Nocą ludzie ubrani na czarno porwali Olgę i Siergieja. Jego bratanek, wrocławianin, ma nadzieję, że jeżeli o tym zrobi się głośno, to nie dojdzie do tragedii, jaka spotkała Bondarenkę
Już ponad 100 dni na ulicach miast i miasteczek Białorusi protestują przeciwnicy Łukaszenki. Dziesiątki tysięcy zatrzymanych, setki aresztowanych. Bitych i wyciąganych nocą z domu, tak jak Siergiej Silicz i jego żona Olga. Wyszli na ulicę w sierpniu oburzeni fałszerstwami wyborczymi ujawnionymi przez zagranicznych obserwatorów. Walka toczy się i na ulicach, i w internecie.
Po stu dniach protestów brutalnie tłumionych, bez widocznego sukcesu, bo na ulice wychodzą kolejni demonstranci, władza dała służbom specjalnym „wolną rękę”. Według danych Centrum Praw Człowieka „Wiasna”, od sierpnia do dzisiaj doszło do zatrzymania ponad 25 tysięcy osób. Niemal wszystkim wręczono mandaty i skierowano do aresztu. Kilkuset osobom, w sprawach karnych, przedstawiono m.in. zarzuty zdrady narodowej, organizację manifestacji, narażanie państwa na niebezpieczeństwo.
Eskalacja przemocy
Michał Kacewicz, dziennikarz Belsat.tv, widzi to tak: W ostatnich dniach festiwal przemocy znowu przybrał na sile i stał się absurdalnie bezmyślny. Pokazuje to, że władze nie mają innego pomysłu na wyjście z kryzysu niż eskalacja przemocy. Niestety, widać również, że w formacjach bezpieczeństwa nie ma jak na razie żadnych „hamulcowych”. Kogoś, kto przynajmniej spróbowałby poszukać innego rozwiązania niż masowe represje. Jednym z punktów zwrotnych protestów z pewnością jest zakatowanie 11 listopada 31-letniego Romana Bandarenki (plastyk, aktywista, rezerwista spec-nazu). Pobity na śmierć przez milicyjną bojówkę chłopak stał się jednym z męczenników protestów. Kiedy luźne hordy milicjantów biegają po osiedlowych parkach, szarpią się z ludźmi na klatkach schodowych i uganiają po parkingach, to nie są to wyuczone w milicyjnych akademiach mechaniczne i zorganizowane procedury. Jeśli dodać do tego grasujące po nocach bojówki w cywilu, to mamy pełen obraz wyszkolonych w stosowaniu przemocy formacji, puszczonych na żywioł. Mają wolną rękę.
Biją i szantażują
Bicie, strzelanie w grupy protestujących, brutalne wyciągnie z tłumu, pogoń i pałowanie nawet w supermarketach to dzieje się na oczach wszystkich. Dzięki relacjom i zdjęciom umieszczanym w internecie dzięki pracy niezależnych dziennikarzy, inwigilowanych i zatrzymywanych przez białoruskie służby specjalne.
Są też jednak „ciche” ofiary działania białoruskiej milicji. Takie jak Siergiej Silicz i jego żona Olga, mieszkańcy Brześcia, tuż przy polskiej granicy.
W nocy, gdy umierał skatowany Bandarenko (dziesiąta już ofiara białoruskiej rewolucji), z 10 na 11 listopada, do mieszkania Siergieja i Olgi wtargnęli osobnicy ubrani na czarno. Przerażone, małe dzieci na szczęście trafiły pod opiekę dziadków, a rodziców wrzucono do samochodów i zawieziono na komendę milicji w Leninskim Brześciu. Jednocześnie do firmy Sier-gieja - jest logistykiem transportu - weszli milicjanci i zajęli wszystkie komputery, nośniki elektryczne, telefony.
O wydarzeniu dowiedziałam się z Facebooka wrocławianina Jacka Szatkowskiego. Dramatycznie apelował, by udostępniać informacje o tym zorganizowanym, nocnym porwaniu jego bratanka Sier-gieja (Anatolij, ojciec Siergieja jest bratem ciotecznym wrocławianina) i jego żony Olgi. Szatkowski ma nadzieję, że im głośniej się zrobi o Siliczach, tym większa jest nadzieja, że nie podzielą losu Bandarenki.
