Bałuty w ogniu! Taki pożar miały zapamiętać kolejne pokolenia
W przedwojennej Łodzi pożary wybuchały niemal codziennie. Płonęły domy, z dymem szły także całe fabryki. W jeden z upalnych czerwcowych dni w 1937 roku zaczęły płonąć domy na Bałutach, w których mieszkała biedota. Straty były ogromne.
Pożary w Łodzi wybuchały często. Ale były takie o których mówiło całe miasto. Jak ten, który miał miejsce w kwietniu 1924 r. w fabryce Stefana Angersteina przy ul. 6 Sierpnia. Przędzalnia znajdowała się pod numerem 17, w podwórku. W tym samym miejscu były też fabryki Rainera i Gwiremanna, a także tkalnia Kona i Permutera. Jak pisały gazety ukazujące się w tamtym czasie, w podwórzu znajdowała się również przybudówka wydzierżawiona Chorończykowi. W niej mieściły się motory i pasy transmisyjne obsługujące te cztery fabryki.
Zginęło trzech strażaków
- To tam, około godziny 6. zapaliła się od iskry bawełna - pisali dziennikarze. - Pojawiła się na skutek silnego tarcia koła transmisyjnego. Ogień błyskawicznie się rozprzestrzenił.
Pożar zauważył Chorończyk, który rano przyszedł do fabryki. Kazał gasić ogień robotnikom. Dopiero po jakimś czasie wezwano straż. - Na miejscu pojawiły się straże ogniowe z zakładów Karola Scheiblera, Kazimierza Poznańskiego i innych - relacjonowali łódzcy dziennikarze. - Akcję ratowniczą prowadzono przez ul. Wólczańską, Gdańską i 6 sierpnia.
Ogień dostał się na trzecie piętro budynku fabrycznego, weszło tam kilku strażaków. Chcieli zlokalizować ogień. Ale nagle zawalił się sufit drugiego piętra.
- Całe trzecie piętro, wraz z maszynami runęło w dół - pisano. - Widząc grożące niebezpieczeństwo, komendanci oddziałów dali sygnał cofnięcia się strażakom znajdującym się w fabryce, bo i drugi piętro groziło zawaleniu. I rzeczywiście, zawaliło drugie piętro. Nie wszystkim strażakom udało się opuścić budynek fabryczny. W środku zostali Wawrzyniec Kamiński, naczelnik 5-tego oddziału i dwaj jego strażacy - Ludwik Bogus i Klemens Wasering. Niestety, cała trójka zginęła w płomieniach. Kiedy fabryka Angersteina spłonęła w zgliszczach znaleziono zwęglone ciała trzech mężczyzn.
48-letni Wawrzyniec Kamiński od 25 lat pracował w straży Scheiblera. Osierocił żonę i czworo dzieci. Ludwik Bogus od czterech lat był strażakiem. Natomiast Klemens Wasering pozostawił żonę i dziecko. Trójkę dzielnych strażaków pochowano na Cmentarzu Starym przy ul. Ogrodowej. Urządzono publiczną zbiórkę pieniędzy dla ich rodzin.
Fabryki płonęły często
Kilka lat później, w kwietniu 1928 r. paliła się fabryka firmy „Jakub Steigert- Sukcesorowie”. Mieściła się przy ul. Wólczańskiej 188 i składała z kilku budynków. W tym znajdującym się od frontu, dwupiętrowym mieściła się przędzalnia. Obok były magazyny, kotłownia i biura. Informowano, że na tej samej posesji znajdował się pałacyk Steigerta. Pożar wybuchł około 15., w przędzalni na pierwszym piętrze. Robotnicy zauważyli, że palą się bele przędzy. Pożar bardzo szybko się rozprzestrzeniał. Wśród robotników zapanowała panika. Chcieli jak najszybciej opuścić mury fabryki. Wyjście było wąskie, więc zaczęli się tratować.
- Na szczęście ogień przeniósł się momentalnie na inną część przędzalni, dzięki czemu niemal wszyscy się uratowali - pisała „Ilustrowana Republika”. - Robotnik Stanisław Pabjański, który jako ostatni pozostał w przędzalni, miał już odcięty przez ogień odwrót. Musiał skoczyć na bruk uliczny z pierwszego piętra. Doznał ciężkich pokaleczeń. Koledzy z pracy przewieźli go do mieszkania przy ul. Piasecznej 11 dokąd wezwano do niego pogotowie Kasy Chorych. Trzy tkaczki podczas ucieczki z gmachu fabrycznego zostały dotkliwie poparzone.
