmo strajku nauczycieli osłabia jej pozycję w Prawie i Sprawiedliwości. Jej start w wyborach do europarlamentu też jest ponoć zagrożony. „Kiedy układaliśmy listy, jedynym co ją obciążało była afera z PCK, ale wtedy uznano, że nam to nie zaszkodzi. Teraz doszły jeszcze roszczenia nauczycieli i jej konflikty wewnątrz rządu”- mówi dziennikowi polityk PiS. Zastąpić miałby ją w roli „jedynki”: prof. Ryszard Legutko, Adam Lipiński, Michał Dworczyk, albo Elżbieta Witek.
Zalewska wzbudza też podobno irytację w PiS bagatelizowaniem konfliktu z nauczycielami. „Idziesz do niej z jakimś problemem, a ona zawsze mówi, że wszystko jest w porządku i że złe języki tylko tak mówią. Gdyby powiedzieć, że jej dom się pali, to pewnie by odpowiedziała, że będzie dobrze, bo pożar się ugasi” - mówił „GW” poseł PiS.
Tyle tylko, że start w wyborach do europarlamentu miał obiecać Zalewskiej sam prezes Kaczyński, poza tym niewystawienie jej jako „jedynki” na listach wyborczych, byłoby przyznaniem, że reforma edukacji nie była najszczęśliwszym pomysłem Prawa i Sprawiedliwości.
Najbliższe dni pokażą, jak ułożą się losy pani minister. Póki co, Koalicja Europejska pokazała spot, w którym zestawiła Annę Zalewską z działaczką społeczną Janiną Ochojską, która również startuje do Parlamentu Europejskiego.