Byłem w Łodzi - mieście, które wygląda tak, jakby wybuchła brudna bomba. Niekończąca się scenografia ponurego kryminału, z trupami porośniętymi trawą. Te trupy to butelki i opony, ale równie dobrze mogłyby być ludzkie piszczele - efekt równie smętny.
Pogoda piękna, dwie godziny do pociągu miałem i ogromną ochotę na spacer, idę więc sobie ulicą Jaracza. Zakład fryzjersko-solarystyczny bez klientów z bardzo niepokojącą panią, co się w trupim świetle buja na stołku. Potem, już tylko surrealne biuro podróży w stylu egipskim i kilkanaście, jeden po drugim, sklepów z alkoholami, z mniej lub bardziej dowcipnymi nazwami. Kapselek-świat butelek.
Oczywiście ul. Piotrkowska, jakieś watahy lumpów, z tego gatunku, co ich już w Krakowie nie doświadczysz, tzn. refleksyjnych, bezwstydnych, Rumcajsów na schodkach. Smutek, słowem, raj dla studenta filmówki, albo wizualizacja prozy Stasiuka.
Łódź szara, Łódź beznadziejna, a mimo to humor miałem coraz lepszy, doszedłem do prawie otwartego dworca Fabryczna, szczęka opadła mi z wrażenia, nikt tego nie widział, bo tam, znaczy w Łodzi, w ogóle nikogo nie ma, schowali się gdzieś, pewnie w lombardzie albo w kasynie w baraku. Dalej idę, przez jakiś park bez trawy i serce się raduje.
Co jest grane, dlaczego chce mi się tu żyć, zastanawiam się i oddycham. Tak, oddycham nie-fabrycznym czystym powietrzem, łódzkim powietrzem co smakuje jak woda kryniczanka w upale.
I myślę sobie, na co mi ten krakowski nastrój, to krakowskie piękno, skoro się w nim - w smogu - duszę, skoro tak naprawdę szczęśliwy mogę być tylko przez kilka godzin?
W Warszawie, Wrocławiu, albo Łodzi.