Strażakom udało się stłumić ogień dopiero około godziny 19. Z budynków fabrycznych pozostały tylko gołe ściany. Przyczyną pożaru była iskra z motoru. Straty oceniono na 50 tysięcy dolarów. Właściciel fabryki jednak specjalnie nie rozpaczał, bo na tyle była ubezpieczona.
W 1932 r. Łódź mówiła o pożarze fabryki L.M Cytryna przy ul. Brzezińskiej 50.
- Około godziny 22 nad miastem ukazała się wielka łuna - pisała „Ilustrowana Republika”. - W kierunku ul. Brzezińskiej zaczęły podążać oddziały straży pożarnej. Płonęła tam trzypiętrowa fabryka.
Pisano, że suszarnia i farbiarnia Cytryna przy ul. Brzezińskiej była czynna cały tydzień i zatrudniała około 200 robotników. Ogień pojawił się, gdy była w pełnym ruchu.
- Wśród robotników powstał zrozumiały popłoch - relacjonował dziennikarz „Ilustrowanej Republiki”. - Wszyscy rzucili się do wyjść. Stłoczeni na schodach robotnicy z trudem torowali sobie drogę. Wielu z nich uciekając z płonącego budynku pozostawiło palta i inne ubrania.
Niestety, niemal cały trzypiętrowy budynek fabryki spłonął. Przyczyną było spięcie instalacji elektrycznej. Straty sięgnęły 500 tysięcy złotych. Zapobiegliwi właściciele ubezpieczyli go jednak w kilku towarzystwach asekuracyjnych. Ale w pożarze ucierpieli nie tylko robotnicy. Jedna ze ścian spalonego budynku runęła i zmiażdżyła cztery drewniane domki, które przylegały do fabryki. 14 rodzin pozostało bez dachu nad głową. Podawano, że zniszczone zostały domy przy ul. Lwowskiej. Należały do braci Jankowskich oraz Anny Nordwest i Adolfa Schmidtke.
Niemal w tym samym czasie wybuchł pożar w młynie parowym Paszkiera przy ul. Jakuba.
- Budynek ten, składający się z trzech pięter należał do pana Olszera, ale dzierżawił go Paszkier - wyjaśniał dziennikarz „Ilustrowanej Republiki”, który przybył na miejsce pożaru.
Przyznawał, że sytuacja wyglądała groźnie. W pobliżu znajdowały się bowiem olbrzymie składy zboża.
- Na szczęście ten magazyn oddzielony był od młyna tzw. brandmurem, wobec tego ogień nie zdołał się przedostać do składu - relacjonowano. - Jednak wskutek silnego wiatru ogień przerzucił się gwałtownie szybko na sąsiednie domy mieszkalne. W pierwszym rzędzie zagrożone były drewniane domki przy ul. Franciszkańskiej. Ogień pojawił się na dachu jednego z nich.
Pożar przy ul. Jakuba gasili strażacy z oddziału Henryka Grohmana. Niestety, młyn spłonął. Straty oszacowano na 750 tysięcy złotych.
Natomiast w maju 1935 r. pożar wybuchł w gmachu fabryki Karola Klausego przy ul. Targowej 57. W czteropiętrowym budynku znajdowały się trzy fabryki: AGB, łódzko - ljoński przemysł jedwabniczy oraz zakłady Kirsza i Wenskiego.
- W chwili przybycia straży z okien drugiego i trzeciego piętra buchały płomienie i gęste kłęby dymu - pisał „Głos Poranny”. - Raz po raz rozlegały się głuche detonacje. Ogień stwarzał zagrożenie dla sąsiednich budynków fabrycznych. Na miejsce przybyły dodatkowe oddziały strażackie. Strażacy na rozkaz komendanta włożyli maski gazowe i z narażeniem życia poczęli przedostawać się do wnętrza budynku. Akcję przeprowadzono z kilku stron za pomocą dostawionych drabin. Silne strumienie wody jakie wpuszczano do wnętrza budynku nie przynosiły skutku. Pożar rozprzestrzeniał się w gwałtownym tempie. Co kilka minut z terenu musiano wynosić omdlałych strażaków. Około 20 członków dzielnej straży odniosło dotkliwe poparzenia, kilku zostało zaczadzonych gęstym, gryzącym dymem. W czasie akcji musiano wzywać pogotowie, które nałożyło rannym opatrunki, po czym odwiozło ich do domu. Walka z żywiołem trwała kilka godzin, gdy nagle rozległa się nowa detonacja. W górę „wystrzelił” słup ognia i objął czwarte piętro budynku fabrycznego.
- Dopiero po około sześciu godzinach, czyli koło południa udało się opanować ogień - pisał dziennikarz „Głosu Porannego”. - Potem trwało jeszcze dopalanie zgliszcz.
