"Azja Express" pod Namysłowem
Komentarz Krzysztofa Zyzika.
Jak donoszą liczne periodyki, rekordy popularności w polskiej telewizji bije program „Azja Express”. To dzieło z gatunku: celebryci tańczą, śpiewają, stają na głowie i zjadają dżdżownice. Tym razem grupka ochotników znana z tego, że jest znana, została wywieziona do Azji, by próbować tam przeżyć, jeżdżąc stopem i śpiąc za darmo „po ludziach”.
Zachęcony przez mnożące się recenzje, w tym tak wytrawnych pisarzy jak Springer czy Masłowska, zobaczyłem odcinek tego cuda z otwartą paszczą. Bo, proszę państwa, to jest wręcz lekcja obowiązkowa. Zwłaszcza dla badaczy kultury i mediów.
Założenie programu było takie, że oto światła europejska bohema ma paradować na tle azjatyckich dzikusów. Jak przed laty prekursorka formatu, dziedziczka miliardowej fortuny Paris Hilton, która ku uciesze wielomilionowej gawiedzi, cała obwieszona złotem, przerzucała gnój na farmie.
Moje odkrycie polega na tym, że „Azja Express” wyszło twórcom dokładnie odwrotnie do założenia. To znaczy, że cywilizowane i kulturalne, mimo dojmującej biedy, okazało się tło, czyli mieszkańcy Laosu, Kambodży czy Tajlandii. Nieokrzesanymi małpami zaś – polscy celebryci.
W tym pewna pani, znana z programu uczącego kobiety perfekcji, taktu i ogłady, której w Azji perfekcyjnie wychodziło głównie pokrzykiwanie ochrypłym głosem: o kur… , o ja pier…
Drugie spostrzeżenie dzielę z Filipem Springerem, który wyciągnął mi z głowy konstatację, że lepsze „Azja Express” można by nakręcić w Polsce. Absolutna zgoda. Drodzy producenci, niezły Sajgon zaczyna się już rzut kuflem od rogatek Warszawy. A im dalej w Polskę, tym ciekawiej. Nie jestem ani modelem, ani byłym piłkarzem, ani tym bardziej gejem-projektantem, więc nie mam papierów na celebrytę. Ale przyznam wam tu nieskromnie, że przez prawie już ćwierć wieku pracy dziennikarza spałem po dziwnych ludziach i piłem dziwne rzeczy.
Co tu dużo gadać, przeżyłem w Polsce takie „Azja Express”, że lejdi Rozenek nie znalazłaby w słowniku dostatecznie grubego przekleństwa, by to opisać.
Po co bowiem jeździć do Kambodży, jeśli można zajechać do podleśnej wioski nieopodal Namysłowa, którą trząsł ksiądz-myśliwy. Podczas wywiadów polewał takie ilości alkoholu, że zwaliłyby z nóg ruskiego generała. A on, po wielogodzinnej biesiadzie, rześko zrywał się z fotela, szukał po plebanii kluczyków od poloneza, by usilnie nalegać, że mnie... odwiezie do domu. Księdzu, poza ustrzeleniem licznych jeleni, a nawet tygrysa z Indii i krokodyla z Nilu, udało się podzielić wieś na dwie zwalczające się frakcje – starych komuchów i antykomunistów. Konflikt był zaś tak ostry, że podczas jednej z mszy stronnikowi księdza wyrwał się bojowy okrzyk pod adresem jednego z wiernych: - Nabić komucha na widły i won z kościoła!
Sajgon zaliczyłem w dziesiątkach innych miejsc, ale nigdy nie zapomnę ustronnej willi pod Majdanem Kozłowieckim, gdzie mieściła się siedziba tajemniczej sekty „Niebo”. Mimo licznych ostrzeżeń policji udaliśmy się tam z fotoreporterem Pawłem Staufferem i kierowcą Manfredem Hończą, późniejszym szoferem marszałka województwa.
Sekciarze słynęli z tego, że zerwali z cywilizacją, by wieść życie jak w czasach Jezusa Chrystusa. No, z lekkimi poprawkami, bo guru sekty, niejaki Bogdan Kacmajor, dopuszczał np. orgie seksualne i kradzież sałaty od okolicznych rolników. Nasza wyprawa skończyła się paniczną ucieczką leśnymi drogami przed goniącymi nas z łopatami i kilofami „apostołami”, odzianymi w jakieś prześcieradła. Jaka szkoda, że nie było tam kamer...
Opolskich bezdrożach mógłbym tak jeszcze godzinami, ale mój felietonowy narożnik nie jest z gumy, więc jeszcze tylko zwieńczę te wspomnienia starym przysłowiem: „Cudze chwalicie, swego nie znacie” i dedykuję je producentom TVN.