Biuro pod palmami, czyli cyfrowi nomadzi podbijają świat
Ich stanowisko pracy mieści się w plecaku. Do drugiego, niewiele większego, pakują wszystko to, bez czego nie mogą żyć, przenosząc się z miejsca na miejsce. Od Ameryki po Azję. W czasie przerwy w pracy nie wyskakują na małą czarną do kawiarni za rogiem, ale idą popływać w morzu. Pracować potrafią również w nietypowych okolicznościach przyrody - na przykład kopiąc dołek na wydmie, czy… pływając kajakiem po oceanie. Poznajcie cyfrowych nomadów.
Programista komputerowy, 38-letni Szymon Mosiołek, absolwent Uniwersytetu Opolskiego, kilka lat temu uznał, że zbrzydło mu życie w klimacie umiarkowanym - Mieszkałem wówczas i pracowałem w Anglii. Szaruga wychodziła mi już bokiem. To był rok 2017, a więc czas krótko po referendum brexitowym. Atmosfera w kraju wyraźnie siadła i to też był jeden z powodów, dla których nie czułem się tam dobrze - wspomina.
Przekonanie pracodawcy nie było łatwe. Szymon był wówczas zatrudniony w angielskiej firmie. O życiu cyfrowych nomadów, czyli podróżników przenoszących się z miejsca na miejsce i pracujących dzięki dostępowi do nowych technologii sporo czytał. Dał się porwać tej wizji. Swój pomysł na życie przedstawił szefowi na pięciu stronach referatu. Pisał m.in. o większym zadowoleniu takiego pracownika-podróżnika, które przełoży się motywację i efektywność, a to z kolei wpłynie na wyniki firmy. - Pracodawca nie zgodził się, więc postanowiłem odejść z firmy. Miałem wówczas trochę oszczędności, uznałem, że popodróżuję po świecie, naładuję akumulatory, a później znajdę nowe zajęcie - wspomina. - W ostatnim dniu pracy, gdy już pożegnałem się z wszystkim w biurze, szef zaprosił mnie na rozmowę. Powiedział, że chce, żebym nadal dla nich pracował i nie interesuje go z jakiego miejsca na świecie będę to robił. Różnica była taka, że nie miałem już etatu, tylko tzw. zero-hour contract. Pracodawca nie jest wtedy zobowiązany do zapewnienia mi minimalnej liczby godzin, a urlop czy chorobowe jest naliczane proporcjonalnie do godzin i stażu pracy.
Katalizatorem, który przyspieszył decyzję był wyjazd sprzed kilku miesięcy. Szymon wybrał się zimą na wakacje do Afryki Południowej. Anglia tonęła wówczas w listopadowej szarudze, a on pod wpływem afrykańskiego słońca poczuł całym sobą, że nie ma ochoty tam wracać. - Szef ostudził mój zapał, bo początkowo powiedział „nie”, ale mnie już nie dało się zatrzymać. Szukałem informacji o nomadowaniu, żeby wiedzieć jak sprawnie wszystko zorganizować. Zajęło mi to pół roku, w trakcie których przełożony zmienił zdanie - śmieje się. - Pierwszy wybór padł na Hiszpanię, a konkretnie Tarifę, czyli miasto w rejonie Gibraltaru. Istotą nomadowania jest to, by wybierać miejsca, które tętnią życiem, bo dzięki temu można poznać ciekawych ludzi. Tarifa nadawała się do tego idealnie. Drugie kryterium to atrakcyjność - nie po to lecisz przez pół Europy, żeby utknąć w jakiejś dziurze, gdzie nic się nie dzieje. Modny wśród nomadów jest na przykład kitesurfing czy surfing, a Hiszpania jest rajem dla amatorów takich sportów.
