Blondynka porzuciła bramy korporaju. Ruszyła w drogę
Tutaj wpiszę pielgrzymkę, tu Kilimandżaro, tu jeszcze coś innego. A jeśli ktoś mnie nie przyjmie, to trudno - tak o swojej przyszłej pracy i CV mówi Nata Kotowska. Białostoczanka na razie skupia się na podróżach. Żeby na nie zarobić pracuje w hostelach. Zdarzyło jej się też otworzyć własny sklepik na miejskim bazarku.
Studiowała media i komunikację w Niemczech. Tam też znalazła pierwszą pracę - zatrudniona została w dziale graficznym gazety. Pewnego dnia powiedziała jednak, że rzuca to wszystko, bo ma serdecznie dość.
- Chodziła mi po głowie jakaś pielgrzymka. Chciałam się wyciszyć - wspomina Nata Kotowska, podróżniczka z Białegostoku.
Stwierdziła, że perspektywa życia jako przykładnej pani domu, która jednocześnie spełnia się zawodowo, to jednak nie dla niej.
- Nie lubiłam tej korporacji. Nie lubiłam jak ktoś ciągle na siebie krzyczał i nie potrafiłam zostawić pracy w pracy, ani się nią nie przejmować - wspomina.
Kończyła się jej umowa, ale nie chciała jej przedłużyć. Pomyślała: jeśli nie teraz, to kiedy? I tak to się zaczęło.
Ojciec Naty też dużo podróżuje. Po części to pewnie jego zasługa, że w ogóle miała odwagę spontanicznie wyjechać. To on był pierwszą osobą, do której zwróciła się o radę, czy w ogóle warto.
- Na początku zareagował sceptycznie, ale kiedy zobaczył, że nie żartuję, poparł moją decyzję - mówi Nata.
Dał jej wtedy pieniądze na porządny plecak i życzył powodzenia na trasie Camino de Santiago w Hiszpanii. To szlak, który przechodzą wierni z całego świata. Rozpoczynają w pojedynkę, potem często łączą się w grupy i sobie pomagają. Bo do przejścia jest około 800 kilometrów.
- Bardzo zmieniła mnie ta droga. Pozwoliła mi się wyciszyć i nabrać pewności siebie - mówi Nata Kotowska.
Na pielgrzymce zauważyła też, że trzeba się cieszyć z małych rzeczy. Z tego, że doszło się do schroniska i ma się miejsce do spania. Bo po drodze spotykała ludzi, którzy opowiadali przykre historie swojego życia.
Na pątniczym szlaku udało jej się zapomnieć, że to, co materialne jest potrzebne. W pielgrzymkę wyruszyła z plecakiem, który ważył prawie 15 kilogramów. Nic dziwnego, że w połowie trasy zaczęły boleć ją kolana.
- Po drodze zaszłam do apteki. Usłyszałam tam, że to, co mamy na plecach to metafora rzeczy, z którymi musimy się uporać - wspomina Nata.
Wszyscy na początku nazywali ją polską kaczką, bo utykała. A wraz z upływem czasu przestało ją to drażnić. Tak samo jak to, że za zimno, że za ciepło, że pada, że kamienie w butach, że wszyscy chrapią.
Po kilku tygodniach pielgrzymi doszli na miejsce. Była oficjalna msza przy grobie św. Jakuba z rozdaniem świadectw.
- Ale ja nie odczułam wtedy jakiejś satysfakcji. Szliśmy tyle czasu szukając muszli i żółtych strzałek na trasie, a te muszle prowadziły gdzieś dalej - mówi.
W końcu doszli do miejscowości Fisterra nad oceanem i zobaczyli napis: 0,00 km do przejścia.
- Wtedy poczułam się spełniona - opowiada białostoczanka.
Tak zakończyła się pierwsza przygoda Naty. Ale niedługo później wpadła na pomysł, że wejdzie na Kilimandżaro. Pieniądze na przelot wzięła z tych, które zaoszczędziła jeszcze w Niemczech. I tym razem zaprosiła na wyprawę swoją przyjaciółkę - Justkę.
- Szliśmy dużą grupą z Leszkiem Cichym, który w 1979 roku jako pierwszy stanął zimą na Mount Evereście - mówi Nata. - Ale nie wzięłyśmy pod uwagę, że oni są zaprawieni w boju. Na górze były bardzo złe warunki klimatyczne. Sto metrów przed wejściem na szczyt zaczęła mi dokuczać choroba wysokościowa - opowiada Nata.
Po siedmiu dniach wspinaczki dziewczyny stanęły na szczycie. Nacie najbardziej podobało się to, że poczuła się wolna i pełna satysfakcji. Ta wyprawa pociągnęła za sobą kolejne. Żeby nie wydawać za dużo pieniędzy pracowała w hostelach, w których nocowała i prowadziła sklepik na miejscowych bazarach. Tak jak w Meksyku.
- Żeby żyć w wiosce musiałam się wtopić w tłum. Szczególnie, jak się jest wysokim blondasem. Nie mogłam się wywyższać. Musiałam pokazać, że szanuję ich zwyczaje, styl życia - zaznacza białostoczanka.
Dzięki takiemu podejściu Nata zwiedziła też Salvador, Nikaraguę, Gwatemalę. W czasie ostatniej podróży przyzwyczaiła się już, że czekając na autobus nigdy nie będzie wiedzieć, kiedy odjedzie.
- Bo to zależy, kiedy zbiorą się ludzie, a liczba miejsc jest nie jest uzależniona od miejsc siedzących, ale od tego ile osób się zmieści - tłumaczy.
Teraz kiedy wróciła do Białegostoku wszyscy znajomi pytają ją, co zamierza wpisać w CV, kiedy zdecyduje się na stałą pracę.
- I ja im odpowiadam, że tutaj wpiszę pielgrzymkę, tu Kilimandżaro, tu jeszcze coś innego. A jeśli ktoś mnie nie przyjmie, to trudno. Nie chcę pracować dla osoby, która nie rozumie takich wartości - mówi Nata.
Teraz Nata wybiera się do Indonezji, bo odkryła pasję w surfowaniu. Na razie nie planuje, co będzie dalej.
Nata Kotowska
Urodziła się i dorastała w Białymstoku. Na studia wyjechała do Niemiec. Od dwóch lat podróżuje po całym świecie za niewielkie pieniądze.