Artur Balazs: Śmierć Adamowicza to ostatni moment na otrzeźwienie
Zwracam uwagę na problem TVP. PiS powinien wykonać konkretny gest w tej sprawie. Scenariusz odbudowy wspólnoty uwiarygodniłoby odwołanie prezesa TVP - mówi Artur Balazs.
Współpracował Pan z Pawłem Adamowiczem jeszcze w latach 90. w Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym. Jak go Pan zapamiętał z tamtego okresu?
W tamtym okresie Gdańsk, Pomorze to był jeden z najważniejszych regionów dla SKL-u. Trzon Stronnictwa tworzyli politycy wywodzący się stamtąd - Aleksander Hall, Jacek Karnowski, Paweł Adamowicz, Jan Kozłowski. Często do nich jeździłem, blisko się zaprzyjaźniliśmy.
Paweł Adamowicz miał wtedy niewiele ponad 30 lat. Wyobrażam sobie, że był jednak człowiekiem drugiego szeregu partyjnego, nie pierwszego.
Owszem, był młody, ale widać było jego ogromny potencjał. Byliśmy razem z Hallem i Karnowskim na jego ślubie. Pamiętam, że tego samego dnia podpisywałem porozumienie ze związkami zawodowymi rolników i Andrzejem Lepperem - i wtedy ostro ich popędzałem, żeby szybciej kończyć rozmowy, bo muszę koniecznie zdążyć na wesele.
Ale zdążył Pan.
Tak. I bliski kontakt zachowaliśmy, nawet gdy nasze drogi polityczne się rozeszły. Regularnie przyjeżdżałem do Trójmiasta i spotykałem się tam z całą trójką: Hallem, Karnowskim i Adamowiczem. Mówi się, że w polityce nie ma przyjaźni - ale ja uważam, że nas łączyła, i łączy, autentyczna ludzka więź. Dlatego nie ukrywam, że to, co się zdarzyło w poprzednią niedzielę w Gdańsku, jest dla mnie niezwykle smutne. Gdy usłyszałem o tym, co się stało, początkowo nie mogłem w to uwierzyć. Polska utraciła w nim człowieka wielkiego serca, doskonale wykształconego. On był w wieku, w którym można zrobić dokładnie wszystko - nie tylko dla Gdańska, ale także dla Polski.
Oddzielna sprawa, że Pawła Adamowicza do warszawskiej polityki nigdy nie ciągnęło.
Mówiłem o tym wiele razy Olkowi Hallowi - że chciałbym, żeby Paweł i Jacek Karnowski zajęli się polityką w Warszawie. Ale oni wykręcali się, mówili, że chcą jeszcze jedną kadencję porządzić w swoich miastach. Ja z kolei uważałem, że bardzo dobrze by się stało dla polskiej klasy politycznej, gdyby tacy młodzi ludzie - ale już wtedy świetnie przygotowani praktycznie - zajęli się polityką centralną. Oni jednak woleli tę lokalną.
Adamowicz miał opinię polityka konserwatywnego - jednak przed śmiercią często angażował się w akcje kojarzone jednoznacznie z lewicą, m.in. marsze LGBT, czy zapraszanie do Polski migrantów. Jak Pan rozumie tę ewolucję jego poglądów?
Paweł zawsze angażował się w sprawy, które uważał za ważne. To nie przypadek, że zginął na scenie podczas finału WOŚP. Sam bardzo popieram tę akcję. Ona nie polega tylko na zbieraniu pieniędzy do puszek, lecz przede wszystkim uczy młode osoby czułości, empatii, zwracania uwagi na innych. To największa akcja edukacyjna w zakresie nauki miłości do bliźniego. Nie można sobie wyobrazić ważniejszego działania. Moje dzieci, które są dziś dorosłe, na tym się wychowywały, teraz do puszek zbierają moje wnuki. Zawsze podziwiałem tę akcję i zawsze miałem przekonanie, że dzieje się ona ponad podziałami politycznymi. Wcale się nie dziwię, że prezydent Adamowicz też ją wspierał - choć mam też świadomość, że w części środowisk konserwatywnych jest ona niepopularna.
