Beata Szydło na torze postojowym, jej wpływy w partii się kurczą
Jej mocniejsi ministrowie grają albo na siebie, albo na prezesa partii. Ci słabsi pozostają zdyscyplinowani i lojalni, ale to za mało. Właśnie dlatego pozycja Beaty Szydło jako szefowej rządu się nie umacnia - i być może także dlatego Jarosław Kaczyński zdecydował, że nie zabierze ona głosu podczas kongresu PiS.
Gdyby to kongres Prawa i Sprawiedliwości miał być głównym barometrem pozycji i znaczenia Beaty Szydło w obozie władzy, to musielibyśmy uznać, że z punktu widzenia szefowej rządu zdecydowanie nie przyniósł najlepszych wiadomości.
PR-owa machina PiS działa oczywiście nadal sprawnie. Kongres miał imponującą oprawę, delegaci dawali z siebie wiele, by okazywać entuzjazm we właściwych momentach, mówcy także odpowiednio długo pracowali nad swoimi wystąpieniami. Ale coś jednak nie zagrało. Od prawa do lewa zauważona i komentowana była przecież przede wszystkim nieobecność Beaty Szydło przy kongresowej mównicy. Ten brak okazał się ważniejszy - i być może ciekawszy - niż niemal wszystko to, co zostało powiedziane podczas wielkiej imprezy PiS.
Widać oczywiście, że Jarosław Kaczyński ma pewną nową strategię na następne dwa lata (z okładem) kadencji, ciężar tej strategii przesuwa się dość wyraźnie z priorytetu „rewolucja” na cel „utrzymanie władzy”. W tle kongresu i w tle tego, co dzieje się wokół Beaty Szydło, widać natomiast i toczone przez magnatów Zjednoczonej Prawicy wojny o poszerzenie spektrum władzy, i zwykłe szarpanie renty władzy przez partyjne i okołopartyjne koterie. To zdecydowanie nie jest atmosfera, która z punktu widzenia interesów i spójności obozu władzy sprzyjałaby publicznemu braniu w cudzysłów pozycji szefowej rządu - a przecież tak właśnie został odebrany jej brak czynnego udziału w kongresie.
Czyżby więc rzeczywiście nadchodził czas, w którym Beata Szydło miałaby zostać przez prezesa skierowana do innych zadań?
Przez kilka ostatnich miesięcy mogliśmy na ten temat usłyszeć kilka różnych wersji.
Według „Rzeczpospolitej” Szydło miałaby już niebawem zostać Marszałkiem Sejmu - a jej miejsce zająłby wicepremier Mateusz Morawiecki - (przebieg kongresu PiS i rola Morawieckiego na nim zdecydowanie nie współgra tu z dotyczącymi wersji „Rz” wcześniejszymi dementi ze strony PiS). Według „Faktu” - kandydatką na komisarz Unii Europejskiej, ale dopiero po zakończeniu pełnej kadencji w fotelu premiera (takiemu scenariuszowi sprzyjałby kalendarz polityczny, negocjacje dotyczące obsady stanowisk w Komisji Europejskiej będą się toczyć w 2019 roku mniej więcej w tym samym czasie, w którym w Polsce powinny się odbyć wybory parlamentarne). O Jarosławie Kaczyńskim jako możliwym premierze prawie nikt już za to nie wspomina. - O nie, ja bym tego nie wykluczał. Ale na pewno jeszcze nie teraz - mówi nieźle na ogół poinformowany o sprawach partii polityk PiS. - Skoro na pewno nie teraz, to kiedy? - pytam. - Nie kiedy tylko „jeśli”. Jeśli kraj będzie tego potrzebował. - taka pada odpowiedź.
Najwyraźniej teraz kraj tego jeszcze nie potrzebuje, a i Polacy nie są na to gotowi. W kwietniu Pollster na zlecenie „Super Expressu” pytał o to w sondażu - tylko 22 proc. badanych uznało, że Kaczyński powinien zastąpić Beatę Szydło w fotelu premiera, aż 66 proc. było temu przeciwnych. Polacy niechętnie widzieli prezesa PiS na czele rządu już przed wyborami, od tego czasu kolejne badania tylko to potwierdzają.
