Artysta multimedialny i mężczyzna prawie idealny. No i jak on śpiewa!
Niespokojny duch. Aktor teatralny i filmowy, wokalista, który ma na siebie wiele kolejnych pomysłów. Artur Gotz wraca do Teatru Rozrywki, gdzie debiutował. Promuje nową płytę.
Kuszący ten tytuł pana nowej płyty - "Mężczyzna prawie idealny". Tylko dlaczego "prawie", a nie "całkiem"? Kobiety marzą przecież o facetach bez skazy, choćby w piosenkach!
A potem najczęściej i tak ten swój ideał próbują udoskonalić! Może więc lepiej nie tworzyć sobie ideałów, tylko poszukać fajnych cech w tym, z kim jesteśmy na co dzień?
Święta prawda. Ale czy to przypadek, że autorką tekstów i muzyki wszystkich utworów, prezentujących galerię panów "niemal doskonałych" jest jednak kobieta? Agnieszka Chrzanowska…
…która zresztą najpierw wymyśliła tytuł tej mojej kolejnej, jeszcze wtedy nieistniejącej (tak!) płyty i zobowiązała się napisać jedną piosenkę, ale w końcu skomponowała i opatrzyła tekstem wszystkie utwory. To nie było wykalkulowane, tak się po prostu złożyło. Bardzo mi się spodobał jej styl pisania i komponowania. Po pierwszych próbach poprosiłem o następne i "się uzbierało"… Nawiasem mówiąc, ten tytuł powstał w samochodzie, gdy Agnieszka odwoziła mnie na dworzec, po występie w Radiu Kraków. Prezentowałem tam, w Radiowym Teatrze Piosenki, utwory ze swojego poprzedniego krążka, zatytułowanego "Obiekt seksualny". Chyba nadawaliśmy na tych samych falach, bo ja natychmiast kupiłem pomysł "Mężczyzny prawie idealnego". I zacząłem się koło niego krzątać.
Obserwując pana karierę, dochodzę do wniosku, że potrzebę "krzątania się" ma pan chyba w charakterze. Jak nie aktorstwo, to śpiew, jak nie śpiew, to jakaś inna fascynacja.
Po pierwsze, nie lubię się nudzić. Po drugie - nie potrafię siedzieć z komórką w ręce i czekać, aż ktoś mi coś zaproponuje. To jest, oczywiście, miłe, gdy cię angażują, bo jesteś potrzebny, bo ktoś docenia twoje umiejętności. Uwielbiam tę chwilę… Czasem trzeba jednak o role zawalczyć. Pokazać, na co cię stać, samemu zaproponować to czy tamto. Albo zwyczajnie - mieć na siebie kolejny pomysł. Ja tak działam. Raz się uda, raz nie, ale zawsze mogę powiedzieć "przynajmniej próbowałem". Inna rzecz, że mam szczęście do ludzi. Cała masa fantastycznych rzeczy zdarzyła się w moim życiu przez szczęśliwy splot okoliczności, do których dołożyłem potem upór i konsekwencję. I może odwagę, bo na ogół nie boję się ryzyka.
Trudno zaprzeczyć. Nie każdy ma tyle odwagi, żeby w wieku 16 lat wyjechać do Londynu i w dodatku grać tam na poważnej scenie, w prawdziwym przedstawieniu.
Zaproszenie, przez panią Annę Marię Grabanię, do Teatru The Imagination rzeczywiście było wyzwaniem. Choć jakoś niespecjalnie się wtedy wystraszyłem; pewnie nie do końca zdawałem sobie sprawę z rozmiarów przedsięwzięcia. A ponieważ miałem już za sobą sporo występów na scenie, bo zacząłem grać jako 11-letnie dziecko, to mi się wydawało, że będzie okej. I faktycznie - było. Zwłaszcza że pojechała ze mną mama, wiec "jakby co", miałem wsparcie. Znacznie bardziej martwiłem się tym, czy mnie ze szkoły puszczą! Musiałem być sklasyfikowany miesiąc wcześniej, a z oceną z matematyki tak średnio u mnie było… Ale w końcu pozwolili… Do dziś uważam londyńskie spektakle za wyjątkowo pożyteczne doświadczenie. Zaczęło się od inscenizacji legendy "O smoku wawelskim", gdzie grałem kilka postaci, śpiewałem, tańczyłem i animowałem lalki. Potem dostałem rolę w "Warsie i Sawie", a za rok powstały "Toruńskie pierniki", do których samodzielnie napisałem scenariusz i piosenki. Przy adaptacjach dwóch pierwszych baśni też zresztą współpracowałem, i to z samą Wandą Chotomską.
Nieźle jak na nastolatka. W pana opowieści zaintrygował mnie natomiast fragment "występowałem już jako 11-letnie dziecko".
