Bo z czarnego ziarna nie ma chleba, ale z niego wyrasta żużlowiec
Czy można zostać żużlowcem po czterech dniach treningów? Do ostatniego wtorku myślałem, że to nieprawdopodobne, ale poznałem człowieka, który tego dokonał.
- Mieszkałem w Sławie i wiedziałem, że w Lesznie jeżdżą na żużlu, ale w tym czasie nie można się tam było dostać. Drużyna starszych panów. Brali nowych tylko wtedy, kiedy odchodził ktoś ze starych - Stanisław Sochacki sięga głęboko w przeszłość. - Po szkole mechanicznej pracowałem w warsztatach silników traktorowych i wtedy wezwali mnie na szkolenie przed wojskiem. Pojechałem aż do Katowic. Po miesiącu, w nagrodę za dobrą pracę, zabrali nas na Olchowiec, gdzie był tor i zawody żużlowe. Tam sobie postanowiłem, że muszę jeździć.
W 1948 nie udało mu się jednak zrealizować marzenia. Spokojne usposobienie i brak przebojowości na pewno nie pomogły. Czekał dłużej niż myślał, bo o młodego Sochackiego upomniała się armia. Służba trwała wtedy trzy lata. Mechanik i kierowca nie miał w wojsku źle, ale czas leciał. Kiedy w 1954 szedł do cywila na liczniku stuknęły 23 lata. Dziś w tym wieku sportowcy są zwykle seniorami. Czarne ziarno jednak kiełkowało.
Pierwszy punkt
- Wyszedłem do cywila i przeczytałem ogłoszenie, że sekcja żużlowa Unii Leszno ogłasza nabór. W poniedziałek pojechałem na tak zwany obóz, który prowadził trener Józef Olejniczak. Różne tam mieli maszyny, jeździli nawet na przystosowanych, a ja dostałem bardzo dobrego JAP-a. Byłem solidnie objeżdżony, bo w domu stały dwa motocykle. Pierwszego dnia, na prostej już sobie śmiało odkręcałem. Próby trwały jeszcze we wtorek, środę i czwartek, a następnie Olejniczak musiał je przerwać, bo wyjeżdżał z reprezentacją do Szwecji. Zawołał mnie i powiedział, że jak wróci to wyśle mi telegram. Dostałem go w sobotę. Zostałem powołany na mecz! Co ja się tam najeździłem przez te cztery dni... - Sochacki jest niemal pewien, że w historii nie było równie błyskawicznego debiutu.
Unia walczyła akurat ze Spartą Wrocław. To mógł być 1954, choć w spisie kronikarza polskiego żużla Romana Lacha próżno szukać Sochackiego wśród zawodników Unii akurat w tym sezonie. Nie to jest jednak istotne.
- Start, pierwszy łuk i przyjechałem trzeci. W drugim biegu pozwoliłem sobie na trochę więcej i wyleciałem w bandę. Podbiegli do mnie i pytają: co się stało? Nic się nie stało. Pojedziesz jeszcze? Pojadę! Dostałem jeszcze jeden wyścig, a w całym meczu zdobyłem punkt - wspominał Sochacki, dla którego zaczęła się jeszcze inna gonitwa. Świeżo upieczony żużlowiec musiał przynajmniej trzy razy w tygodniu dojeżdżać 40 kilometrów ze Sławy do Leszna na treningi i zawody. Motocykl miał bez papierów, więc pozostawał pociąg lub „z partyzanta” gonił na swym nielegalnym jednośladzie. Do Zielonej Góry jeszcze wtedy nie zaglądał. Jeszcze.
Druga szansa
- LPŻ (Liga Przyjaciół Żołnierza - dop. red.) zapraszał mnie trzy razy na różne turnieje. Pakowało się wtedy motor do pociągu i wpisywało adres: Zielona Góra. Tu już sobie naprawdę na dużo pozwalałem. Wśród miejscowych był jeden rutyniarz Henryk Ciorga, ale inni... ja się z nimi bawiłem - mojemu rozmówcy aż błysnęło oko.
W międzyczasie Sochacki dostał od trenera Olejniczaka WFM-kę, która rozwiązała większość problemów komunikacyjnych. Mało tego, w 1960, kiedy as Unii Henryk Żyto wrócił z gościnnych występów w lidze angielskiej, mój bohater dowiedział się, że nagrodą za szybkie postępy może być wyjazd na Wyspy. Niestety, złamał nogę.
