Baśnie dla dorosłych
Felieton Krzysztofa Szubzdy
Zawsze zachwycałem się niepohamowanym optymizmem autorów książek „Angielski w miesiąc” albo „Niemiecki w dwa tygodnie”. A jeszcze bardziej bawią mnie kursy językowe metodą tandemową, relaksacji, izolacji, biofeedbacku, sugestopedii, metodą słuchania szmeru jeziora, zanurzenia się w słowach itd... Tkwi w nas wszystkich wielkie marzenie o szybkiej i przyjemnej nauce języka. Podskórnie wyczuwamy, że to niemożliwe, więc oczekujemy jakoś elementu magicznego, czyli szmerów strumienia w słuchawkach, tajemniczego nazwiska twórcy metody. Najlepiej sprzedają się tu nazwiska typu: Callan, Keller, Collin, Kerbs. Tu chciałem przestrzec krzewicieli metody Kajian Pustaka, że może ona w Polsce podzielić los żarówek Osram (niby rewelacja, ale trudno pokonać przekleństwo skojarzenia). Lubimy też tajemnicze strategie nauki typu PQ4R albo 5S.
Mój kumpel uczy się francuskiego z książki „Francuski w miesiąc” już drugi rok, ale twierdzi, że nie czuje się oszukany. Znajoma już trzeci raz zabiera się do książki „Angielski - raz a dobrze” i wciąż nie wychodzi to jej dobrze. Szczytem optymizmu jaki spotkałem na półce językowej była książka „Arabski od podstaw w miesiąc”. Niektórzy są jeszcze odważniejsi i nęcą mnie mailem treści: „To już potwierdzone: języka da się nauczyć w 10 dni”.
Od kumpla marketingowca dowiedziałem się, że to nie ściema, ale... obietnica. I to taka, że wcale nie trzeba jej spełniać. Nikt z nas przecież nie wierzy, że nauczy się języka w 10 dni, ale coś ciągnie nas do tych, którzy tak nas uwodzą. To trochę jak na randce. Każda dziewczyna chce usłyszeć od chłopaka, że dałby jej gwiazdkę z nieba, choć żadna jeszcze gwiazdki nie dostała. Nie słyszałem też, żeby którakolwiek poszła z tym do sądu i nikt nie pozywa też uroczych szarlatanków od reklamy. Umówiliśmy się, że ten rodzaj kłamstwa jest nam do czegoś potrzebny i będzie miał pełne prawo obywatelstwa w naszym życiu. Podobnie, jak umówiliśmy się na kłamstwo, że jakiś produkt może nie zawierać substancji chemicznych. Wiadomo, że wszystko na świecie zawiera jakieś substancje chemiczne. Wyjątek stanowią ponoć tylko drobiny wiatru słonecznego i nieliczne cząsteczki powstałe z rozpadów radioaktywnych. Ale kłamstwo o produktach całkowicie wolnych od substancji chemicznych okazało się zbyt piękne, by z niego zrezygnować.
Umówiliśmy się też, że będziemy dodawać do produktów zupełnie fikcyjne, niepotrzebne dodatki i oszukiwać się, że zwiększają one skuteczność działania. W ten sposób w proszkach zagościły błękitne granulki, w pastach do zębów - ciemniejsze drobinki, a w kremach odmładzających pojawiły się tak magiczne składniki, że brakuje już tylko mgły znad Atlantydy, śpiewu syren i anielskiego pyłu. Jestem pewien, że te składniki pojawią się lada moment, gdyż wszystkie te OBIETNICE składają się na tak zwaną OPOWIEŚĆ. Jakkolwiek paranoicznie to brzmi jest to absolutna podstawa współczesnego marketingu: każdy produkt musi nie tylko być, ale i snuć swoją opowieść. Pasta SAMA nie ma opowieści i praktycznie nie ma jej na rynku. Używają jej ostatnie niedobitki zadowalające się czymś tak błahym jak skuteczność. Większość z nas woli mleczka i eliksiry, które pachnąc cytrusami, oceanem, lawendą czy algami, opowiadają nam przy zmywaniu baśnie o odległych lądach.
Opowieść jest najważniejsza! Bez niej nie kupilibyśmy kilograma kawy za 3 tysiące złotych, albo wina za kilka tysięcy dolarów. Prawda? Ale gdybyśmy posłuchali baśni o zadziwiających przygodach łaskuna lub legendy o starym benedyktynie z klasztoru w Hautvillers, który zamknął w butelce smak gwiazd, to mogłaby się odezwać w nas tęsknota za złotym jajem ukrytym w dalekich krainach, które może być nasze. Tu część Czytelników zareagowała pewnie myślą: „Cóż ten Szubzda znów chrzani?”. Śpieszę więc z wyjaśnieniem, że każdy z nas, każdego dnia daje się oczarować dokładnie taką baśnią, na jaką go stać. Jedni z nas płacą kilka tysięcy złotych za złotą końcówkę zaczarowanego przewodu do głośnika, bo uwierzyli w audiofilską klechdę o najczystszym dźwięku, innych stać tylko na kilo bio-kartofli za 15 zł, bo uwierzyli w piękną gawędę o krystalicznie czystym wietrze znad prastarej dąbrowy, który troskliwie muskał liście ziemniaka podczas całego procesu wegetacji. Sam kupiłem ostatnio takie ziemniaki. A skoro były dostępne w ogólnopolskiej sieciówce, to znaczy, że ta baśń jest ważna i popularna.
Jeszcze niedawno wystarczała nam woda z kranu, bo sam wodociąg był baśnią w porównaniu z katorgą noszenia wiadra ze studni. Dziś już niemal wszyscy potrzebujemy opowieści o anionach, kationach i krystalicznych źródłach w Sudetach i na Żywiecczyźnie, które płyną do nas w błękitnych butelkach o kształcie zdrowej kropli wody. Moja babcia przeżyła całe życie nieświadoma istnienia anionów i kationów. Tymczasem zasobniejsi z nas do ugaszenia pragnienia potrzebują już gruzińskiej wody z baśnią o nietkniętych cywilizacją strumieniach Kaukazu. Przyznam się Państwu, że kiedyś kupiłem sobie za kilkanaście złotych szklankę wody z dziewiczego lodowca. I co? Jeśli chodzi o samą wodę - nic szczególnego. Ale to mentalne spotkanie z lodowcem w samym środku lata - to było coś!