Biznesowe życie po życiu polskich polityków. Żyli na koszt podatnika, teraz prowadzą własne interesy
Niegdyś byli mniej lub bardziej wpływowymi politykami, ale łączyło ich jedno: żyli na koszt podatnika. Teraz prowadzą interesy na własną rękę, często wykorzystując kontakty ze świata polityki w swoich biznesach
Najnowszy transfer z polityki do biznesu to Maciej Grubski, przez lata łódzki senator, a wcześniej radny łódzkiej Platformy Obywatelskiej. Grubski przed dwoma laty rozstał się z PO, nie jest to także ten przypadek, kiedy polityk przegrywa wybory i za biznes łapie się z konieczności. Grubski sam wybrał: do wyborów w 2019 r. w ogóle nie podszedł, bo już przygotowywał się do roboty na swoim. Dziś mówi, że w polityce siedział równe 30 lat, a odszedł i tak za późno, bo powinien to zrobić co najmniej pięć lat wcześniej. Wiadomo, że we własnym biznesie korzysta głównie z kontaktów, które zdobył w polityce, ale o szczegółach swoich interesów mówić nie chce. - Pieniądze lubią ciszę - rzuca oklepany tekst były senator. - W dużym skrócie: zajmuję się kontaktowaniem ze sobą ludzi, którzy chcą zarobić. Zauważyłem, że nawet na łódzkim rynku są duzi gracze w swoich branżach, którzy nawet o sobie nie wiedzą. Ja ich ze sobą kontaktuję, by zarobili, bo jeśli oni zarobią, zarobię także ja.
Grubski nie ogranicza się tylko do lokalnych interesów. Jako senator pracował w komisjach, które zajmowały się m.in. utrzymywaniem stosunków dyplomatyczno-gospodarczych z mało dziś obleganym przez polski biznes kierunkiem bliskowschodnim i tam właśnie lokuje przyszłość swoje interesy. Odejścia z polityki nie żałuje, mówi, że nie może patrzeć jak się zmieniła, gdy w Łodzi władza przestała nawet dbać o pozory, że nie chodzi w niej tylko o obsadzanie dobrze płatnych posad w spółkach swoimi ludźmi.
Jednak za swoisty archetyp polityka biznesmena, przynajmniej w świecie PO, zawsze uchodził Mirosław Drzewiecki. On najpierw był w biznesie, a z biznesu wszedł do polityki, i to dużej. Każdy, kto Drzewieckiego zna bliżej, powie o nim tylko jedno: Mirek zna się na dwóch rzeczach, czyli na pieniądzach i sporcie. A każdy, kto choć trochę się przyglądał jego karierze politycznej czy biznesowej wie, że na sporcie nie zarabiał nigdy. Drzewiecki po ukończeniu prawa na UŁ został dyrektorem handlowym w łowickiej Annmarii, należącej do Polaka osiadłego w RFN. Już w wolnej Polsce konfekcyjną spółkę przekształcono w Mode Star. Drzewiecki został jej współwłaścicielem. Inwestował też w inne firmy tej branży: Inter Mak, Moda Styl i Combi. Interesy szły tak dobrze, że w połowie lat 90. łodzianin trafił do setki najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” (w 1995 r. 85. miejsce, a dwa lata później - 77.). Był już wówczas posłem, a później, w rządzie Donalda Tuska, obok Jacka Rostowskiego, najbogatszym z ministrów. Był mocnym człowiekiem PO, jednym z niewielu, jeśli nie jedynym, który był poukładany z liderami, którzy zawsze ze sobą walczyli - Donaldem Tuskiem i Grzegorzem Schetyną. To u Drzewieckiego w pokoju sejmowym najbardziej wpływowi politycy PO spotykali się na winie i cygarach, by oglądać mecze. Był też Drzewiecki - nieprzypadkowo - skarbnikiem PO.
Jego karierę polityczną zakończyła afera hazardowa w 2009 r. Bez rozgłosu dokończył kadencję sejmową w 2011 r. i choć prokuratura nigdy nie postawiła mu żadnych zarzutów, do polityki już nie wrócił. Dziś w jego szwalniach znów szyte są garnitury, ale Drzewiecki swój czas dzieli między Łódź a Florydę, gdzie w Miami ma apartament i grywa w golfa. Prowadzi żywot rentiera, a żyć ma z czego, nawet jeśli interes nie pójdzie. Jest właścicielem nieruchomości na łódzkim Teofilowie wynajmowanej przez rekina polskiego biznesu telekomunikacyjnego, wynajętej na wiele lat. Przez lata o świecie polityki mówił tylko negatywnie, w 2015 r. wygrał proces o zniesławienie z Mariuszem Kamińskim (PiS), dziś najpotężniejszym człowiekiem w polskich służbach specjalnych. Kamiński oskarżał Drzewieckiego publicznie o ciemne interesy z półświatkiem i przegrał. Jesienią 2019 r. w przestrzeni medialnej pojawiła się informacja, że chce wrócić do polityki, powalczyć o wejście do Sejmu z łódzkiej listy PO. Zaprzeczył.