To o co właściwie chodzi z nieobecnością szefowej rządu wśród mówców kongresu PiS? Decyzja o tym, że Szydło nie wystąpi na kongresie, zapadła na mniej więcej miesiąc przed tą kluczową dla PiS, przekładaną przez ponad rok imprezą. Niewątpliwy - przynajmniej w kategoriach partyjnych hierarchii i zależności - zaszczyt poprowadzenia programowej części kongresu przypadł wicepremierowi Mateuszowi Morawieckiemu, co i przez partię, i przez obserwatorów zostało zgodnie uznane za jego kolejny awans - tym razem na poziom, w którym, zdałoby się, jest miejsce tylko dla jednej osoby: szefa rządu. Dwoma kolejnymi mówcami zostali wicepremierzy Jarosław Gowin i Zbigniew Ziobro - ma to szczególne znaczenie, bo przecież mowa o kongresie PiS a obaj są szefami partii koalicyjnych a nie członkami Prawa i Sprawiedliwości. Czwartym i ostatnim, (choć tak naprawdę pod każdym względem, także jeśli chodzi o kolejność przemów, oczywiście pierwszym) prelegentem był zaś prezes PiS Jarosław Kaczyńskim. W tym naprawdę elitarnym, bo ledwie czteroosobowym gronie ludzi mających prawo powiedzieć coś od siebie do tysiąca delegatów z PiS, zabrakło miejsca właśnie dla Beaty Szydło. A przecież w politycznym teatrze PiS szefowa rządu gra przecież naprawdę szczególną rolę - w oczach elektoratu od kampanii aż po dziś dzień uosabiając przede wszystkim te socjalne, prospołeczne, by użyć terminu stosowanego przez sam obóz rządzący, „wspólnotowe” akcenty jego programu. To Beata Szydło firmowała 500 Plus i Mieszkanie Plus, to ona miała być tą, która łączy a nie dzieli.
Brak rozpisanych dla kluczowej właśnie w obszarze wspólnotowego mitu Dobrej Zmiany aktorki kwestii, był podczas kongresu naprawdę uderzający, że nawet w wystąpieniu Jarosława Kaczyńskiego zabrzmiały właśnie te wspólnotowe nuty. Prezes PiS oszczędzał tym razem „gorsze sorty”, „komunistów i złodziei”, nawet „prawniczej kaście” Innymi słowy, mówił językiem kampanijnych konferencji Beaty Szydło a nie smoleńskich miesięcznic. Tyle, że sama Szydło mogła tylko tego słuchać.
Jeszcze na kilka dni przed kongresem ludzie z otoczenia Szydło szukali honorowego wyjścia z sytuacji - jedno z nich otworzył przed szefową rządu nawet sam los. Powstał plan, żeby premier w kluczową sobotę wzięła udział w pogrzebie Helmuta Kohla, byłego kanclerza Niemiec zaangażowanego w proces demontowania komunizmu - i przez to być może cieplej pamiętanego przez Polaków niż przez własny naród. Wyglądałoby to na całkiem naturalny wybór, towarzyszenie w ostatniej drodze ważnemu dla historii całego regionu politykowi, nie wydawałoby się nikomu niczym zdrożnym. Ot, niespodzianki politycznego kalendarza, obowiązki szefowej rządu. Oprócz kanclerz Niemiec Angeli Merkel, na pogrzebie Kohla pojawili się też prezydent Francji Emanuel Macron, czy brytyjska premier Theresa May, Unię Europejską reprezentował szef Rady Europejskiej Donald Tusk, uroczystości miały więc naprawdę wysoką rangę.