- Szpital, później prawie żadnego ubezpieczenia. Kuracja trwała siedem miesięcy, a ja dostałem 1.300 złotych odszkodowania. Postanowiłem skończyć karierę. Ważniejsza była praca i rodzina. Jeździłem wtedy w Sławie nysą, byłem zaopatrzeniowcem - powiedział i w tym miejscu wypadałby skończyć opowieść, ale czarne ziarno wydało plon.
Łącznikiem między Sochackim i Zieloną Górą okazał się trener Olejniczak, który raz w tygodniu prowadził u nas zajęcia. Drugoligowcy potrzebowali doświadczonego zawodnika i jakimś sposobem dotarli do byłego reprezentanta Unii. Dyrektor Zgrzeblarek Leszek Nau i Stefan Mańka zaczęli namawiać Sochackiego. Zgodził się, ale napomknął, że dojazdy są dla niego zbyt kłopotliwe i wolałby mieszkać na miejscu.
- Nie było sprawy. Natychmiast dostałem mieszkanie. Było zebranie i dyrektor zobowiązał mnie, żebym zajął się całością. Jeździł i szkolił. Chętnie przyjąłem propozycję, bo byłem pewien, że potrafię to zrobić - mieliśmy rok 1962, ale trener wszystko pamięta. Starszy dziś pan przyznał, że natychmiast trafił na różne przeszkody. Także nieprzychylnych mu ludzi, ale nie chciał, żebym o nich pisał. Widać uznał, że szkoda czasu.
- Postanowiłem, że tak długo zostanę w zielonogórskim klubie, aż wyszkolę sobie następcę - jak zapowiedział tak zrobił. Czarne ziarno porwał wiatr i rozsiał hen, po horyzont.
Ja Was nauczę!
- Nie nazywałem się przed sobą samym trenerem, ale psychoanalitykiem lub selekcjonerem. Starałem się poznać wrażliwość każdego z adeptów. Kiedy już to zrobiłem musiałem mu wydawać odpowiednie polecenia teoretyczne i podczas jazdy. Trafność tych wskazówek potwierdzała się w praktyce i jeśli chłopak mnie słuchał to robił postępy. Był taki czas, że Falubaz stał się kuźnią talentów - przez skromność Sochacki nie dodał, że to spod jego ręki wyskakiwały te talenty.
Na przykład Andrzej Huszcza. - Pojawił się kiedyś z kolegą, ale o pół metra wyższym od siebie. Natychmiast odesłałem go do siatkarzy. Andrzej przyjeżdżał junakiem. Kiedy rozbudowywali nasz zakład to obok było poprane pole i on tam na swoim motorze wojował. Zauważyłem, że tylko jechać potrafił. Start i do przodu. Podobnie jak wcześniej Mendyka. Bardzo chciał, ale kazałem mu odkręcać powoli, kawałek po kawałku i drobnymi kroczkami - szkoleniowiec błyskawicznie sięgnął do odpowiedniej szuflady w pamięci. I do kolejnej.
Henryk Olszak? - Był naj, naj w drużynie. Miał niesamowitą podzielność uwagi. Start, a po drodze mógł jeszcze komuś w gębę dać i wygrywał. Macieja Jaworka zaraz po zdaniu licencji puściłem do pierwszego biegu właśnie z Olszakiem. Głośno w parkingu powiedziałem: Heniu, przypilnuj go! Przyprowadził go na metę. Był bardzo dobry - nie mam wątpliwości, kto należał do ulubieńców pana Stanisława.
- Bracia Krzystyniakowie to były dwa różne temperamenty. Melancholik i nerwus. Co jak co, ale z Alfredem to mógłbym iść na front. Byliśmy wtedy w Świętochłowicach. Mówię do Freda: spokojnie! Pod taśmą przeciwko niemu Waloszek i Mucha. Wystrzelił, wygrał. Był bardzo grzecznym chłopakiem, choć nerwowym.
Trener znał się na ludziach, a oni go słuchali, choć nie zawsze robił to czego się spodziewali. Na przykład Andrzej Jarząbek. - Jeździł na określonym poziomie. Raz po treningu mówię mu: Andrzej, będziesz mechanikiem w szkółce. Kazałem zaopatrzeniowcowi wszystkie narzędzia i klucze przenieść do pustego baraku. Wziąłem jeden silnik i dałem mu, żeby rozbierał i składał. Do dziś jest mechanikiem. Dziękował mi za to podczas jubileuszu klubu - Sochacki robi dłuższą pauzę nieco wzruszony.