Szymon Mosiołek w Hiszpanii został 6 tygodni, by później ruszyć do Meksyku. Jego „biuro” było też w Portugalii, Tajlandii, Malezji i Kambodży. - Nomadowanie ma swoje etapy. Na początku jest fascynacja, która gna cię dalej. Zmieniasz miejsce co 2-4 tygodnie, by jak najwięcej zobaczyć - opowiada. - Cyfrowi nomadzi tacy jak ja, ekstremalni, nie mają swojego miejsca zamieszkania. Żyją podróżą, dlatego ja nawet zrezygnowałem wtedy z wynajmowania mieszkania, a cały mój dobytek mieścił mi się w jednym plecaku. Po kilku miesiącach spędzonych w Azji wróciłem do Polski i… się zasiedziałem. To jest ten drugi etap nomadowania, gdy nadal lubisz pracować z różnych urokliwych miejsc na świecie, ale jednak chcesz mieć stałą bazę wypadową. Pochodzę z Chrzanowa pod Krakowem. Po tych światowych wojażach odkryłem jednak, że w Polsce moim miejscem jest Gdynia. Zakochałem się w tym mieście i zostałem na dłużej. Nadal nie lubię zimy, dlatego staram się uciekać do przyjaźniejszego klimatu. Ostatnią spędziłem na Wyspach Kanaryjskich.
Gdy dusisz się w biurze
Radek Kobiałko został cyfrowym nomadą 30 lat temu, nim świat odkrył to pojęcie. Opolanin z pochodzenia, jest reżyserem, scenarzystą, producentem filmowym i muzycznym. Stworzył festiwal Best Stream Awards, w którym nagradzane są najlepsze produkcje audio i wideo, ukazujące się w streamingu - od seriali, programów i vlogów, po audiobooki i podcasty.
- Ja nigdy nie siedziałem w biurze. Łamałem konwenanse i namawiałem innych, by robili to samo, na przykład umawiając spotkanie służbowe na łonie natury - wspomina. - Lubiłem pracować siedząc w kawiarni. Był taki czas, jakieś 20 lat temu, gdy wpadając do Opola przesiadywałem z laptopem Pod Arkadami w Rynku. W końcu mamę zaczepiła zatroskana znajoma, która stwierdziła, że Radek chyba nie ma pracy, bo cały czas siedzi w kawiarni. Dziś taki widok nie jest już niczym nadzwyczajnym, ale wtedy…
W biurze się dusi, a nasiadówek unika jak ognia, przez co zdarzało mu się wprawić w osłupienie tych, dla których pracował. Momentami nie było łatwo.
- Kilka lat temu byłem umówiony na spotkanie z dyrektorem telewizyjnej „Jedynki”. Mieliśmy omówić szczegóły koncertu na opolskim festiwalu. Na miejscu byli już współpracownicy, ale ja się nie pojawiałem. Dyrektor w końcu zapytał, gdzie jest reżyser koncertu, na co moja asystentka wyjęła iPada, postawiła na stole i stwierdziła „już jest”. Nie pamiętam nawet, skąd się wtedy łączyłem - wspomina ze śmiechem. - Niektórych to szokowało, wiele współprac straciłem, bo komuś nie mieściło się w głowie, że tak można. Pandemia przyspieszyła te zmiany, bo wiele firm nie miało wyjścia. Jestem przekonany, że ten styl pracy z nami już zostanie.
Sceptyków, zwłaszcza kilka lat temu, było sporo. Na tych najbardziej opornych, którzy nie byli przekonani do wirtualnych spotkań, Radek Kobiałko miał swój sposób - zgadzał się na konsultację face to face, ale jednocześnie uprzedzając, że liczy za to stawkę ekstra. Zamiast wideokonferencji woli konferencje audio, bo może jednocześnie wyrabiać swoją dzienną normę 20 tys. kroków, spacerując wzdłuż morza czy oceanu. Zdarzyło się, że podczas wichury kopał dołek na wydmach w pobliżu Maroka, żeby znaleźć zaciszne miejsce i móc się połączyć na zaplanowane spotkanie w sprawie jednego z projektów. Innym razem brał udział w audiokonferencji… płynąc kajakiem po oceanie. - Dopiero na koniec rozmowy zdradziłem, gdzie jestem, a wtedy jedna ze znanych prezenterek przyznała, że była odrobinę zażenowana, bo myślała, że rozmawiam z nimi siedząc w wannie - śmieje się.
Jednym z większych przedsięwzięć, zrobionych zdalnie, było wyprodukowanie na odległość w 2005 roku Sylwestra dla TVP 1. Na scenie wystąpiły nie tylko gwiazdy polskiej sceny muzycznej, ale również te międzynarodowego formatu. Wśród nich był legendarny Chris de Burgh.
- Wydarzenie zarejestrowaliśmy w połowie grudnia. To był pracowity czas, więc wyjechałem odpocząć w moje ukochane Karkonosze - wspomina Radek Kobiałko. - Poprawki montażowe nanosiłem siedząc na szczycie Szrenicy i cudem łapiąc zasięg internetu. Jeśli był kłopot, zjeżdżałem wyciągiem na dół i podpinałem się do stacjonarnego internetu w hotelu.
