Bolesław Stachow fotografował szarości PRL [ARCHIWALNE ZDJĘCIA, DŹWIĘK]
W stanie wojennym Bolesław Stachow, artysta-fotografik z Raciborza, często chował aparat "za pazuchę". Czasem udawało mu się jednak w trudnych chwilach przemycić ważne treści na swoich zdjęciach.
To był 1982 rok - wspomina Bolesław Stachow, artysta fotografik. - Jeszcze podczas stanu wojennego przyjechał do Polski papież. Od księdza Stefana Pieczki z Raciborza dostałem zaproszenia na Górę św. Anny, do Katowic i Częstochowy, miejsc, które miał odwiedzić Ojciec Święty. To, co wydarzyło się na Górze św. Anny, zdecydowało o moim dalszym życiu - mówi Stachow.
- Miałem dwa aparaty. Jeden duży obrazkowy Pentacon, który ustawiłem na statywie w kierunku ołtarza, i drugi w ręce, którym fotografowałem tłum. W pewnym momencie słyszę krzyk żony: "Aparat się pali!". Można było to łatwo wyjaśnić - obiektyw skupił na migawce promienie, a ta była z płótna, więc się zapaliła. Ale ja byłem przerażony. Uznałem to za znak z nieba - "to twoje przeznaczenie - musisz robić zdjęcia", "robisz coś ważnego" - opowiada Stachow i jest przejęty, prawie tak, jak wtedy, gdy przed papieżem gasił swój aparat. Przez kolejne dekady, do dziś wypełnia swoje powołanie. A lekko nie było.
Fotografował burzenie kościoła, więc milicja zabrała mu aparat
Kolejka do mięsnego
- Pamiętam, jak rozbierali ruiny kościoła ewangelickiego w Raciborzu. To były lata 70. [Kliknij i posłuchaj] Pracowałem wtedy w poradni wychowawczo-zawodowej. I widzę, że rozbierają kościół. Pytam "dlaczego?". A oni, że jest bezwartościowy, że nie ma żadnej wartości architektonicznej, że trzeba go zburzyć. Więc fotografowałem raz, drugi i gdy poszedłem w to miejsce po raz trzeci, usłyszałem ostro hamujący samochód. Za chwilę podchodzi do mnie milicjant i każe pokazać pozwolenie na fotografowanie. Mówię, że mieszkam naprzeciw i fotografuję dla siebie. A on, że zabierają mnie na komendę. Pamiętam, że gdy pakowali mnie do auta, akurat ulicą szła moja ciężarna żona. Była wystraszona - mówi Stachow. On też się bał, że... nie oddadzą mu aparatu.
- Zadzwonili po szefa UB. Przyjechał z Rud i zaraz zaczął na mnie wrzeszczeć, po co ja to robię, kto mi na to pozwolił! Tu już nie tacy artyści siedzą w więzieniach! - krzyczał, ale jego syn był harcerzem, podległym mi drużynowym, więc mnie wypuścili. Upiekło mi się. Tyle że w urzędzie musiałem wystarać się o pozwolenie na fotografowanie, by aparat oddali - wspomina Bolesław Stachow.
W stanie wojennym często chował go "za pazuchę". - Takie czasy chowania się były - uśmiecha się Stachow, pokazując fotografie mieszkańców Raciborza koczujących w klatce schodowej.
- Przy ul. Opawskiej był mięsny. Dopiero o godzinie 13 zaczynali wykładać mięso i sprzedawać je ludziom. Ludzie zbierali się wiele godzin wcześniej, utrzymywali kolejkę, zapisywali się, a w stanie wojennym te całe kolejki chowały się po klatkach schodowych, bo nie można było do godz. 6 rano chodzić po ulicach - opisuje zdjęcia.
O Kresach Wschodnich się nie mówiło, więc chcieli internować
Mimo trudnych czasów, artyście czasami udawało się przemycić ważne treści podczas swoich wystaw w Powiatowym Domu Kultury na Chopina w Raciborzu. - To były ostatnie miesiące przed stanem wojennym. Było napięcie. Czułem, że to szansa, by powiedzieć coś o Kresach Wschodnich, o których wcześniej mówić nie było wolno. Ja pochodzę z Grzymałowa (Podole), to dziś Ukraina. I udało mi się zrobić wystawę "Miejsce urodzenia", pokazać jak mieszkaliśmy na Kresach. To była sfera zakazana - mówi Stachow.
To była jego pierwsza wystawa społeczno-polityczna, bo artystycznych miał na koncie już wówczas wiele. Odbiła się sporym echem. - Dwa lata później dyrektor I LO w Raciborzu, Kamil Simek, który był na otwarciu, powiedział, że jeden z ubeków miał u niego w liceum córkę i zdradził mu, że wszyscy, którzy byli na wystawie, zostali zapisani na listę do internowania, między innymi on.
Nie zdjął znaczka "Solidarności", Holoubek był pod wrażeniem
Artysta częściej igrał z władzą. - Związek Fotografików Polskich wystąpił z wnioskiem do ministerstwa o odznaczenie mnie za działalność fotograficzną. Miesiąc przed stanem wojennym zostałem zaproszony przez ministra kultury do Warszawy. Wchodzę na salę, a z tłumu ktoś do mnie kiwa. To była Jarosińska z tygodnika "Kultura". Podszedłem, a obok niej stał Harasymowicz, poeta z Muszyny koło Krynicy. Wchodzi minister z gronem artystów, a poeta mówi do mnie ukradkiem: "Zdejmij ten znaczek, bo cię zniszczą" (miałem w klapie "Solidarność") - relacjonuje Stachow. - Wręczają te medale. Po ceremonii niespodziewanie w naszą stronę kieruje się Gustaw Holoubek. Wyciąga do mnie rękę i mówi "Gratuluję panu odwagi". Nie zdjąłem. Byłem jedynym, który miał ten znaczek - mówi Stachow.