Beksińscy. Anioły i demony z wielkiej płyty [recenzja]
Problem Beksińskich, jak wielu Polaków, narcystycznie wpatrzonych w swoją wyjątkowość, polega na tym, że nie chcieli się zmienić.
Aż trudno uwierzyć, że "ostatnia rodzina" to debiut w pełnometrażowej fabule 32-letniego Jana P. Matuszyńskiego, znanego do tej pory z bardzo dobrych dokumentów, m.in. „Deep Love”. W rolach głównych obsadził Andrzeja Seweryna (Zdzisław), Aleksandrę Konieczną (Zofia) oraz Dawida Ogrodnika (Tomasz). I są to role zagrane tak znakomicie, że studenci psychologii, socjologii i kryminalistyki mogliby się na nich uczyć rozumienia złożonych postaci.
Poznajemy rodzinę Beksińskich, gdy świeżo przeprowadza się z Sanoka do Warszawy. Syn ma swoje mieszkanie parę bloków dalej. Za każdym razem, gdy pojawia się w domu rodziców, nie szanuje ani ich, ani dwóch babek, którymi z wielkim poświęceniem zajmuje się na co dzień matka Zofia. Ona też zresztą dźwiga na swojej głowie cały dom, gdy mąż Zdzisław poświęca się sztuce, a syn kategorycznie odmawia zaakceptowania, że znalazł się na świecie. Zofia sprząta synowi mieszkanie i studzi ziemniaki ustawiając nieopodal talerza wiatrak, aby nie poparzył sobie języka. Jakby w ten sposób chciała uniknąć gniewu dziecka, którego najprawdopodobniej się boi. Trzeba też przyznać, że młody Beksiński nie ma szczęścia do terapeutów. Jednemu z nich, który biernie słucha wynurzeń rozchwianego chłopaka, wyrzuca: - Ja potrzebuję reakcji od człowieka!
W zamian dostaje "tylko" uwagę, nie zadowalają go też żadne recepty. Być może dlatego, że przeczuwa już, że nie ma dla niego ratunku. I tak już ma do końca swoich dni - pragnie silnych emocji, ale jednocześnie przerażają go one. Dlatego mówi: "jestem trupem samego siebie" i przyznaje, że nie czuje absolutnie nic. W dążeniu do samounicestwienia osiąga swój cel, czego (już pośmiertnie) gratuluje mu w końcu ojciec. Jednak znacznie wcześniej, po kolejnej próbie samobójczej syna, Zdzisław Beksiński zastanawia się głośno przy szpitalnym lekarzu, czy aby warto ratować Tomka, skoro tak bardzo pragnie umrzeć i cierpi z tego powodu, że wciąż ktoś mu przeszkadza. Jest w tym pytaniu perwersyjne wyznanie miłosne. Który bowiem ojciec chciałby, aby jego syn doświadczał tak wielkiego psychicznego cierpienia, jakie stało się udziałem młodego Beksińskiego - utalentowanego, a jednak z jakichś przyczyn niezdolnego do zmierzenia się z rzeczywistością?
Ojciec przygląda się za to rzeczywistości z zimną nonszalancją fotografując ją lub nagrywając filmy. Żonie wyznaje, że "nikt nie gwarantował, że życie rodzinne będzie tylko atrakcją". A tak naprawdę przecież "rodzina to związek ludzi, którzy tak, jak się kochają, tak się nienawidzą". Zofia odmawia takiego spojrzenia. Jest bowiem kobietą, która "nie potrafi wpaść w gniew". Nawet gdy syn demoluje jej kuchnię, spokojnie sprząta. Nawet gdy jej potrzeby nie są zaspokajane, zapala papierosa przy oknie i znów wraca do swoich przyzwyczajeń "dogadzania innym". Jest aniołem, który czyni dobro i walczy ze złem. I jak w przypadku milionów Polek, które właśnie tak postępują - skutecznie odmawia samooceny. W ten sposób mierzy się z sytuacją o samej sobie (podobnie jak Tilda Swinton w "Musimy porozmawiać o Kevinie", której syn w końcu morduje szkolnych kolegów, a jednak nawet to nie jest w stanie obudzić matki z głębokiego snu o sobie samej - biernej, ale dobrej, notorycznie wypierającej ciemną stronę, która afirmuje się w nieszczęsnym dziecku). Młody Beksiński swoim samobójstwem niejako sprawia prezent ojcu (matkę oszczędza aż do jej śmierci na wyraźną prośbę ojca). Ojciec przecież musi przeczuwać, że syn uosabia wszystko to, co stary Beksiński wyparł, nawet jeśli Zdzisław chwali się, że potrafi utrzymać wewnętrzną równowagę, której nie posiada jego syn potrafiący ze wszystkiego zrobić dramat.
U Beksińskich uderza niemal orgiastyczna chęć samounicestwienia, która jest jednak opozycją do rzeczywistego pragnienia, by świat ich zapamiętał. Problem tej rodziny, jak wielu polskich rodzin narcystycznie wpatrzonych w swoją wyjątkowość, polega na tym, że nie chcieli się zmienić. W ten kontekst doskonale wpisują się słowa wybitnego poety i powieściopisarza Anatole France: "Wszystkie zmiany cechuje pewna melancholia, bowiem to, co zostawiamy za sobą jest częścią nas samych. Musimy umrzeć dla jednego życia, zanim będziemy mogli wkroczyć w następne". Beksińscy tego nie potrafili. Pod tym względem obraz Matuszyńskiego jest dziełem wybitnym. Obnaża bowiem mechanizmy funkcjonowania "Ostatniej rodziny". Mechanizmy, z którymi wielu Polaków może się utożsamić, pod warunkiem, że bez wyparcia, jakie notorycznie uprawiał Zdzisław Beksiński i jego żona, stanie w prawdzie o sobie. Zdzisława Beksińskiego nie zaskoczyło w życiu nic tak bardzo jak własna śmierć, podczas gdy jego żona wciąż celebrowała zdziwienie - skąd tak wiele bólu doświadcza jej rodzinę? I była w tym zdziwieniu osamotniona. Dlatego jest to film, który więcej mówi o naszym przenoszonym z pokolenia na pokolenie pesymizmie niż najlepsza literatura. I zamiast ulegać modzie na brutalnie chwytanie za gardło, dociera do serca.
Karina Obara