Jego domem jest teraz Hiszpania. Ze swojego tarasu z widokiem na morze, w Esteponie, na wybrzeżu Costa del Sol, wyreżyserował m.in. wręczenie nagród w pierwszej edycji wspomnianego festiwalu Best Stream Awards. - Z tego samego miejsca, wiosną tego roku, zrobiłem kilka ekologicznych koncertów dla Ziemi, m.in. Baranovskiego, Skubasa i Pawła Domagały. Ja byłem w Hiszpanii, mój montażysta w Grecji, a całość produkcji nagrywała się w Krakowie - wylicza.
Marzy mu się naszpikowany techniką kamper, który pozwoli reżyserować z dowolnego miejsca na świecie widowiska na żywo, takie jak festiwal w Opolu czy w Sopocie. Warto wiedzieć, że „centrum dowodzenia”, w przypadku takich wydarzeń, jest wóz transmisyjny, z którego reżyser nadzoruje pracę kilkudziesięciu kamer i kilkuset osób. Zwykle stoi on „na zapleczu” miejsca, gdzie odbywa się widowisko. - Tu wszystko rozbija się o szybkie łącze i o przełamanie bariery mentalnej. No bo jaka jest różnica, czy jestem zamknięty w wozie transmisyjnym kilkaset metrów od Opery Leśnej, czy przy pięknej plaży w Hiszpanii? - przekonuje.
Pomieszkiwał w Portugalii, Francji, Niemczech czy Chorwacji. Jest autorem podcastu „Radek Kobiałko nadaje”, w którym można śledzić życie cyfrowego nomady.
- Największy problem z przestawieniem się na taki tryb pracy mają menadżerowie, którzy wychodzą z założenia, że ludzie pracują, tylko wtedy, gdy oni patrzą im na ręce - mówi opolanin z pochodzenia. - To bzdura. Z badań wynika, że przez 60 proc. czasu spędzonego w biurze ludzie zajmują się wszystkim, tylko nie pracą. Na pracy zdalnej są wydajniejsi. Wymaga to jednak zaufania i przyjęcia do wiadomości, że pracowników trzeba rozliczać z projektów, a nie z tzw. dupogodzin, wysiedzianych za biurkiem.
Czasem łatwo nie jest
Uciążliwe dla nomadów bywa wirtualne poruszanie się między strefami czasowymi. Zwłaszcza w przypadku tych, którzy w określonych godzinach muszą być „na łączach”. - Gdy u osób, z którymi muszę omówić szczegóły jakiegoś zlecenia jest blady świt, u mnie może być już noc. Przez dwa lata pracowałem dla firmy ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i od niedzieli do czwartku między 8 a 16 musiałem być dostępny. Łatwiej jest, gdy szef godzi się na czas pracy zadaniowy, bo wtedy to ode mnie zależy, jak zaplanuję sobie dzień - mówi Szymon Mosiołek.
Nomadowanie to nie są wakacje all inclusive, jak wielu sądzi. - Widzisz zdjęcia gościa siedzącego na plaży z laptopem i wyobraźnia pracuje, ale to tylko część rzeczywistości. Oprócz tego, że pracujesz, musisz przecież zrobić zakupy, wyprać, posprzątać… Wbrew pozorom taki tryb życia niesie ze sobą sporo wyzwań - mówi Szymon. - Jeśli zarabiam na europejskim poziomie, to atrakcyjnym, bo relatywnie tanim kierunkiem, będzie dla mnie Europa Wschodnia, Azja oraz Ameryka Południowa i Środkowa. Zarobki na poziomie 1-1,5 tys. dolarów pozwalają tam żyć bardzo komfortowo. Największym kosztem jest wynajem mieszkania. Zasada jest taka, że im dłużej zostajesz w danym miejscu, tym wychodzi taniej. Jeśli planujemy pobyt 2-3 tygodniowy, to płacimy stawki, jak dla turystów. Ale jeśli zdecydujemy się zostać na trzy miesiące, to koszty są porównywalne jak dla lokalsów.
