Białystok nie różni się od innych miast. Nienawiść dumnie wychodzi na ulice
Co złego stało się w Białymstoku? Pytam dr Beatę Bielską, socjolożkę z UMK w Toruniu. - Najgorsza jest przemoc - mówi. Pytam też spotkanych przechodniów: - Najgorsze, że do marszu doszło - słyszę.
Co złego stało się w Białymstoku?
Najgorzej, że doszło do przemocy między zwykłymi ludźmi. Źle, że politycy podsycają agresję, że przyzwala na nią Kościół. Akty nienawiści są silniejsze w tych miastach, w których władza lokalna stara się nie dopuścić do marszu, pokazując, że się nie zgadza z jego przesłaniem. Bo Białystok wcale nie jest pierwszym miastem, w którym to „coś” złego się stało. W Lublinie, Gnieźnie, Częstochowie wyzwiskami i jajami rzucały w maszerujących zorganizowane grupy, a w nich ludzie, którzy przyjechali z całej Polski. Złe jest też to, że policji w Białymstoku nie udało się spacyfikować agresorów, że aresztowano niewielu z nich. Powtórzyła się historia z innych miast: w absurdalny sposób, policyjnym kordonem, rozdzielono pokojową manifestację od tych, którzy stanowili realne zagrożenie. I tyle. A skoro ci atakujący to zwykle zorganizowana grupa, ktoś ich przyjazd inicjuje. Policja ma narzędzia, by dotrzeć do tych grup, a nawet uniemożliwić ich przyjazd.
Zobacz wideo:
Zadawałam to pytanie przechodniom na ulicach Bydgoszczy i Torunia. „Co złego? Cały ten marsz nie powinien się w ogóle wydarzyć! Mniejszość nie może decydować o większości!” - mówiła młoda mama. Co pani na to?
To odwracanie kota ogonem. Ci, którzy to mówią, też są w mniejszości. Też próbują przeforsować swoją wizję świata.
Ale nawet minister edukacji, Dariusz Piontkowski, powiedział: „marsze budzą ogromny opór (...), warto się zastanowić, czy w przyszłości tego typu imprezy powinny być organizowane”.
Nie wchodzę w polemikę ze słowami polityków, to nie ma sensu. Powiem tylko, że ta opinia jest niemerytoryczna. Błędna. Zastanówmy się: skoro wychodzimy od idei państwa demokratycznego, musimy dbać o zagwarantowanie swobód obywatelskich, szanować wolność zgromadzeń, prawa człowieka. Zakaz zgromadzeń (innych niż te, które wzywają do nienawiści) byłby absurdem. Zresztą takiej linii orzeczniczej trzymają się polskie sądy, które unieważniają decyzje tych włodarzy, którzy marszów w swoich miastach próbują zakazywać.
Jednak w tej wypowiedzi o dyktującej warunki mniejszości było chyba drugie dno: przekonanie o wyższości własnej grupy nad innymi...
Kontrmanifestacja to element zjawiska oporu przed zmianą. Ci, którzy zmiany nie chcą, są konserwatywni: wychodzą z założenia, że to, co lepsze, już było, zatem trzeba wrócić do modelu sprzed lat. W tym przypadku mówimy o bardzo młodym, kilkudziesięcioletnim modelu rodziny nuklearnej: mama, tata, jedno czy dwoje dzieci. Nieistotne jest dla nich to, że większość społeczeństwa już od tego modelu odeszła. Marsze równości nie są próbą narzucenia konkretnego światopoglądu, mają informować, że jest alternatywa i że trzeba uznać istnienie gejów, lesbijek i osób transpłciowych, bo one po prostu są. Celowo nie używam skrótu LGBT, bo dla wielu jest niezrozumiały, nie mówi nic. Gdy tylko zmieniamy język, łatwiej się porozumieć.
Skoro wychodzimy od idei państwa demokratycznego, musimy dbać o zagwarantowanie swobód obywatelskich, szanować wolność zgromadzeń, prawa człowieka. Zakaz zgromadzeń (innych niż te, które wzywają do nienawiści) byłby absurdem.
„Niech robią co chcą i z kim chcą, ale po co się z tym afiszować? Niech się potem nie dziwią, że dostają bęcki” - powiedział mi Igor, bydgoszczanin.
Na kontrmanifestacje przychodzą głównie mężczyźni. Im też nie jest łatwo w świecie kryzysu męskości. Niektórzy w używaniu siły widzą sposób na potwierdzenie swojej męskości. Manify też zwykle są blokowane przez grupy nazywane ruchami anty-genderowymi. Ich sprzeciw budzi fakt, że kobiety wymykają się z roli płciowej, którą przez lata narzuciła im kultura. Dlatego asertywna kobieta, która potrafi zdecydowanie wypowiedzieć swoje zdanie, jest uznawana za agresywną. Wychodzi ze schematycznej roli uległej i pokornej. Podobnie osoby nieheteroseksualne, które nie chcą siedzieć cicho i domagają się swoich praw, zachowują się odmiennie od oczekiwań i odbierane są jako agresywne.