Co ja poradzę na to, że tak było? Jeśli pani jednak nie wierzy, to się "wytłumaczę". Urodziłem się w Krakowie, dzieciństwo spędziłem w Olkuszu, a w Katowicach mam babcię, która dotąd mieszka na ulicy… Teatralnej. Babcia przez lata pracowała jako kosmetyczka, więc do jej gabinetu przychodziły także aktorki Teatru Śląskiego. I wokół teatru toczyła się większość rozmów. Ten świat był dla mnie po prostu naturalny. A ponieważ zawsze lubiłem się popisywać i nie miewałem tremy, nie było problemu z występami na konkursach recytatorskich czy w amatorskich przedstawieniach. Jak już kompletnie nic się nie działo, to sam sobie robiłem teatrzyk, w domu.
Pozdrawiamy babcię! A śpiewał pan też od małego?
Owszem, ale bez przesady. Dopiero jak usłyszałem na żywo Ewę Demarczyk, wiedziałem na pewno, że prócz aktorstwa, chcę też śpiewać. Miałem szczęście, to był jeden z jej ostatnich koncertów, potem zamilkła. Robiła na estradzie niesamowite wrażenie. Inna sprawa, że wielu aktorów ciągnie w stronę piosenki, to są bliskie sobie sztuki. Kapitalnym przykładem jest pani Stasia Celińska, z którą miałem przyjemność grać w warszawskim Teatrze Współczesnym, a która potrafi zrobić z każdego utworu cały spektakl. Staram się dorównać mistrzom w profesjonalizmie, ale ich nie naśladuję. Idę swoją drogą, ciągle kształcę głos, w Katowicach zresztą, u świetnej specjalistki, Danuty Sendeckiej. I chyba udaje mi się rozwijać. Śpiewałem w Piwnicy pod Baranami, a piosenki z "Obiektu seksualnego" prezentowałem na prawie 150 koncertach. Także w Stanach Zjednoczonych, Amsterdamie, Berlinie, Brukseli, a nawet na Cyprze. Nagrywając "Mężczyznę…", starałem się zaproponować coś nowego, bardziej zróżnicowanego wokalnie. Trochę popychała mnie sama muzyka, która jest bardziej popowa i skomponowana w różnych gatunkach i stylach, taka do nucenia. A teksty inspirowały mnie do rozmaitych poszukiwań aktorskich.
Nie ubarwiacie, mówiąc z Agnieszką, że to są zawoalowane, ale jednak prawdziwe portrety prawdziwych mężczyzn? To mi wygląda na chwyt marketingowy.
Ależ skąd. Oni istnieją naprawdę. To Agnieszki, bliżsi lub dalsi, koledzy. Nawet imiona są niezmienione. Tobiasz, na przykład, naprawdę ma na imię Tobiasz. Przysiadł się do nas w kawiarni "Alchemia", na krakowskim Kazimierzu. Słyszał, że gadamy o powstającej piosence, więc się przysiadł i podrzucił nam swoją zaskakującą historię. Trzydziestolatek, wciąż bez dziewczyny, pracuje w hucie i całymi dniami patrzy na turbiny, które zaczynają mu się "kojarzyć". Nie wiem, czy sami wpadlibyśmy na taką opowieść. A tu proszę, życie po prostu!
No ładnie, a ochrona danych osobowych? Teraz za te prawdziwe imiona możecie wylądować w sądzie…
Eee, nie sądzę, żadnemu bohaterowi nie robimy przecież krzywdy. Agnieszka opisała ich ciepło, a ja śpiewam o nich z sympatią. No i ten stopień uogólnienia… W razie czego - wybronimy się!
Jest pan absolwentem wrocławskiej szkoły teatralnej, debiutował pan na scenie chorzowskiej "Rozrywki", ale wkrótce wywiało pana w świat. Strasznie trudno nadążyć. Gdzie jesteśmy teraz?
W połowie w Łodzi, gdzie pracuję w Teatrze Nowym i wystąpiłem już w dziewięciu tytułach; między innymi, pod reżyserskim okiem Lecha Raczaka, Tomasza Mana, Jacka Głomba i Marcina Libera. A w połowie w Warszawie, gdzie mieszkam i aktualnie gram w Teatrze 6. Piętro Michała Żebrowskiego. Żeby otrzymać na tej scenie angaż do spektaklu Macieja Wojtyszki pt. "Bromba w sieci", wziąłem udział w castingu, na który stawiło się 500 osób. Nie udaję, że nie jestem dumny z takiego osiągnięcia. Krótko mówiąc, niespokojny z pana człowiek. Miło nam jednak, że wraca pan, choć na jeden wieczór, do Teatru Rozrywki. Piosenki z płyty "Mężczyzna prawie idealny" zaprezentuje pan w najbliższą sobotę. Serdecznie wszystkich zapraszam! I dodajmy może jeszcze, że klip do piosenki "Milionerzy" - z tej płyty, rzecz jasna - nagrywany był w Katowicach, w Old Timers Garage. Mam wielki sentyment do tego miejsca, w którym przez rok grałem w spektaklu pt. "Piaskownica". Moim zdaniem jego "odjechane" (dosłownie, bo tam stoją zabytkowe samochody) wnętrze zagrało idealnie. Nomen omen...