- W ogóle nie myślałem o powrocie do polityki - powiedział nam wtedy Mirosław Drzewiecki.
Zanim Drzewiecki zajął gabinet ministra sportu w 2007 r., wcześniej zajmował go jako wiceminister Arnold Masin, młody podówczas poseł z Ligi Polskich Rodzin z Bełchatowa. Za długo się polskim sportem nie nazarządzał, ponieważ PiS zerwał wtedy koalicję z LPR, na dodatek była to jedna z najkrótszych kadencji parlamentu, bo przerwana w połowie, po dwóch latach. Masin do Sejmu nie wrócił, bo wybory przegrał, ale potem prowadził na własny rachunek m.in. fermę ślimaków, szkolił też wszystkich chętnych, którzy w ten biznes chcą wejść. Inspiracja przyszła od żony, w ślimaki zainwestowali także koledzy z partii, której właściwie już nie ma. Ślimaki nie były jednak biznesem, na którym były wiceminister miał ciśnienie, by koniecznie zarobić. To było coś, co miało zapewnić chwilę refleksji i odpoczynku, jak wędkowanie, tym bardziej że Masin otarł się o śmierć, wygrywając z nowotworem. A właściwie z trzema, które rozwijały się w głowie i twarzy. Politycznie ewaluował niemal jak jego dawny towarzysz z LPR, Roman Giertych, czyli w stronę Platformy, acz wiążąc się potem z Jarosławem Gowinem, korzystał politycznie pełniąc kierownicze funkcje w państwowym koncernie PGE. Zrobił doktorat z ciepłownictwa, ale z państwową spółką - wskutek różnych zawirowań, także na tle politycznym - musiał się rozstać. A, że jest z zawodu informatykiem, założył firmę zajmującą się cyberbezpieczeństwem. Ale nawet i ta branża nie jest dziś jego głównym źródłem dochodu. Jest współwłaścicielem firmy recyklingowej, a to jest biznes, na którym można zarobić. Masin jeździ dziś najnowszym volvo za 380 tys. zł. - Pracuję siedem dni w tygodniu po dwanaście godzin - mówi.
Masin ma libido bardziej polityczne niż biznesowe, dlatego do polityki chce jeszcze wrócić. - Wrócę, bo jako przedsiębiorca na własnej skórze odczuwam skutki socjalizmu, jaki teraz panuje .
Podobnym przykładem polityka, który z musu, bo przegrywając wybory, wziął się za robotę na własne konto, jest John Godson, tyle że on rzucił się na głębszą wodę. Nigeryjczyk z polskim obywatelstwem to przykład modelowej asymilacji w Polsce, bo ma tak ekspansywną osobowość, że wszedł do polityki, co się często przybyszom z zewnątrz nie zdarza. W każdym razie Godson osiadłszy w Łodzi był najpierw radnym osiedlowym, potem miejskim, aż w końcu został posłem. Najpierw PO, potem związał się z Gowinem, miał też etap niezależności, aż w końcu wszedł do klubu PSL. To z listy tej partii przegrał wybory w 2015 r. Co się stało później? Zniknął z pola widzenia, a po dłuższej nieobecności, w mediach społecznościowych objawił się jako ranczer i obszarnik w swojej Nigerii. „Pilgrim Ranch” liczy ponad 600 hektarów, były poseł hoduje m.in. świnie i kozy, przetwarza żywność. Inwestycja wciąż się rozwija, inwestycja w najbliższych latach ma być warta ciężkie miliony dolarów, pracę ma tu dostać około tysiąca ludzi, a w przyszłości ma mieć też część turystyczną. Ciepło jest tam cały rok, w okolicy góry i ocean.
- Aby założyć rancho, zaciągnąłem kredyty, pozyskałem środki finansowe od partnerów i udziałowców - mówi nam Godson. - Czy zarabiam więcej niż w Polsce z uposażenia i diety poselskiej? Trudno porównywać warunki w Polsce z warunkami w Nigerii. Najniższa pensja w Polsce to 2,6 tys. zł, a w Nigerii do grudnia 2019 r. była to kwota 180 zł, a obecnie 300 zł .