W 1970 jeżdżący trener uznał, że może już zgasić motocykl na dobre. Skoncentrował się tylko na szkoleniu. Dotrzymał danego wcześniej słowa i miał już wtedy nie jednego, ale całą drużynę godnych następców. Kiedy odchodzili, nie czuł urazy, bo w zanadrzu zawsze miał kogoś nowego i równie zdolnego. Czarnego ziarna nigdy dość.
Kuchnia pana Staszka
Każdy trener ma swoje tajemnice. Sochacki sprawdzał zawsze ciśnienie w tylnych oponach swoich zawodników. Wielu robiło to samemu, ale on sprawdzał i to bez ciśnieniomierza. Na treningi kazał sobie przygotować na murawie ręczne sterowanie maszyną startową. A silniki? Każdy był poddawany ocenie trenera. Także on dobierał chłopakom przełożenia. Drużyna dysponowała przynajmniej ośmioma motocyklami.
- Miałem wypracowaną metodę. Kiedy widziałem, że po starcie w parze coś jednemu nie wychodzi to zamieniałem ich motocyklami. Co jeszcze? Prosta sprawa, mierzyłem czas od wyjście spod taśmy do dojazdu do bramy dla ciągników. Najlepszy rezultat musieli osiągnąć także wszyscy inni. To było wtedy 17 i pół sekundy. Jak przyjeżdżali goście to tylko sprawdzałem czy najlepsi z nich osiągają ten czas. Podchodził wtedy do mnie w parkingu redaktor Siuda i nie pytał czy wygramy, ale iloma? Miałem wszystko opracowane do perfekcji i nawet mogłem sterować wynikiem, bo wiedziałem, na której pozycji przyjedzie zawodnik - pan Stanisław uśmiecha się zadowolony. - Wtedy jeździło się na prawdziwym żużlu, wypalonym w piecu, który nie dawał się ułożyć i wysiadały nadgarstki. Przez cztery okrążenia było co robić. Mówiłem, żeby trzymali krótko, bo nie uznawałem tłumaczenia, że go pociągnęło. A wystawianie nogi? To niepotrzebny grymas. Wystawiasz nogę to znaczy, że skróciłeś. Weź pod innym kątem prowadź motocykl, żeby uzyskać więcej przyczepności z tylnej opony. Bardzo podobał mi się Hampel. Potrafi jechać spokojnie bez żadnych wybryków - ocenił mistrz w swym fachu.
Sochacki miał też dwa przyrządy własnego pomysłu, które niemal wszędzie ze sobą woził. Ekspandery, ale zmodyfikowane. Chodziło o trenowanie nadgarstków. Naciąg musiał stale wynosić trzy kilogramy, bo do urządzenia były podłączone zielona i czerwona żarówka. Jeśli ćwiczący tylko trochę poluzował, natychmiast zapalało się czerwone światło i musiał się poprawiać. Pełna kontrola. Zajęcia odbywały się w parach.
- U mnie zginął tylko jeden chłopak. Zrobiłem błąd. Na treningu zawsze wchodził mi w krawężnik i później nie wystarczało mu tej szerokości na zewnątrz. Dla tych młodszych miałem nawet w parkingu planszę z opisanym torem jazdy. Tłumaczyłem mu, a on to ciągle w ten krawężnik. Mój jedyny błąd polegał na tym, że na dobre nie wypędziłem go do parkingu. Chciałem, żeby mnie posłuchał i za trzecim razem poprawił to, na co zwracałem mu uwagę - niestety, Bogdan Spławski albo nie zrozumiał, albo nie posłuchał swego trenera.
Ja swoje zrobiłem
Walczył dla Falubazu, a później, dosłownie, wychował mu wielu wspaniałych żużlowców, którzy zdobyli w 1973 historyczny brązowy medal, a w 1981 wywalczyli pierwszy tytuł drużynowych mistrzów Polski. Wielki sukces, a jednak postanowił rzucić posadę. Czarne ziarno, co niezbyt mądry wydziobał ptak.
