Baśń o konstytucji [komentarz Adama Wilmy]
Uczynni bibliotekarze z sejmowej biblioteki wygrzebali mi protokół z posiedzenia Zgromadzenia Narodowego z 2 kwietnia 1997. Tego, na którym uchwalono konstytucję.
Głosowało 497 parlamentarzystów, przeciw było zaledwie 40. Co ciekawe, oprócz posłów Solidarności, czerwone guziki wcisnęła część klubu PSL oraz niejaki Bronisław Komorowski, poseł z Klubu Konserwatywno-Ludowego. Jarosław Kaczyński głosować nie mógł, bo jego ugrupowanie (Porozumienie Centrum) nie przekroczyło progu (o włos, tak jak obecnie Zjednoczona Lewica) i nie dostało się do Sejmu. Ustawa została zatwierdzona w referendum, w którym przegłosowana została stosunkowo niedużą 53-procentową większością (przy 43 proc. frekwencji).
Z czasem okazało się, że konstytucja z 1997 roku była całkiem znośnym aktem prawnym (choć, pomimo długich konsultacji, przegłosowano tekst zawierający dwa błędy językowe!). Żeby było ciekawiej, projekt forsowany przez Aleksandra Kwaśniewskiego stoi dziś w niektórych kwestiach na straży konserwatywnych wartości.
Prawo i Sprawiedliwość ujawnia (na razie nieśmiało) pomysły na zmianę konstytucji. Ponieważ nie posiada (nawet zakładając życzliwość partii Kukiza) większości konstytucyjnej 307 głosów, chce mieć narzędzie nacisku na pozostałych posłów w postaci wygranego referendum w tej sprawie.
Konstytucja nie jest świętością, jest aktem prawnym, który - jak każdy - powinien być zmieniony, jeśli zaczyna rozmijać się z rzeczywistością. I być może nowa koncepcja (np. wzmocnienie jednego z ośrodków władzy - prezydenta lub premiera) przyniosłaby dobry efekt. Tyle że do zmian potrzebna jest większość konstytucyjna, której nie ma. I szersze poparcie społeczne. Którego nie ma. Inna sprawa, że kompromis konstytucyjny, na który zgadza się ponad 90 proc. parlamentarzystów (jak w 1997), wydaje się dziś opowieścią z baśni.