Dużo bardziej niepopularna była jego decyzja o zaproszeniu do Gdańska imigrantów - w kontrze do ówczesnych decyzji rządu.
Ja też jestem konserwatystą, ale w kwestii migracji mam podobne do niego stanowisko. Choć oczywiście wiem, że nie można przyjmować przybyszów mechanicznie, nie należy wpuszczać każdego. Równocześnie jednak nie można lekceważyć głosu Kościoła, który jasno mówi, że tych najbardziej potrzebujących nie wolno pozostawiać samemu sobie. Adamowicz i Karnowski otwarcie o tym mówili. Przypominam, że chodziło im przede wszystkim o to, żeby przyjąć dzieci i młodzież - czyli osoby, które w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie cierpiały najbardziej.
To nie był gest czysto polityczny - forma uderzenia w rząd?
Gdy się weźmie pod uwagę stanowisko Kościoła w tej kwestii, to trudno za taki go uznać. Jeśli jest się wierzącą, praktykującą osobą, nie można się w tej sprawie zamykać na głos papieża. I mówię to mając świadomość wszystkich obaw, jakie ta sprawa ze sobą niosła. W obu tych sprawach myślę podobnie jak Adamowicz, wydaje mi się, że w tym przypadku ewolucja naszych poglądów przebiegała podobnie. Nie mam wątpliwości, że takie działania jak w przypadku WOŚP, czy przyjęcia dzieci z Syrii to było wspieranie dobra.
Mówi Pan o wspieraniu dobra. A ile zła w życiu politycznym przyniosła tragiczna śmierć Pawła Adamowicza?
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że ta śmierć z WOŚP nie ma nic wspólnego.
Nie słyszałem żadnej wypowiedzi w jakikolwiek sposób to sugerujące.
Łatwo sobie wyobrazić sytuację, w której ginie polityk obozu rządzącego. Taki scenariusz był tak samo możliwy jak ten, który się niestety zrealizował. Rozmawiam z panem regularnie od kilku lat - i od samego początku powtarzam, że tracimy dla narodu coś, co jest niezmiernie ważne: poczucie wspólnoty. Coś, co łączy obywateli ponad podziałami politycznymi. Klimat głębokiego podziału wywołuje emocje i namiętności - i w ten klimat łatwo się mogą wpisać takie zdarzenia jako morderstwo Marka Rosiaka z 2010 r.
Asystenta posła PiS z Łodzi.
Podobnie ta straszna tragedia w Gdańsku dwa tygodnie temu. Traktuję ją jako dzwon na trwogę. To ostatni moment na otrzeźwienie, na to, żebyśmy z drogi totalnej konfrontacji zeszli. Trzeba zacząć odbudowywać wspólnotę, nauczyć się budować porozumienie choćby w najważniejszych sprawach - żeby te podziały nie wyglądały tak dramatycznie jak obecnie.
Z drugiej strony politycy żyją z podziałów - nie da się ich uniknąć w systemie demokratycznym.
Oczywiście, politycy muszą się różnić. Ale jednocześnie należy chronić to, co stanowi polską rację stanu. Pewne elementy powinny być wyłączone z bieżącej gry politycznej. Gdyby w takich obszarach jak na przykład bezpieczeństwo narodowe, czy polityka zagraniczna udało się wypracować kompromis między rządzącymi i opozycją, udałoby się zmienić klimat całej polityki. Całkowicie inaczej zaczęłaby ona wyglądać w Sejmie, samorządach, w zakładach pracy, rodzinach. Wystarczyłoby, żeby Polacy zobaczyli, że w ważnych sprawach politycy potrafią się porozumieć.
Na razie nawet tak ważne, symboliczne daty jak 11 listopada bardziej dzielą niż łączą - obie strony same przygotowują swoje obchody, bojkotując to, co organizuje druga strona. Jak to zmienić?
Do zmiany potrzebna jest wola obu stron, przede wszystkim dwóch głównych ugrupowań, PiS-u i Platformy. To liderzy tych partii musieliby dostrzec konieczność porozumienia i wykonać gesty, które pozwoliłyby na nie. W tym kontekście zmartwiła mnie wypowiedź Grzegorza Schetyny po pogrzebie Pawła Adamowicza.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień