Bogaci ludzie są coraz bogatsi, a biedni, niestety, coraz biedniejsi
Średnia życia w USA jest niższa niż w Rumunii. To wyłącznie efekt pogłębiających się nierówności społecznych. Świat zachodni powraca do mechanizmów zwiększających nierówności społeczne W 2015 r. po raz pierwszy w historii majątek jednego procentu najbogatszych ludzi był większy niż pozostałych Ziemian
Najpierw był podział na biedny Wschód i bogaty Zachód. Potem zaczęto mówić o sytej Północy i żyjącym w niedostatku Południu. Dziś już coraz trudniej wskazać geograficzne granice biedy.
Z raportu OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) wynika bowiem, że aż 21,1 procent mieszkańców USA przyznało, że w ciągu ostatnich 12 miesięcy zdarzyło im się nie mieć pieniędzy na zakup żywności. Odsetek takich osób był niższy w Rosji, Indiach, Brazylii i niemal wszystkich krajach europejskich.
Szokuje już samo to, że w kraju tak bardzo wysoko rozwiniętym jak USA, są w ogóle osoby, którym zdarzyło się nie mieć pieniędzy na zaspokojenie podstawowej potrzeby, jaką jest jedzenie. Najmniej takich osób jest w Szwajcarii, również bardzo bogatym kraju. Najmniej, ale to nie znaczy, że wcale. Aż 4 procent Szwajcarów przyznaje bowiem, że zdarza im się nie mieć pieniędzy na zakup czegoś do garnka.
Rozwarstwienie społeczne na świecie rośnie. Jeden procent najzamożniejszych ludzi świata w 2015 roku posiadał więcej niż pozostałe 99 procent populacji. 62 najbogatsze osoby na świecie zgromadziły więcej pieniędzy, niż wynosi majątek biedniejszej połowy mieszkańców kuli ziemskiej. Jeszcze pięć lat temu było to ponad 300 osób.
Wzrost nierówności społecznych to zjawisko, które obserwowane jest przez ekonomistów od wielu lat. Od 1976 do 2007 roku do jednego procentu najbogatszych obywateli USA trafiało aż 47 procent przychodu narodowego. W Wielkiej Brytanii nieco mniej, ale i tak dużo, bo aż 20 procent. Podobnie w Australii.
Najbogatszymi ludźmi na Ziemi są obecnie Amancio Ortega, potentat z branży odzieżowej z Hiszpanii (marka Zara), oraz Bill Gates, właściciel Microsoftu. Ich majątki wyceniane są obecnie na około 79,2 miliarda dolarów każdy. Rosną one z roku na rok. Jeszcze w 2013 roku Gates miał 67 mld dolarów. Carlos Slim Helu z Meksyku w ciągu dwóch lat zwiększył majątek o dwa miliardy dolarów. Oznacza to, że pracując, zarabiał na godzinę ponad 300 tysięcy dolarów. Ten magnat z branży telekomunikacyjnej ma obecnie majątek wart 77 mld dolarów.
Jeśli popatrzymy na roczne tabele z rankingami najbogatszych ludzi świata, to przeważają tam zielone strzałeczki, oznaczające „przybyło im”. Łączna wartość majątków blisko 2 tys. miliarderów, którzy znaleźli się na zeszłorocznej liście amerykańskiego „Forbesa”, wyniosła 7,05 biliona dolarów. Rok wcześniej było to 6,4 bln dolarów.
Skąd się to rozwarstwienie bierze. Zdaniem niektórych ekonomistów, szczególnie tych o poglądach lewicowych, powodem jest nawet nie tyle sam brak pracy jako takiej, ale jej forma. Od połowy lat 90. XX w. do 2013 r. ponad 50 proc. wszystkich tworzonych miejsc pracy w krajach OECD to „praca niestandardowa”, czyli tymczasowa, na umowy cywilnoprawne, samozatrudnienie. W większości przypadków wystarcza ona na zaspokojenie podstawowych potrzeb, tj. opłacenia czynszu, kupna ubrań czy żywności. W praktyce jednak ugruntowuje biedę.
Ekonomista prof. Ryszard Bugaj z Polskiej Akademii Nauk przyznaje, że przyczyn rosnącego rozwarstwienia społecznego jest wiele, ale brak stałej pracy jest jednym z najważniejszych. - Globalizacja to jeden z czynników, który bardzo mocno sprzyja deregulacji rynków pracy - podkreśla prof. Bugaj. - Wskutek globalizacji dochodzi do coraz większych dysproporcji pomiędzy siłą przetargową pracownika a pracodawcy. To dotyczy w szczególności krajów Trzeciego Świata, ale również takich jak Polska, gdzie mamy do czynienia z niską ceną pracy za stosunkowo dużą wydajność.
Profesor Leon Orlikowski, emerytowany ekonomista, broni kapitalistów. Tłumaczy, że bieda jest w Chinach, Indiach i w wielu innych krajach, które płacą i nadal gotowe są płacić wysoką cenę za dopływ obcego kapitału, bo nie mają swojego. Ale tylko na takiej drodze mogą wyrwać się z biedy i zacofania. - Jeśli część posiadanego kapitału zainwestują w krajach biednych, zresztą za sowitym wynagrodzeniem, to czy należy ubolewać, że mają wyższe dochody od tych, którzy nie mają i nie eksportują kapitału? - pyta retorycznie prof. Orlikowski.
W opinii wielu Polaków poziom życia w naszym kraju mocno wzrósł w ciągu ostatnich 15 lat, co ma być dowodem na to, że rozwijamy się w miarę równomiernie. Wycieczki do Tunezji przestały być superluksusem, w domach pojawiły się duże telewizory, wielu z nas udało się zamienić kilkunastoletnie zachodnie auto na kilkuletnie. Sęk w tym - i zwraca na to uwagę OECD - że ów wzrost poziomu życia w dużej części był finansowany na kredyt. Jeszcze w 2000 roku zadłużenie przeciętnej polskiej rodziny wynosiło 10 procent jej realnych dochodów. W 2013 roku sięgało już 58,8 procent! Innymi słowy w 2000 roku rodzina mająca do dyspozycji dwa tysiące złotych za wszystkie raty płaciła 200 złotych. Teraz rodzina mająca do dyspozycji 4 tys. zł, większość z tego oddaje bankom.
Działacz społeczny Piotr Ikonowicz podkreśla, że zwykło się uważać, że bieda dotyczy ludzi, którzy nie mają pracy. - Tymczasem istotą polskiej biedy jest to, że mamy odsetek „working poor” - pracujących biedaków - na poziomie amerykańskim. To ludzie, którzy wprawdzie pracują, ale z płacy nie są w stanie utrzymać rodziny - podkreśla Ikonowicz.
Najostrzej w sprawie nierówności społecznych wypowiada się ekonomista i publicysta Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, który tak napisał na swoim blogu: „Można się zastanawiać, jak to możliwe, że w demokracji dopuściliśmy do takiego scenariusza, w którym zyskują banksterzy, a traci reszta. Czy to dlatego, że banksterzy mają w kieszeni rządy i banki centralne, że siłą swoich pieniędzy mogą lansować w swoich mediach teorie ekonomii, które uzasadniają, że to dobrze, jak bankster jest bogaty kosztem podatnika?”.
Autor Tomasz Kapica