- Nie mogli mi nic zarzucić, bo zrobiłem wszystko, do czego się zobowiązałem. Przyjechali panowie z Gniezna. Słyszeli, że jestem wolny... Zgodziłem się, ale niepotrzebnie. Omówiliśmy warunki. Jestem miesiąc, drugi, trzeci, a tych warunków mi nie spełniają. Obiecywali, lawirowali i wtedy Leszno jakoś dowiedziało się, że uciekam z Gniezna. Dostałem telefon z Unii i propozycję: panie Staszku robimy interes? Choćby dziś! Po trzech dniach byłem w Lesznie. Tamtejszym zawodnikom potrzebna była zmiana myślenia. Funkcjonowali jak syjamscy bracia. Całe życie w jednej parze. Na zebraniu zapytali, kogo potrzebuję? Odparłem, a gdzie jest Mariusz Okoniewski? Nie jeździ. A ja bym go chciał mieć. Mariusz postawił warunek: talon na traktor. Cholera! Ale załatwili - Sochacki ucieszył się jakby coś przeskrobał.
Kiedy dyrektor Jan Nowicki poprosił o skład zespołu na mecz w Gdańsku to zdębiał. Sochacki solidnie w nim namieszał, a przy tym na prowadzącego parę wyznaczył Czesława Piwosza.
- To był niby chłopak na dwa biegi, ale ja go dokładnie zlustrowałem. Dyrektor tak się wystraszył, że w ogóle z nami nie pojechał. Wszyscy byli przekonani, że przegramy. A tu leci mecz ładnie, pięknie. Sami żużlowcy się dziwili, że aż tak ładnie. Dwa biegi pod koniec, kiedy było pewne, że zwyciężymy złapali mnie i podrzucili do góry zaskoczeni, że tak to wyszło. Przyjechaliśmy do domu, a dyrektor zatrzymał mnie i mówi: panie Stanisławie, pan to jest ryzykant. To nie ryzyko, ale realizm panie dyrektorze.
Sezon 1983 skończył się dla „Byków” srebrem, a w 1984 poszły już na mistrza.
Jego miejsce w szyku
- Ciągle się w tym Lesznie plasowali na drugim, trzecim miejscu i nie mogli się z tego wydrapać. Przyczyna? Bo Falubaz ma takiego majstra, że te motory chodzą im jak cholera. Kupili tego mechanika. A ja wsiadłem w samochód i pojechałem po tego, którego zastąpili moim kolegą Henrykiem Ciorgą. Nazywał się Tadeusz Biernat. Ustaliliśmy mu warunki, dostał mieszkanie i trafił do Zielonej Góry. Po całej akcji nic się nie zmieniło ani w Falubazie, ani w Unii. Okazało się, że im był potrzebny nie mechanik, ale trener - skwitował Sochacki.
Odszedł tego samego roku 1984, bo jak mówi, oszukali go. - Spadała Bydgoszcz albo Rzeszów. Pojechaliśmy do Rzeszowa. Pierwsze biegi, Unia jedzie jak z nut i po 5:1. Pod koniec doszło do nagłej zmiany ról i padł kontrowersyjny remis. - Wtedy powiedziałem, że już mnie tu nie ma. Tak się nie robi! To dziecinada. Dowiedziałem się później, że trzem obiecali różne rzeczy, jakieś opony do samochodu i oni na to poszli. Bydgoszcz przyjechała i wszystko obserwowała. Ukarali nas i nie dostaliśmy tytułu, a tylko pierwsze miejsce. Moralnie byłem mistrzem, ale... Nie tylko do nich należał ten sukces. A leszczyńska publiczność? Dostają tytuł mistrzowski i remisują w Rzeszowie? Ludzie! Na takie rzeczy nikt mnie nigdy nie namówił. Mówiłem o tym w oczy - zaznaczył pan Stanisław.
Zawodnicy, ale także działacze to ludzie pragnący sławy i żyjący z niej. Dla Sochackiego wszystkie te sprawy wyglądały nieco inaczej.
- Widział pan wystawę w klubie, tę z okazji 70-lecia żużla w Zielonej Górze?
- Widziałem.
- A moje zdjęcie pan tam widział?
- Nie przypominam sobie.
- Bo ja nigdy nie wychodziłem do przodu. Po wygranym meczu cieszyłem się dopiero w domu. Szedłem do żony i dzieci, a nie w miasto.
Czarne ziarno, ale szlachetny smak.