- Powiem szczerze, że sam myślałem, że tak właśnie będzie, zresztą nie tylko ja, wydawało się to dość oczywiste, już nawet pomijając samą kwestię kongresu. - mówi nieźle zorientowany w sprawach partii polityk PiS. Zdaniem jednych to Jarosław Kaczyński osobiście i stanowczo sprzeciwił się wyjazdowi Szydło na pogrzeb. Zdaniem drugich to sama premier wolała jednak stanąć twarzą w twarz ze zmieniającą się rzeczywistością w obozie władzy niż pozostawić po sobie tylko puste krzesło.
Zamiast w Strasburgu na pogrzebie Kohla - gdzie Polskę reprezentował prezydent Andrzej Duda - Beata Szydło była więc ostatecznie w sobotę w podradomskiej Przysusze, na kongresie PiS. Siedziała po prawicy Jarosława Kaczyńskiego, z kolei na najbliższe miejsce na prawo od premier zajmował Antoni Macierewicz - kolejny z tych najważniejszych polityków obozu rządzącego, któremu nie dane było zabrać głosu na najistotniejszym partyjnym spotkaniu w tym roku. Z Macierewiczem sprawa jest jednak jasna, po serii spektakularnych wizerunkowych i politycznych kłopotów - które notabene sondażowo najwięcej kosztowały właśnie Beatę Szydło - minister konsekwentnie unika wystąpień w świetle kamer. Chwilowo powrócił do znanej z kampanii „szafy”, zarówno rządowi, jak i jego szefowej z pewnością to służy.
Beata Szydło nie była jednak, przynajmniej do tej pory, zsyłana do żadnej szafy. Widać też było, że podczas kongresu starała się to zaznaczyć na każdy możliwy sposób - nawet poprzez ubiór, wybrała intensywnie czerwony żakiet, nie zabrakło efektownej broszki - dużej, prostej i złotej. Wyraźnie starała się panować nad emocjami, mimiką, mową gestów - nie powtórzyła dzięki temu błędu Hanny Gronkiewicz-Waltz przyłapywanej tego samego dnia z kwaśnymi grymasami podczas wystąpień jej kolegów na radzie krajowej Platformy.
Owszem, kamery uchwyciły moment, w którym i Beata Szydło nie wyglądała, delikatnie mówiąc, na ubawioną, gdy siedzący obok niej prezes PiS powiedział coś, co jego samego wyraźnie rozradowało. Ale przez prawie cały kongres siedzący obok siebie Szydło i Macierewicz zgodnie - i nawet w tym samym rytmie, co nie uszło uwagi internautów - kiwali głowami podczas kolejnych przemówień.
Wydaje się jednak, że dla pani premier to mowa prezesa PiS musiała się ostatecznie okazać trudniejsza do strawienia niż wystąpienie jej wewnątrzgabinetowego konkurenta - Mateusza Morawieckiego. Jarosław Kaczyński wszedł mocno w rolę recenzenta rządu. Krytykował ministrów. Witold Waszczykowski, szef MSZ, usłyszał ze sceny, że w jego resorcie „zostało dużo złogów”. Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł nie ukrywał zdumienia, gdy został dość obscesowo wezwany do zlikwidowania nocnych kolejek w służbie zdrowia. Z kolei Andrzej Adamczyk, szef resortu infrastruktury, został zrugany za powolne wdrażanie programu Mieszkanie Plus. Prezes PiS zażądał od niego wprost wyraźnych i widocznych postępów - i to do listopada. - Jeśli nie, to dymisja - te słowa wprawdzie nie padły, ale między wierszami wystąpienia szefa PiS było je słychać zupełnie wyraźnie.
