Wiele razy spotykałam się ze stwierdzeniem, że narodową cechą Polaków jest narzekanie. Chyba nie jest to przesadzona ocena. Na co dzień widać, że mamy w sobie gen malkontenctwa. Ale czyż życie nie dostarcza nam dzień w dzień powodów do tego, by oddawać się temu narodowemu sportowi? Gdzie się człek nie obróci, to jakieś kłody pod nogi. Już jak się budzi i patrzy za okno, to może zacząć dzień od sarkania. Bo widzi, jaka będzie pogoda. Zawsze nie taka, jak trzeba.
Zimą jest zawsze za zimno. Śnieg pada nie wtedy, żebyśmy w wolne świąteczne dni cieszyli się białym Bożym Narodzeniem, ale w czasie, kiedy dzień pracy musimy zacząć od odśnieżenia wyjścia i chodnika, a potem samochodu. Cieszymy się, jak akumulator odpali. Szykujemy dzieciom sanki na ferie? Zapomnijmy, wtedy właśnie mrozy odpuszczają, robi się wilgotno i brodzimy w pośniegowym błocie. Reumatyzm włazi do kości, a sól czy piasek w buty.
No dobrze, wszystko mija, nawet najdłuższa kąsająca zimą żmija. Nadchodzi wiosna. Niestety, też ma swoje za uszami, bo w końcu w marcu jak w garncu, a kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata. Kiedy powinno padać, żeby roślinki sobie na wzrost popiły, to ni kropla deszczu z nieba nie spada. Ale jak wybieramy się na pierwsze poziomowe wędrówki piesze lub rowerowe, leje jak z cebra. Dlaczego nie w nocy, tylko w dzień - marudzimy, wyżymając ciuchy.
Wreszcie słońce nabiera mocy i mamy lato. Ach, tak długo na nie czekaliśmy, zwłaszcza ci, których w zimnych porach roku nie stać na Karaiby i Egipty, czyli większość z nas. Ale i tu czekają nas wkurzające niespodzianki. Na przykład nagły atak tropikalnego gorąca, po którym znów robi się zimno tak, że wyciągamy z szafy ocieplane kurtki. Nie może być tak po prostu, że łagodnie przenosimy się z Antarktydy do Afryki. O nie, niech organizm przeżywa wstrząsy i huśtawki pogodowe. A dla wzmocnienia efektu może być jeszcze burza z piorunami.
Zupełną zagadką, absolutnie pomorską, jest rozkład dni pogodowo sympatycznych i antypatycznych obowiązujący w sezonie letnim. Obserwuję to od lat. Zasada jest prosta, chociaż są wyjątki - ale te, jak powszechnie wiadomo, potwierdzają regułę. A ta jest prosta: ładne dni od poniedziałku do piątku, paskudne weekendy.
Wlecze się człowiek w upale do pracy i marzy o walnięciu się na plażowy kocyk z drinkiem bez alkoholu, ale za to z palemką. Nawet zimny Bałtyk wydaje mu się rajskim morzem. Odlicza taki nieszczęśnik dni tygodnia, już czwartek, wreszcie piątek. I pstryk, słońce gaśnie za chmurami, serwis pogodowy na smartfonie pokazuje bezlitośnie - zachmurzenie duże, przewidywane ulewne deszcze, możliwe burze z piorunami. Ładnie będzie, przecież to lato. W poniedziałek prognostycy prognozują powrót upałów.
Dla nas, tubylców, to jeszcze nie dramat. Ale co mają powiedzieć mieszkańcy innych regionów Polski, którzy wzięli kredyty, żeby wypocząć na nadmorskich plażach? Jak czują się, czytając na twitterach czy innych facebookach, że tam, skąd na wakacje wyjechali, wszyscy narzekają na niespotykane wręcz w naszym klimacie upały?
Jak widać, narzekanie na pogodę to reakcja jak najbardziej uprawniona. Nieco podobni jesteśmy w tym do Brytoli, dla których pogodowe kaprysy są obowiązującym tematem luźnych pogawędek. Tylko że oni, pewnie z racji angielskiej flegmy, przyjmują te niedogodności z większym spokojem. No, może z wyjątkiem opadów śniegu, kiedy już przy 10 centymetrach ogłaszają klęskę żywiołową.