Niestety, spłonęła niemal cała fabryka. Zniszczone zostały drugie, trzecie i czwarte piętro, na których mieściła się tkalnia Kirsza i Wenskiego, magazyn odpadków, szmat oraz tkalnia AGB.
- Ucierpiały też parter i pierwsze piętro na skutek kompletnego zalania potokami wody - informowano. - Spłonął również lokal łódzko - ljońskiego przemysłu jedwabniczego. Firma ta poniosła najmniejsze straty, bo na kilka dni przed pożarem przeniosła najcenniejsze maszyny do nowego budynku. Pożar sprawił, że pracę straciło około 200 robotników. Okazało się, że straty wyniosły kilkaset tysięcy złotych. Na pieniądze z towarzystw asekuracyjnych mogli liczyć tylko Kirsz i Wenski, właściciele tkalni. AGB i łódzko - ljoński przemysł włókienniczy nie byli ubezpieczeni.
Wielki pożar Bałut
Do dramatycznych wydarzeń doszło także w czerwcu 1937 r. Tragedia dosięgnęła mieszkańców Bałut.
- Katastrofalny pożar na Bałutach - można było przeczytać na pierwszych stronach łódzkich gazet. Podkreślano, że pożar jaki nawiedził wtedy Łódź będzie długo pamiętany w dziejach miasta.
- Około godziny 10. rano, w jednej chwili zdawało się, że z dymem pójdzie cała wielka część Bałut położona w czworoboku ulic: Łagiewnickiej, Zawiszy, Młynarskiej i Pieprzowej - pisała „Ilustrowana Republika”. - Całą dzielnicę ogarnęła nieopisana panika, a świadkowie przerażających scen jakie rozgrywały się na ulicach i posesjach objętych ogniem lub lada chwila skazanych na pastwę szalejącego żywiołu zachowają to w pamięci do końca swoich dni. Panował przy tym w mieście przerażający upał. Żar płynący z nieba i żar ognia buchający wśród wyschniętych, drewnianych domów, składały się na iście dantejską całość.
Podobno pożar był tak wielki, że ogień było widać już na Placu Kościelnym.
- Języki ognia strzelały w górę - pisał „Głos Poranny.
Zaczęło się od pożaru, który przed godziną 9. wybuchł w składzie drewna braci Frajdenrajch, który znajdował się na rogu ul. Łagiewnickiej i Berka Joselewicza.
- Suche jak pieprz drzewo, wystawione od całego tygodnia na niemiłosierny żar zajęło się od razu wielkim płomieniem - pisała „Ilustrowana Republika”. - Na miejsce szybko przyjechały oddziały straży pożarnej. Jednak od początku sytuacja była bardzo niebezpieczna. Tym bardziej, że do składu drewna przylegały domy mieszkalne. Od strony ul. Łagiewnickiej czteropiętrowa kamienica, a od ul. Berka Joselewicza dwa drewniane domki i duża, murowana oficyna. - Wokół pełno było małych, drewnianych domów - relacjonowało. - Jeden stał koło drugiego. Wszędzie setki rodzin, najuboższej ludności, zamieszkałej tak gęsto jak tylko w Łodzi mieszkać potrafią biedacy. Po kilka dusz w jednej izbie, po kilka rodzin w jednym mieszkaniu.
Strażacy, którym dowodził komendant Kowalczyk, wiedzieli że składu drewna nie da się uratować. Musieli jednak zlokalizować ogień. Robili wszystko, by nie przeszedł na sąsiednie domy. Przede wszystkim na kamienicę przy ul. Łagiewnickiej 9. Jednak mimo ich wysiłków, ogień pojawił się na dachu tego czteropiętrowego domu. Jego mieszkańcy mieli szczęście. Nagle zawiał wiatr i płomienie się odwróciły.
- Potężne kłęby dymu zaczęły walić przez ul. Berka Joselewicza na dwa domy położone po drugiej stronie wąskiej ulicy - relacjonowano. - Po chwili ogień zajął drewniany dom przy ul. Berka Jeselowicza 6. W mgnieniu oka zajął się słupami ognia. Kilkadziesiąt rodzin gnieżdżących się bałuckim drewniaku straciło cały swój dobytek. Spłonął też dom przy ul. Berka Joselewicza 8. Zagrożona była murowana kamienica pod numerem 4. Strażacy walczyli, by nie dopuścić, aby i ten dom zajął ogień. Pojawił się jednak niespodziewany problem - brak wody. Trzeba było jechać po nią do zakładów Poznańskiego. Z kamienicy przy ul. Joselewicza 4 zaczęli uciekać lokatorzy.