Obawy wydają się uzasadnione. Siergiej Silicz został skatowany. Nie wiadomo, czy jeszcze w drodze do siedziby milicji, czy już na miejscu? Wrzucono go skutego z rękami wykręconymi do tyłu. Siedział tak całą noc skręcając się z bólu. Bili po nerkach, bo wtedy śladów nie ma. Jednak prawniczka, którą dopuszczono do niego następnego dnia, widziała, że był zakrwawiony i miał zasinienia na twarzy, brzuchu, klatce piersiowej. Musiała też zażądać, by pozwolono mu na skorzystanie z toalety, bo całą noc odmawiano, kpiąc, że może „zesrać się w gacie - jeśli ma potrzebę”. W efekcie złożyła w prokuraturze zażalenie na pobicie zatrzymanego. Kolejnego dnia, po przesłuchaniach, do Siergie-ja wezwano karetkę. Powodem było zagrażające życiu wyjątkowo wysokie ciśnienie krwi.
Zarzuty, jakie postawiono Siergiejowi, brzmią poważnie. Rodzina, której nie dopuszczono do aresztowanych, dowiedziała się od prawniczki, że funkcjonariusze zmuszają Sier-gieja, by przyznał się do przygotowywania zamachu terrorystycznego i sabotażu. Według świadka, niejakiego Pupkina, którego nikt nie znał i nie widział, Siergiej Silicz z innymi miał zamiar wysadzić w powietrze tory kolejowe. Siergieja bili, by wymusić przyznanie się do winy. Bez efektu. Uzasadnienie dla zatrzymania Olgi to stwierdzenie, że na monitoringu była w pobliżu protestujących, którzy na ulicach podpalali opony.
- Przedłużając areszt Olgi i Siergieja na kolejne 10 dni, szantażują go kiepskim stanem zdrowia żony, by Siergiej sam siebie pogrążył i przyznał się do fikcyjnych zarzutów- pisze w mediach społecznoś-ciowych ojciec Siergieja Anatol Silicz.
Dramatyczny przykład rodziny Siliczów z Brześcia jest pewnie jednym z wielu, o których jednak nie wiemy. Co robił 38-letni Siergiej Silicz, zanim pobity i skuty trafił do celi? Był właścicielem dobrze prosperującej firmy transportowej, a prywatnie podobnie jak tysiące Białorusinów, zanim wyszli na ulice, toczył w internecie na Facebooku słowną walkę z rządami Łuka-szenki. Osobiście nie komentował, ale udostępniał na swoim FB cudze, ostre komentarze i zdjęcia z traktowania manifestujących. Był bardzo aktywny. Ostatnie ze zdjęć, które umieścił na swoim profilu, tuż przed aresztowaniem, było zbitką dwóch obrazów. Pierwszy z okresu II wojny światowej pokazywał sznur ludzi stojących pod ścianą, z rękoma do góry, pilnowanych przez esesmanów. Poniżej było zdjęcie niemalże identyczne w wymowie. Tylko że zamiast hitlerowców ludzi pilnowały współczesne służby białoruskie. A zdjęcie zrobiono obecnie.
Siergiej uczestniczył też w manifestacjach ulicznych i zwoływał się z kolegami w internecie, ale za pomocą komunikatora Telegram, którego nie mogą rozgryźć specjaliści służb bezpieczeństwa. Służy dzisiaj opozycji, nie tylko białoruskiej, jako bezpieczna platforma komunikacji.
„Oddajcie nam naszych wrogów”
Ojciec Siergieja, kontaktując się z polskim krewnym z Wrocławia, także używa tej aplikacji, która jako jedyna nie została rozgryziona ani przez rosyjskie, ani białoruskie siły wywiadowcze. Co oczywiście władze doprowadza do szału z bezsilności.
W ostatni poniedziałek - informuje niezależny portal TUT.by - po kolejnych wielkich manifestacjach do MSZ Białorusi został wezwany Marcin Wojciechowski. Charge d’affaires Polski w Mińsku otrzymał pismo z żądaniem ekstradycji administratorów i twórców kanału Telegram Stepana Putila i Romana Protasevicha. Obydwaj przebywają i pracują w Polsce. Władze Białorusi uważają ich za przestępców i ekstremistów. Żądają, by stało się to „jak najszybciej, biorąc pod uwagę szczególne zagrożenie społeczne ich działalności przestępczej”.