Sama Beata Szydło została z kolei przez Jarosława Kaczyńskiego publicznie zobligowana do dalszego rozszerzenia władzy Mateusza Morawieckiego nad gospodarką. Tu warto przytoczyć w całości nieco przydługi fragment wypowiedzi szefa PiS: - Jeżeli chodzi o rząd to jest potrzeba takiego pełnego wyklarowania kierownictwa ekonomicznego rządu. Trzeba odróżnić ogólne przywództwo polityczne, bo to jest oczywiście premier, od kierownictwa ekonomicznego, które wymaga po prostu innych kwalifikacji. I tutaj ten proces, który w ogóle przebiegał z pewnego rodzaju kłopotami, nie jest jeszcze do końca - przynajmniej dla mnie obserwatora z zewnątrz ale takiego z bliska - zakończony. I tutaj bardzo bym chciał, żeby ten proces się zakończył i sądzę, że to powinno być powszechne przekonanie. Nam jest to potrzebne, żeby zrealizować te wielkie zamysły, które są jeszcze przed nami. Tej Polski zamożnej, Polski nowoczesnej. I dlatego o to serdecznie proszę.- mówił Kaczyński. To „serdecznie proszę” na końcu zabrzmiało naprawdę stanowczo.
Na tym najprostszym, najbardziej elementarnym poziomie, przekaz całego kongresu dałoby się sprowadzić do słów „teraz Morawiecki”. Na nieco szerszym planie widzimy zmiany w retoryce - ale raczej Jarosława Kaczyńskiego niż rządu - tak jakby to on miał stopniowo przejmować
No właśnie, ster. Jeśli dwa rządy Donalda Tuska miały w sobie coś z francuskiej monarchii absolutnej, w której światło słońca i blask sukcesu miały zawsze opromieniać władcę, a ministrowie występowali w roli pokornych dworzan pracujących na wyznaczonych odcinkach i doskonale świadomych, że w razie kłopotów ich głowa może łatwo potoczyć się po paryskim bruku, to w rządzie Beaty Szydło panują raczej stosunki w stylu senioratu w Cesarstwie Rzymskim Narodu Niemieckiego. Oprócz cesarzowej jest jeszcze papież, w każdej chwili można się do niego odwołać. Hierarchie są nieostre i skomplikowane, a mapy sojuszy i animozji przyprawiają o zawrót głowy. Elektor elektorowi nierówny, możni dzierżą swe udzielne księstwa, gdy cesarzowa przybywa chylą przed nią czoło, ale gdy jedzie do innych włości, można spokojnie brać się do grabienia okolicy, załatwiania porachunków z sąsiednimi książętami, czy najazdów na pobliskich Słowian.
Właśnie dlatego trudno mówić o trzymaniu steru tego rządu. Zbyt wiele osób jednocześnie próbuje go wyrwać, zbyt wiele próbuje potrzymać go choć przez chwilę.
Rzecz jasna to wicepremier, minisfer finansów i gospodarki, Mateusz Morawiecki pozostaje tym najbardziej oczywistym konkurentem Beaty Szydło wewnątrz rządu. Jego zakres władzy i odpowiedzialności stale się zwiększa, nawet media traktują go zwykle z większą atencją niż samą Szydło.
Stały jest też problem z Antonim Macierewiczem, Beata Szydło wielokrotnie musiała już przed nim ustępować, szef MON okazywał się bezpośrednim lub pośrednim zwycięzcą niemal każdej konfrontacji wewnątrz rządu.
Nie są też żadną tajemnicą regularne zawody w przeciąganiu liny między Morawieckim a Ziobrą. W tych rozgrywkach szefowa rządu - z dwojga złego, bo żaden wybór nie był tu z jej punktu widzenia idealny - opowiadała się na ogół za Ziobrą, by chociaż w ten sposób ograniczać rosnące wpływy Morawieckiego. Kiedy ważyły się losy PZU (będącego obiektem żywego zainteresowania zarówno Morawieckiego, jak i Ziobry) miała nawet grozić Jarosławowi Kaczyńskiemu podaniem się do dymisji, by tylko uzyskać rozstrzygnięcie względnie zadowalające Ziobrę. Ale to przecież z punktu widzenia szefowej rządu i tak tylko wybór między złym a gorszym.