Godson mówi, że nie da się porównać cebuli do pomarańczy i by móc porównywać, trzeba raczej analizować siła nabywcze. Są zatem produkty które są tańsze w Polsce, a są takie, które są droższe, litr benzyna kosztuje w Polsce około 5,50 zł, a w Nigerii 1,45 zł, kilogram kurczaka kosztuje w Polsce około 5 zł, w Nigerii około 14 zł.
- Więcej zarabiałem będąc posłem aniżeli obecnie. Poza tym nigeryjska waluta straciła na wartości od momentu mojej przeprowadzki - opowiada Godson. - Cztery lata temu złotówka była warta około 50 nairów, dziś 100 nairów. Ale pieniądze to nie wszystko. Dla mnie istotniejsza jest możliwość wprowadzania zmiany, by ulepszać życie tu żyjących. Kiedy mieszkałem w Polsce, czasami ludzie mnie pytali, co ja robię w Polsce, kiedy jest tyle potrzeby w Afryce. Zawsze to bolało, kiedy to słyszałem.
Godson w Polsce bywa nadal. Kilka razy do roku przywozi grupy studyjne nigeryjskich rolników, którzy chcą tu złapać doświadczenia, podpatrzeć rozwiązania, a zwiedzają głównie przetwórnie żywności i specjalistyczne gospodarstwa rolne w województwie łódzkim. Stawia na biznes, ale przed rokiem rozważał start w wyborach do Senatu. Tylko rozważał. Stare kontakty w Sejmie wciąż podtrzymuje. Nigeryjscy rolnicy, którzy przyjeżdżają z Godsonem do Polski, w pakiecie wizyty studyjnej zawsze mają spotkanie i obiad z posłami PSL, partii jakby nie patrzeć w Polsce nieodzownie kojarzonej agrarnie.
Politykiem, który odniósł sukces - przynajmniej na pewnym etapie - w biznesie jest Roman Jagieliński, były wicepremier, związany z PSL. Ale świat polityki i biznesu w tym jest podobny, że sukces w obu tych przenikających się światach nie jest dany raz na zawsze. Dlatego i Jagieliński o swym biznesowym sukcesie dziś raczej może myśleć w czasie przeszłym. Grupa Producentów Roja, której były wicepremier był jednym z założycieli i prezesem, przed lata rządziła na rynku producentów owoców, głównie jabłek. Od 2013 r. bazą Roi był gigantyczny magazyn przechowalniczo-dystrybucyjny w Regnowie pod Rawą Mazowiecką, ale Jagieliński kupił też liczące ponad 180 hektarów gospodarstwo sadownicze w Lipowej pod Opatowem. Warte 20 mln zł grunty próbuje teraz zlicytować komornik. Pierwsza próba sprzedaży od centy startowej około 15 mln zł zakończyła się fiaskiem, gospodarstwo ponownie na sprzedaż wystawiono w lutym 2020, tym razem od 13 mln zł, też bezskutecznie. Grupa Roja, której majątek szacowano na 150 mln zł, dziś ma 50 mln zł długu i jest w stanie likwidacji. Główna przyczyna to embargo na eksport do Rosji, ale sprawa Roi ponoć jest bardziej skomplikowana.
Spory zaciąg byłych polityków z Łódzkiego odnalazł się w bankowości. Choć nie jest to typowa praca na własny rachunek, to pracują jako menedżerowie za niemałe przecież pieniądze. Anita Błochowiak, była posłanka SLD z Pabianic z przeszłością w najbardziej medialnej sejmowej komisji śledczej ds. afery Rywina, jest dziś prezesem Pa-Co Banku. To bank lokalny, działający najprężniej w województwie łódzkim, o strukturze spółdzielni. Ma już jednak, choć pod różnymi nazwami, blisko 120 lat tradycji i coraz bardziej ekspansywnie wychodzi poza region. Błochowiak najpierw była wiceprezesem, zgodę na objęcie prezesury od Komisji Nadzoru Finansowego dostała w 2014 r., posadę objęła po ojcu, który odszedł na emeryturę. W jednym z warszawskich banków odnalazł się także Andrzej Biernat, były minister sportu w rządach Donalda Tuska i Ewy Kopacz, także były szef regionu łódzkiego PO. Biernat sam zrezygnował z polityki, media interesowały się nim głównie za sprawą prokuratorskich zarzutów dotyczących poświadczenia nieprawdy w dokumentach, ale sprawa przed sądem jeszcze się nie zakończyła. Z sektorem bankowym związał się także Wojciech Olejniczak, były minister rolnictwa, a także eksposeł z Łodzi i okręgu sieradzkiego. Odszedł z polityki, a w Alior Banku odpowiadał za przyciąganie klientów z branży rolno-spożywczej i przetwórczej. Przed blisko rokiem jednak odszedł, odpoczął, a teraz pracuje dla mBanku. Zadania ma mniej więcej te same.