Wielojęzyczny portal reddit tak pisze o twórcach Telegramu: „Kanał prowadzony jest przez konkretne osoby z Polski. Redaktorem naczelnym jest dziennikarz Roman Protasevich, wieloletni przywódca białoruskiej opozycji. Protasewicz był członkiem frontu młodych, centroprawicowej organizacji proeuropejskiej, która organizowała uliczne akcje przeciwko Łukaszence. Był dziennikarzem Euroradia, fundowanego przez Polskę i Litwę oraz Radia Liberty. Innym białoruskim dziennikarzem opozycyjnym jest Stepan Putila, założyciel kanału Nexta. Zarejestrowany jest na nim kanał YouTube o tej samej nazwie i logo, utworzony w 2015 roku. Putila (na portalu społecznościowym reprezentowana przez pseudonim Svetlov), podobnie jak Protasevich, mieszka w stolicy Polski. Putila pracował dla polsko-białoruskiego kanału Belsat z siedzibą w Warszawie”.
Wszyscy dziennikarze o odmiennych poglądach niż prorządowe, są traktowani jako wrogowie. Ci, którzy zdążyli uciec za granicę, piszą w mediach społecznościowych: „Białoruski rząd uważa, że może udusić wolność wypowiedzi i wolność prasy poprzez zastraszanie dziennikarzy, zakazanie transmisji na żywo lub tworzenie nie do zniesienia warunków ekonomicznych dla mediów. Ale to się nie uda. Władze zablokowały dziesiątki niezależnych stron i obwiniają je za publikację prawdy o torturach, biciu i fałszowaniu. Zatrzymano cały nakład gazety: „Narodnaya Wolya′′. Reklamo-dawcy boją się konsekwencji politycznych i wycofują umo-wy. Cofnięto akredytacje białoruskich korespondentów zagranicznych mediów. Domy prasowe i kioski odmawiają rozpowszechniania niezależnych gazet. Wszczęto sprawy karne przeciwko wydawcom i dziennikarzom”.
W ostatnich tygodniach służby siłowe zatrzymały kilkuset dziennikarzy pod zarzutem koordynowania protestów i podżegania do buntu przeciwko obecnej władzy. Dziennikarze białoruscy, spoza granic swojego kraju, na Face-booku ogłosili zbiórkę na rzecz niezależnych białoruskich mediów - Kampania Solidarności Białoruś. Konto rośnie, a pieniądze są przeznaczane - jak pisze jeden z organizatorów zbiórki Alexey Leonchik:
„Na stypendia i świadczenia dla dziennikarzy, którzy są bici i torturowani w więzieniu i nie mogą pracować. Na sprzęt do pracy konfiskowany przez milicję i ochronny dla dziennikarzy. Potrzebne jest choćby jednorazowe wsparcie finansowe dla dziennikarzy, poddanych represją za pracę na rzecz niezależnych mediów. Dotyczy to wolnych reporterów oraz innych pracowników mediów. Wiemy, że OMON cynicznie namierza dziennikarzy żeńskich i męskich, których jedyną ochroną często jest ich kamizelka PRESS”.
„Oni mają gdzieś zasady”
W ostatni poniedziałek na ulice wyszli emeryci. Dzień wcześniej służby spacyfikowały Marsz Śmiałych w Mińsku. Były kolejne pobicia i zatrzymania. Dziennikarz Belsat.tv rozmawiał z lekarką z mińskiego pogotowia ratunkowego, która opisywała obrażenia:
- Widać, że bili ich po nogach, po plecach, po głowach, szczególnie po potylicach. Jednemu mężczyźnie złamali kręgosłup, ale sytuacja nie jest krytyczna i będzie mógł chodzić. Pewna dziewczyna miała rany od odłamków. Pod jej nogami wybuchł granat hukowy. Tym razem nie widzieliśmy, by bili kobiety tak jak poprzednio - w brzuch i piersi. Obrażenia były u wszystkich podobne. Tylko jeden człowiek miał tak stłuczone palce, że aż paznokcie mu posiniały. Jednego z rannych przywieziono z konwojentem, funkcjonariuszem drogówki. Na prośbę o okazanie dokumentów milicjanci powiedzieli, że przywieziony przez nich człowiek jest skazany. Ale jak mógł być skazany, skoro tego dnia nie było procesów? Wtedy nam powiedzieli, że oni mają gdzieś zasady, jesteśmy dla nich nikim i mamy nie wtrącać się w nie nasze sprawy.
Rodzina Siergieja Silicza nie ma żadnych nowych informacji o aresztowanych. Nadal bardzo obawiają się o ich los, tym bardziej że władza nie ma zamiaru wszczynać żadnych śledztw i spraw dotyczących użycia środków specjalnych przez funkcjonariuszy.
Na Białorusi dzisiaj ludzie bici nie mają żadnych praw, a bijący nie muszą obawiać się jakichkolwiek konsekwencji.