„Kibole, antysemici, homofobia - nic nowego. Tragedią jest władza, która jest ich patronem” - to Donald Tusk.
Skupiamy się na dyskursie medialnym, na tym, jak o mniejszościach mówią media publiczne. Ale nie tylko to, co ludzie słyszą i czytają w mediach, ma wpływ na to, jak się zachowują w zetknięciu z Obcym. Wpływ ma na to też pozycja klasowa, status społeczno-ekonomiczny. Aktualna władza wspiera osoby będące w trudnej sytuacji materialnej. Różnie jest to komentowane, np. jako kupowanie wyborców, ale my teraz nie o tym. Rządzący, którzy zdają się zauważać potrzeby ubogich, przyznając im różne świadczenia, przywracają im godność. Ci czują więc związek z tymi, którzy potraktowali ich poważnie. Czują się dumni z cech, jakie mają - dumnymi patriotami i katolikami, czują, że bliskie są im wartości promowane przez tę władze. W mediach publicznych i prawicowych słyszą, że z LGBT trzeba walczyć, że to „wroga ideologia”, która zniszczy tradycyjne wartości. I zamykają się na każdy inny przekaz. Radykalizacja postaw prawicowych to nie jest zjawisko typowo polskie, a raczej globalne i związane z kryzysem finansowym.
Ewa, bydgoszczanka, mama czwórki dzieci: „Z przerażeniem patrzę w przyszłość, boje się o moje dzieci. Te parady... żeby tak narzucać „swoje” zdanie, zaprzeczać przeszłości, tradycji i wartościom? Nie pojmuję. Kto wie, może kiedyś będzie trzeba walczyć o nasze dzieci, stając wyraźnie po jednej stronie?”. To byłby dobry podpis do zdjęcia z Białegostoku: mężczyzna blokuje marsz wózkiem, w którym siedzi dziecko. On już do tej walki stanął. Dlaczego niektórzy nie wstydzili się wykonywać obscenicznych gestów i wykrzykiwać przekleństw nawet przy dzieciach?
A czemu mieli się wstydzić, patrząc na tych, którzy stali po przeciwnej stronie? Kontrmanifestanci nie przeglądali się w oczach uczestników Marszu Równości, oni wcale nie są dla nich ważni, dla nich punktem odniesienia jest własna grupa, to w niej szukają akceptacji. I ją znajdują.
Z punktu widzenia osoby silnie przywiązanej do tradycji i do doktryn Kościoła przemoc może być usprawiedliwiona, gdy zagrożony jest system wartości, uznawany za jedyny słuszny.
Zaraz po marszu księża z Białegostoku napisali: „Składamy wyrazy uznania i podziękowania tym, którzy w ostatnim czasie, w jakikolwiek sposób włączyli się w obronę wartości chrześcijańskich i ogólnoludzkich, chroniąc nasze miasto, zwłaszcza dzieci i młodzież, przed planową demoralizacją i deprawacją”.
Nawoływanie do agresji, pochwalanie jej, jest działaniem pogromowym - to trzeba jasno powiedzieć. A jeśli mówimy o roli Kościoła, pojawia się kilka wątków. Po pierwsze: polski kościół toczy wojnę kulturową i chce pełnić rolę autorytetu moralnego, staje więc na straży tradycyjnych wartości i włącza się w dyskusje o seksualności. Niekoniecznie słucha przy tym Watykanu. Pamiętajmy też, że Kościół rzymskokatolicki jest instytucją homofobiczną - także wtedy, gdy mówi, by współczuć osobom homoseksualnym z powodu ich „choroby”. Po drugie: takie zaangażowanie pozwala odwrócić uwagę od skandali pedofilskich w Kościele. Po trzecie: bliskość władzy. Władza i Kościół to system naczyń połączonych, wspólny wróg pozwala na zaciśnięcie współpracy.
Ale dlaczego Kościół nawołuje do nienawiści, skoro tyle mówi o miłości bliźniego?
To się wydaje niespójne tylko z czysto logicznego punktu widzenia. Z punktu widzenia osoby silnie przywiązanej do tradycji i do doktryn Kościoła przemoc może być usprawiedliwiona, gdy zagrożony jest system wartości, uznawany za jedyny słuszny. To zachowanie racjonalne społecznie - zyskuje się wtedy aprobatę swojej grupy odniesienia, czyli innych podobnie myślących i działających.