W takim miejscu praca to czysta przyjemność…
Opolanin Jerzy Golczuk jest grafikiem komputerowym. Nomadowanie odkrył przez przypadek, gdy 15 lat temu wybrał się z rodziną na wakacje w Czarnogórze. - Internet jeszcze wtedy raczkował, a szczytem marzeń była kawiarenka internetowa. O wi-fi oczywiście nikt wtedy nawet nie śnił - wspomina. - W czasie tego wypadu okazało się, że klient pilnie potrzebuje mojej pomocy. W pierwszej chwili był popłoch, ale szybko okazało się, że na odległość też mogę pracować. Na kolejne wyprawy już zawsze brałem komputer. Początkowo po to, by reagować na niespodziewane sytuacje, jak ta w Czarnogórze. Później już pakowałem laptopa z premedytacją, wiedząc, że jadę w różne piękne miejsca również po to, by stamtąd obsługiwać klientów.
Na wyjazdy, oprócz laptopa, zabiera kilka dysków zewnętrznych i duży monitor, który jest niezbędny w pracy grafika. Całe jego biuro mieści się w jednym, większym plecaku. - Gdy w Polsce, kilka lat temu, samorządowa kampania wyborcza znalazła się w fazie pełnego rozgorzenia, byłem akurat w Barcelonie. Miałem pełne ręce roboty, bo zlecenia na materiały wyborcze dosłownie mnie zasypały. Siadałem do pracy rano i kończyłem o 17. Kąpiel w morzu rekompensowała mi zmęczenie - mówi Jerzy Golczuk.
Pandemia na długie miesiące uziemiła go w domu pod Opolem. Gdy tylko nadarzyła się pierwsza okazja, wyrwał się do Albanii. Planował wyjazd na 10 dni. Został przez miesiąc.
- Zaletą takiej pracy są ludzie, których można poznać. Chociażby 87-letni Vasyl Orgocka, którego historia mną wstrząsnęła - mówi Opolanin. - Pan Vasyl to Albańczyk z Korce, który w 1951 roku wyjechał na studia do Warszawy. Tu poznał Polkę, ożenił się. Po studiach wrócił z nią do ojczyzny, urodziła im się dwójka dzieci i wtedy zdarzył się dramat. Zarówno jego jak i żonę aresztowano pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Polski. Skazano ich na karę śmierci, zmienioną później na 25 lat ciężkich robót. Wyszedł po 17 latach i pojechał do żony do Polski. Ona 3,5 roku więzienia przypłaciła zdrowiem. Po jej śmierci Vasyl wrócił do Albanii, ale w Polsce nadal są jego dzieci. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski serce zabiło mu mocniej, chciał wracać z nami, ale jego bliscy uznali, że to zbyt ryzykowne. Bardzo płakał, że nie może zobaczyć swoich dzieci.
„Terenowe” biuro Jerzego Golczuka znajdowało się m.in. w Chorwacji, do której wraca co najmniej raz w roku. Mile też wspomina ubiegłoroczną pracę na Korfu. Zarzeka się, że do Albanii wróci, m.in. za sprawą pana Vasyla, któremu chce pomóc.
- Zalety nomadowania mogę wyliczać godzinami - mówi. - W Albanii na przykład urzekło mnie obłędne jedzenie. Owoce morza, jagnięcina podawana na dziesiątki sposobów… Obiad na bogato, z najlepszymi krewetkami jakie kiedykolwiek jadłem, kosztował tam w przeliczeniu 35 złotych. A do tego te widoki… Wstaję rano, a za oknem wita mnie morze, ciągnące się aż po horyzont. Będąc w takim miejscu człowiek dostaje takiego powera, że robota pali mu się w rękach. Nie klnę pod nosem, że znowu będę musiał przesiedzieć 8 godzin w biurze, bo w takim miejscu praca, to czysta przyjemność.
Ci, którzy złapali bakcyla mówią, że wcale nie trzeba podróżować po świecie, by uprawiać cyfrowy nomadyzm. Wszystko zaczyna się jednak w głowie.
- Przecież zamiast siedzieć w biurze, można robić swoje będąc nad Jeziorem Turawskim - podpowiada Radek Kobiałko. - Trudność w takiej pracy jest tylko jedna. Trzeba przełamać pokusę wylegiwania się na słońcu i korzystania z pełnego luzu. To nie jest łatwe, bo zwykle okoliczności przyrody są takie, że zupełnie nie kojarzą się z robotą. Na własnej skórze jednak sprawdziłem, że przy odrobinie samodyscypliny da się połączyć przyjemne z pożytecznym.