Artur Szpilka: - Teraz tylko uwolnię tego potwora
„Szpila“, polski pięściarz wagi ciężkiej, liczy, że 16 stycznia podczas walki z mistrzem świata Deontayem Wilderem będą z nim nawet hejterzy.
- Kiedyś zarywaliśmy noce dla Andrzeja Gołoty i wygląda na to, że za miesiąc Polska znów nie położy się spać.
Mam nadzieję, że nawet hejterzy będą ze mną. A jak nie, to niech kupią sobie tabletki uspokajające, przygotują się na palpitację serca. Aż mam ciarki, kiedy tylko wymawiam: „Artur Szpilka, mistrz świata wagi ciężkiej”. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby zostać pierwszym Polakiem z takim tytułem.
- Sprawdzał pan, jakie gwiazdy zakładały pas federacji WBC?
- Nie musiałem, może nie wszystkich, ale kilku od razu mogę wymienić.
- Jedna z nich to Mike Tyson. Zapytałem, bo mówi się, żeby w styczniu wygrać, musi pan stylem przypominać właśnie Tysona.
- Nie będę za dużo mówił o pomyśle na walkę. W każdym razie zobaczycie takiego Szpilkę, który zawsze gdzieś tam we mnie drzemał. Teraz tylko uwolnię tego potwora. Będzie to potwór, który w ringu pojawi się z chłodną głową, ale pójdzie do przodu. Dam z siebie sto procent wszystkiego. Będę maksymalnie skoncentrowany. Idę po swoje. Już nie mogę się doczekać. To tylko miesiąc...
- Już kilka lat temu mówił pan, że w przyszłości chciałby się zmierzyć właśnie z Wilderem.
- Dokładnie, a jakiś czas temu założyłem sobie nowe postanowienie: „Dojechać Wildera”. Wszystko wyszło jednak przez przypadek, bo Głazkow odmówił mu walki. Jestem jednak szczęśliwy, że tak się poukładało. No i jedziemy z tematem.
- Drażni pana, kiedy czyta: „Szpilka, przystawka Wildera przed Powietkinem”?
- Nie, bo nie czytam takich rzeczy, w ogóle mnie nie interesują. Niech sobie ludzie komentują, mówią, co chcą. Że Szpilka nie ma żadnych szans i inne bla, bla, bla też. Zresztą, Huck miał zjeść Głowackiego i to samo było z Kliczką oraz Furym. Motywację mam w sobie, ale to prawda, że wygrana Krzyśka, mojego serdecznego przyjaciela, wojownika, dodatkowo mnie napędza.
- Co ciekawe, w styczniu miną dwa lata od pana porażki z Bryantem Jenningsem. Pierwszej i jedynej w karierze.
- Wyciągnąłem dużo wniosków, naprawdę. Tylko że mogę o tym mówić, a wszystko i tak okaże się między linami. W każdym razie myślę, że dziś jestem dużo lepszym zawodnikiem niż wtedy.
- Na tyle, żeby od razu zgodzić się na ofertę Wildera?
- Wiadomo, troszkę się zastanawiałem, ale nie z obawy przed nim, tylko bardziej byłem nastawiony na pas IBF i walkę z Głazkowem. Po przegranej Kliczki z Furym zrobiło się zamieszanie, w tej federacji musiałbym jeszcze długo czekać na szansę, więc powiedziałem, że idę na Wil-dera. Wie pan, wielu rzeczy w życiu nie zakładałem. Ono bywa ciężkie, ale na szczęście też piękne i czasem przynosi nam takie rzeczy. Wierzę, że ten pojedynek będzie najlepszą decyzją, jaką podjąłem.
- Trener Ronnie Shields od razu się zgodził?
- Tak, pracujemy w szalonym tempie. W nas obu motywacja jest mega.
- Rozpoznawalność wśród Amerykanów pewnie wzrosła?
- Jasne, te rzeczy trzeba jednak odłożyć na bok, skupić się tylko na pojedynku. Gdzie jednak nie idę, to ludzie mnie zaczepiają. Promocja walki jest fajna.
- Nie ma co się dziwić, w końcu to właśnie Wilder po wielu latach odzyskał dla Stanów Zjednoczonych pas wagi ciężkiej.
- Tu każda rzecz, wszystko jest robione pod niego, więc jeśli zwyciężę, będzie tylko dodatkowa chwała.
- Zasięg ramion ma niemal jak Jennings, do tego jest od niego wyższy. Taki rywal to dla pana zupełna nowość.
- Przede wszystkim nie porównujmy Jenningsa do Wildera. Tego pierwszego uważam za lepszego zawodnika, który bardzo dobrze się bronił. A Wilder tak szczelny w obronie nie jest. Ma jednak czym uderzyć, ma szybką, bardzo mocną i dynamiczną prawą rękę. Kurczę, szykuje się widowisko. Wierzę, że Polacy będą ze mnie dumni.
- Nie udało się Gołocie, ale też Sosnowskiemu, Adamkowi, Wawrzykowi i Wachowi, więc dlaczego akurat z panem ma być inaczej
- Nie będę niczego obiecywać. Ciężko trenuję i za miesiąc się okaże, czy zasłużyłem na tytuł mistrza świata.
Łukasz Madej