- Na ulicy pojawiły się grupki przerażonych, nie ubranych całkowicie ludzi - relacjonowały wydarzenia na Bałutach łódzkie gazety. - Dźwigający dziwnie marne, jak na grozę sytuacji przedmioty. Ktoś dźwigał lichy stolik. Gdy z szuflady wypadła marna, wyłysiała szczotka do czyszczenia butów, zatrzymał się i ją poniósł. Kobiety wynosiły miski, garnki, lichtarze. Starzy chasydzi w atłasowych chałatach, nieugięci, z siwymi, lśniącymi brodami szli z kilkoma księgami do nabożeństwa. Dla nich te księgi były najważniejsze.
Niestety, trzypiętrowa, murowana kamienica przy ul. Berka Joselewicza też spłonęła. Ludzie szukali schronienia na podwórzach domów, które wydawały się być bezpieczne. Tam gromadzili dobytek, który udało się im wynieść z domów.
- Dokąd mam iść - żaliła się starsza kobieta. - Nie mam już domu. Wszystko się pali, mój pokój, moje mieszkanie. Ludzie! Pali się moja szafa! Jakie tam miałam piękne rzeczy!
Świadkowie pożaru opowiadali, że wszędzie było słychać płacz kobiet. Wielu z pogorzelców za wszelką cenę chciało wrócić do swych pokoi, by zabrać jakieś rzeczy. Nie pozwalała na to policja.
Strażakom pomagali mieszkańcy Bałut. Na pomoc przyjechali strażacy z Pabianic, ze Zgierza. Przybyli też żołnierze.
Na miejsce przybyły karetki pogotowia. Udzielały pomocy poparzonym, zaczadzonym mieszkańcom Bałut, ale i strażakom. Dwunastu z nich przewieziono do szpitala. Na miejscu opatrzono ponad 70 osób.
Według „Ilustrowanej Republiki”, pożar pochłonął skład drzewa i pięć domów w których mieszkało ponad 150 rodzin. Tymczasem „Głos Poranny” pisał, że spłonęło dziewięć zabudowań, a ponad 600 osób pozostało bez dachu nad głową.
Na miejsce przybył tymczasowy prezydent Łodzi Mikołaj Godlewski. Zapewnił, że pogorzelcy otrzymają pomoc. Mieli dostać zapomogę na wynajęcie jakiegoś pokoju. Podkreślano, że pożar dotknął największą biedotę. Część stanowili drobni handlarze, rękodzielnicy, przekupki. Nie brakowało wśród nich żebraków.
- Jednym słowem nędza w pełnym tego słowa znaczeniu - zaznaczał „Głos Poranny”.
Wielu z pogorzelców znalazło schronienie u rodzin. Części zapewniono nocleg w domu miejskim przy ul. Brzeźnej. Dzieci przewieziono zaś do Aderówka. Prezydent Godlewski zapowiedział, że wystąpi do wojewody łódzkiego o wydanie nakazu przeniesienia składów drzewa z gęsto zaludnionych dzielnic na obrzeża Łodzi. Obliczono, że skład drzewa, który spłonął podczas tego pożaru wart był około 100 tysięcy złotych i na tyle był ubezpieczony. Ubezpieczone były też spalone domy. Straty oszacowano w sumie na 600 tysięcy złotych. Ale następnego dnia po pożarze łódzkie gazety pisały o kolejnej bałuckiej tragedii. Do godziny 5. rano strażacy dogaszali ogień. Policja pilnowała, by nikt nie wszedł na teren pogorzeliska. Trzech chłopców postanowiło jednak przechytrzyć stróżów prawa. 16-letni: Lejb Markus i Zelman Podchlebnikow oraz 15-letniej Judce Pilcer udało się wejść na teren strawiony przez pożar. Byli dziećmi pogorzelców. Przez podwórze kamienicy przy ul. Łagiewnickiej 13 dostali się na teren pogorzeliska. Zaczęli przeszukiwać to co stało po mieszkaniu ich rodziców przy ul. Łagiewnickiej 4. Liczyli, że coś ocalało. Najpierw weszli do mieszkania Markusów, które znajdowało się na parterze. Zauważyli, że z sufitu zwisa drut elektryczny z oprawką. Lejb podskoczył i złapał za drut. W tym momencie runął sufit. Judka i Zelman odskoczyli. Lejb miał mnie szczęścia. Został przygnieciony przez sufit. Chłopiec zginął. Był jedyną śmiertelną ofiarą pożaru na Bałutach. Jak się potem okazało w zgliszczach swojego mienia szukało wielu innych pogorzelców. O szczęściu mógł mówić Klajman, właściciel sklepiku przy ul. Berka Joselewicza 6. Zarobione pieniądze trzymał w blaszanej puszce. Uciekając z płonącego domu nie zdołał jej zabrać. Wrócił po nią i odnalazł puszkę z pieniędzmi. Jego radość nie miała końca.