Ziobro - jako koalicjant i z punktu widzenia PiS element nadal mocno niepewny - może być dla premier jedynie taktycznym sojusznikiem w rozgrywkach według samego rządu. Podobnie rzecz ma się z drugim koalicyjnym wicepremierem, Jarosławem Gowinem, który różni się od Ziobry pod dwoma względami - po pierwsze zdaje się przejawiać mniejszy apetyt na wpływy w spółkach skarbu państwa, po drugie jednak wydaje się czuć znacznie bardziej niezależnie niż Ziobro, jeśli chodzi o własne posunięcia polityczne - przykładem niedawny pomysł osobnego startu jego partii w wyborach samorządowych.
Mariusz Błaszczak, szef MSW, a już tym bardziej minister koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński, na co dzień nie muszą stać na baczność przed panią premier. Obaj mają swoje bezpośrednie linie z Nowogrodzką i prezesem PiS, obaj też mają w PiS bardzo wysoką pozycję. Choć należą do ministrów popisowo lojalnych i zdyscyplinowanych względem Szydło, to gdyby przyszło co do czego, możemy być pewni że lojalność wobec Jarosława Kaczyńskiego postawią wielokrotnie wyżej.
Jan Szyszko, minister środowiska, to z kolei w rządzie drugi,kieszonkowy, Macierewicz. On także ma nieco zewnętrzne względem Nowogrodzkiej zaplecze (tropy prowadzą głównie do Torunia), zapewne dlatego wciąż może sobie pozwolić na więcej.
Ministrowie uważani za realnie hierarchicznie podporządkowanych szefowej rządu, są zarazem tymi, których pozyc ja w obozie władzy jest w zasadzie żadna, w dodatku to część z nich zbiera najgorsze recenzje z Nowogrodzkiej - w tym ostatnim aspekcie wyjątkiem jest Elżbieta Rafalska, minister pracy odpowiedzialna za program Rodzina 500+. Natomiast znajdujący się na cenzurowanym Konstanty Radziwiłł, Andrzej Adamczyk czy nawet Witold Waszczykowski nie mają w PiS żadnych własnych szabel, nie mają też żadnych specjalnych praw w poczekalni przed gabinetem prezesa.
To kto w takim razie tak naprawdę trzyma z premier Beatą Szydło wśród PiS-owskich rozgrywających?
- Proszę popatrzeć na nasze kierownictwo. Rząd wcale nie jest jego prostym odbiciem. Są też naprawdę ważni w PiS ludzie, którzy patrzą na to wszystko trochę z boku - tym razem razem nasz rozmówca z PiS odpowiada trochę zagadką. Jeśli próbujemy ją rozszyfrować, pierwszy powinien nam przyjść na myśl Joachim Brudziński. Po kongresie to właśnie on najpiękniej bronił honoru Beaty Szydło - jest najjaśniejszym punktem tego rządu. Gdyby nie pani premier Beata Szydło, na pewno w dużej mierze takich sondaży byśmy nie mieli - mówił w TVN24 pytany o jej nieobecność wśród kongresowych mówców.
To człowiekiem Brudzińskiego był także Marcin Mastalerek, odpowiedzialny za kampanię wyborczą Beaty Szydło. Faktem jest jednak, że po kampanii Mastalerek trafił na zdecydowanie boczny tor, z kolei Brudziński nie zyskał bezpośredniego wpływu na resorty w rządzie.
Brudziński, jako szef komitetu wykonawczego PiS (realnie to funkcja w rodzaju sekretarza generalnego) to postać w partii naprawdę bardzo znacząca - zwłaszcza jeśli chodzi o regionalne struktury PiS. Nie da się jednak ukryć, że gdyby miał być jedynym prawdziwym sojusznikiem Beaty Szydło w ścisłym kierownictwie partii, to niemal na pewno byłoby to za mało, by utrzymać dotychczasową pozycję szefowej rządu. I właśnie to może tłumaczyć, dlaczego ta pozycja obecnie się obniża.